Kontrola na granicy rumuńsko-węgierskiej była najbardziej skrupulatna podczas całego wyjazdu, choć to przecież dwa kraje unijne. Węgierski pogranicznik kazał otwierać bagażnik, zaglądał w różne zakamarki, uważnie lustrował dokumenty... A na koniec podszedł z alkomatem i kazał dmuchać! Takiej akcji jeszcze nie miałem! Na szczęście trwało to krótko, bowiem przejście graniczne Săcueni - Létavértes nie jest zbytnio oblegane.
Po kilku kilometrach ze zdziwieniem spojrzałem na niebo: o ile w Rumunii tworzyło prawie idealny błękit, o tyle u Węgrów horyzont zaczął nieprzyjemnie ciemnieć. Taka zmiana przy zmianie państwa?
Trochę czasu krążymy po Debreczynie szukając miejsca na wymianę waluty i w końcu udaje nam się znaleźć kantor w jakimś osiedlowym centrum handlowym. Potem wjeżdżamy na drogę nr 471 prowadzącą w stronę Kraju Brzóz (Nyírség). Szosa ta jest w wiecznym remoncie, kopią na niej od co najmniej dwóch lat. Biorąc pod uwagę, że liczy około 50 kilometrów, a nadal nie jest ukończona, to tempo mają zawrotne.
Dopiero po pewnym czasie śmiga się nówką... Do czasu zanim znowu zacznie się sypać.
W Nyíradony zatrzymuję się na chwilę przy cerkwi greckokatolickiej. W środku właśnie rozpoczyna się nabożeństwo, ale tłumów nie ma, choć jeszcze kilka starszych kobiet spieszy w kierunku drzwi.
Przed świątynią w cieniu drzewa siedzi Murzyn. To chyba nadal dość rzadki widok na węgierskiej prowincji. Obok, na wykostkowanym placyku, ustawiono pomnik powstania z 1956 roku.
Jedziemy dalej. W mijanych przysiółkach czasem trafi się jakiś wóz z poprzedniej epoki. Sielsko. Myślę sobie, że mógłbym tak powłóczyć się kilka dni bez celu i tylko odwiedzać przypadkowe madziarskie wioski, siadać pod sklepem albo przy spelunce. Ale druga strona podróżniczego serca miałaby wyrzuty, że jednak nie zapuszczam się gdzieś w inne dalsze miejsce . Grunt to jakoś zrównoważyć...
Las słoneczników wyższych od człowieka. A niebo w tle cały czas powoli ciemnieje...
W Nyírbogát na skrzyżowaniu znajdował się kiedyś jakiś niepoprawny politycznie pomnik: górę już ściągnięto, gwiazdę i miejsce po inskrypcji starannie zatynkowano. Tyle, że Armia Czerwona rzeczywiście Węgrów wyzwalała: przede wszystkim od strzałokrzyżowców czyli własnych nazistów. Po obaleniu regenta Horthy'ego Niemcy oddali in wewnętrzną władzę; trwała ona tylko 160 dni, ale zdążono wymordować kilkadziesiąt tysięcy żydów i innych przeciwników narodowego socjalizmu. Jeszcze więcej wysłano do obozów zagłady. Zabijano wewnętrznych i rasowych wrogów nawet wtedy, kiedy Sowieci stali za miedzą. A to, że potem zaczął się kolejny terror, to inna sprawa...
W Nyírbátor jesteśmy około 19-tej. Zajeżdżamy na kemping przy kompleksie basenów termalnych; tradycyjnie o tej porze nie ma już nikogo z obsługi mówiącego w innym języku niż węgierski. To jednak dziwne, biorąc pod uwagę, że spora część klienteli jest cudzoziemcami.
Namiot rozbijamy na niewielkim wzniesieniu, co rychło okazuje się błogosławionym pomysłem! Ledwie naciągnęliśmy ostatnie linki, a niebo spadło nam na głowę! Dosłownie! Takiej ulewy, wiatru i gradobicia dawno nie przeżyłem! Nie dziwię się, że Galowie z komiksów o Asteriksie i Obeliksie tego się bali!
Waliło z góry około pół godziny. Kilka razy przestawiałem samochód, bo z drzew leciały na dach gałęzie. Zastanawialiśmy się czy nasz namiot w ogóle to przetrwa... Przetrwał, lecz nie bez strat - w niektórych miejscach przy szwach puściło i trochę do środka wody się dostało. Nie jakoś strasznie, lecz trzeba było poprzestawiać karimaty. Namiot liczy sobie ponad 10 lat, jest już więc trochę zużyty, a sądzę, że przy takich opadach i nowe konstrukcje miałyby problemy.
Znacznie gorzej wyglądali sąsiedzi. Jedna z węgierskich rodzin odkryła, że mieszka na jeziorze. Podobnie jak właściciele kampera, którzy w panice uciekali nim spod brzóz. Grupie Polaków z podkarpackiego wiatr porozwalał przedsionki przymocowane do przyczep i bungalowów. Chyba każdy z nocujących miał coś zalane albo urwane...
Niby się uspokoiło, lecz w oddali dalej się błyska i słychać grzmoty, czasem coś siąpi. W takiej sytuacji na kolację do miasteczka podjeżdżamy autem, gdyż pieszy spacer (to około 3 kilometrów) groziłby prysznicem.
A na stole - jak to u Węgrów - ląduje gulasz.
Przy okazji morduję... ślimaki. Wyszedłem na dwór trochę się poruszać i nie zauważyłem, że sporo tych zwierzątek wypełzło po deszczu na chodnik. Zorientowałem się dopiero słysząc dźwięk pękających skorupek! To moje drugie morderstwo na wyjeździe - poprzednio, też na Węgrzech, rozjechałem gołębia.
Sobotni poranek jest słoneczny. Ludzkość przystąpiła do gremialnego suszenia, a ja wyciągam zapasy na dzisiejszy dzień (niektóre targam jeszcze ze Śląska).
Głównym zajęciem dnia ma być moczenie się w basenach termalnych. Dziś dodatkowo odbywają się na nich zawody, końcówka jakiegoś triatlonu. Umęczeni zawodnicy są tuż przed metą zmuszani do rozmaitych czynności: piłowania drewna, skakania po ściance czy wspinania się po linie na oczach roznegliżowanych kibiców.
Wszystko filmuje TVP.
Przez kilka godzin utrzymuje się letnia pogoda, ale licho nie śpi.
Po południu znowu się zaciąga, przychodzi burza, ratownicy wyganiają ludzi z wody.
Ledwie wróciliśmy na kemping, a... tak, walnęło z grubej rury, tfu, chmury! To niesamowite! Ostatni deszcz przeżyliśmy dwa tygodnie wcześniej - na Węgrzech. Potem kilkanaście dni pięknej pogody, wracamy do kraju papryki i, jak na zamówienie, znów leje, grzmi, podtapia... To nie może być przypadek, chyba Bóg nie kocha Orbána i spuszcza plagi na jego poddanych. Tylko dlaczego przy okazji obrywa się także turystom??
Momentami jednocześnie padało i świeciło słońce... Na szczęście tym razem namiot lepiej zniósł te pieszczoty.
Mimo wszystko do miasta także dzisiaj pojedziemy samochodem. Ulice mokre, niektóre pozalewane. Słychać wycie syren strażackich. Do Penny Marktu ciężko dojść suchą stopą. W sumie i tak tam nie wejdziemy - w środku tłum Cyganów i wypitych żuli, a działa tylko jedna kasa.
Tuż przed zachodem słońce znajduje dziurę w chmurach i przez chwilę ładnie doświetla cerkiew unicką. To jedyna świątynia w Nyírbátor do której nie udało mi się zajrzeć do środka.
Wieczór spędzamy w zadaszonej kempingowej świetlicy wraz z dużą grupą wesołych Węgrów (na dworze oczywiście lało). Towarzystwo trunków nie oszczędza, więc powoli się wykruszają. Po godzinie zostają najbardziej wytrzymali. Jeden z najmocniej wypitych Madziarów poczuł chęć bratania się i częstował arbuzami, proponował również nocny wypad na (zamknięte) baseny aby popływać . Wyperswadowaliśmy mu to razem z jego trzeźwą koleżanką .
I nastała ostatnia niedziela... Dzień, w którym trzeba wracać do domu. Jeszcze poranna kąpiel, pakowanie się i ruszamy. Nie przewiduję żadnego specjalnego zwiedzania, lecz, oczywiście, jeśli zobaczę coś ciekawego, to zatrzymam się i zerknę.
Staję już po kilkunastu kilometrach w wiosce Kállósemjén. Przy głównej drodze wybudowano dwa kościoły - ten po lewej jest greckokatolicki, a ten po prawej chyba łaciński. Obok także pełno pomników wojennych, a z krzaków wyskakuje św. Stefan.
Największym mijanym miastem będzie Nyíregyháza, licząca ponad 100 tysięcy mieszkańców, siedziba komitatu. Rzecz jasna nie mamy na tyle wolnego czasu aby zgłębić jej ulice, ale czujne oko wypatrzyło taki oto ciekawy pomnik:
Byłem przekonany, że to jacyś bohaterscy honvedzi, a okazali się... kozakami! Wysoki obelisk stanął na placu przy ulicy Martina Lutra w 1945 roku. Zniszczono go w czasie powstania (ocalała jedynie głowa), ale rychło odbudowano. Uniknął orbanowskiej dekomunizacji, ponieważ wpisany jest na listę zabytków jako wybitne dzieło socrealizmu. Zachowano godło ZSRR i napisy, natomiast pozbyto się innej kamiennej tablicy ustawionej na tle kościoła ewangelickiego.
Migawki z dalszej drogi: w Nyírtelek kompozycja złożona z pocisków przeciwlotniczych S-200 i 2K11 Krug (ten mniejszy). Ma przypominać dawną wieloletnią obecność w miejscowości węgierskiej armii, która m.in. przechowywała i konserwowała tu broń rakietową.
Powoli zbliżamy się w kierunku Tokaju. Góra o takiej samej nazwie wydaje się z daleka prawdziwym olbrzymem.
Z bliska już takiego wrażenia nie sprawia, w końcu to tylko 512 metrów. Jak przystało na najsłynniejszy w kraju region winiarski wszędzie widać winnice, a na każdym kroku zapraszają do zakupów szacownych trunków.
Nasz wóz sunie przed siebie, do Szerencs. Robimy duże zakupy za resztę forintów, a w pobliżu sklepu są również dwa obiekty godne uwiecznienia!
Pierwszy z nich to kościół z niebanalną architekturą.
Drugi wziąłem początkowo za coś religijnego, lecz to brama powitalna regionu Tokaju, wpisanego na listę UNESCO. W jednej z wież działa podobno informacja turystyczna.
Z Szerencs już niedaleko do granicy słowackiej. Obieram mało tłoczną drogę prowadzącą przez Abaújszántó i Gönc. Bardzo przyjemna, z ciągłymi widokami na Góry Zemplińskie. Znaleźliśmy się na Podkarpaciu .
Pomnik powstania węgierskiego. Chyba w Abaújszántó.
Za wielkim przydrożnym krzyżem można zerknąć na ruiny zamku Boldogkő.
W Vizsoly stoją blisko siebie trzy kościoły: dwa katolickie (w tym jeden unicki) oraz ewangelicki. Zwłaszcza ten ostatni jest interesujący, gdyż to świątynia gotycka z XIII/XIV wieku. Naprzeciwko mieści się także muzeum, w którym można obejrzeć egzemplarz pierwszej drukowanej Bibli w języku węgierskim z 1590 roku. Tłumaczenia dokonał jeden z miejscowych pastorów.
Kurde, ładna okolica, podoba mi się. Trzeba będzie kiedyś przyjechać na dłużej!
Budynki graniczne reprezentują obraz nędzy pozakrywany reklamami. I oby tak zostało na stałe, bez konieczności ich remontu.
Liczyłem, że przez Słowację przejedziemy sprawnie. Niestety, chyba połowa narodu wybrała się tego dnia na niedzielne przejażdżki, dawno takiego ruchu u nich nie widziałem. Dodajmy do tego liczne remonty, wiecznie budowaną autostradę, konieczność przejazdu przez miasta i czas ucieka szybciej niż sądziłem. Dwa korki przed Żyliną, jeden na kilka kilometrów. Bez żadnego powodu, po prostu tyle aut! Masakra.
Do domu dotarliśmy późno. Kolejna wyprawa zakończona, bagażnik pełen zagranicznych produktów, głowa pełna wrażeń, a aparat tysięcy zdjęć. I już się człowiek nie może doczekać kolejnej .
Na koniec zdjęcie z parkingu gdzieś w okolicach Popradu.
W stronę ciepła - wakacyjna objazdówka po 10 krajach.
Ponieważ bardzo lubię się bawić w różnego rodzaju statystyki i podsumowania, więc pozwoliłem sobie skomasować dane odnośnie lipcowych wojaży po Bałkanach i okolicach.
Przejechaliśmy w sumie przez 10 krajów:
1) Republikę Czeską (skrót przez Zaolzie, nawet bez zatrzymywania się),
2) Słowację (bez noclegu),
3) Węgry (4 noclegi),
4) Chorwację (bez noclegu),
5) Bośnię i Hercegowinę (1 nocleg),
6) Czarnogórę (3 noclegi),
7) Albanię (2 noclegi),
8) Macedonię (3 noclegi),
9) Serbię (1 nocleg),
10) Rumunię (1 nocleg).
Licznik zatrzymał się na liczbie 3655 kilometrów, co dzieląc przez 16 dni daje średnio 228 kilometrów na dzień. Sporo. Oczywiście kilka razy nie ruszyliśmy się autem nawet na metr, natomiast najdłuższy jednorazowy odcinek to ten pierwszy, gdy jechaliśmy nad Balaton - 675 kilometrów. Według wskazań "komputera pokładowego" średnia prędkość wyniosła 53 km/h, a średnie spalanie 6.4 (co jest raczej pobożnym życzeniem).
Pierwszy tysiąc stuknął nam pod Sarajewem, drugi przed Prilepem, a trzeci w Debreczynie.
Wyjeżdżając mocno obawiałem się pogody, bo prognozy były dość kiepskie. I zaczęło się rzeczywiście kiepsko, bo mocnym deszczem na granicy słowacko-węgierskiej. Potem już tylko szło ku lepszemu, przez prawie dwa tygodnie w ogóle nie padało, aż znowu wróciliśmy na Węgry . To nie może być przypadek!
Temperatura, na starcie oscylująca w okolicach 16-20 stopni, potem sukcesywnie szła w górę. W Czarnogórze przekraczała już 30-tkę, ale poza nielicznymi momentami, kiedy na krótko wyskoczyła do 40-43 stopni, to utrzymywała się z trójką z przodu. Było ciepło, często upalnie, ale jednak wyraźnie mniej męcząco niż chociażby dwa lata temu. Najchłodniej - 12 stopni - mieliśmy w Durmitorze.
W ciągu 16 dni zobaczyliśmy co najmniej:
* 5 pałaców,
* 9 zamków (3 z wewnątrz),
* 6 twierdz (1 ze środka),
* 29 pomników poległych,
* 10 z okresu komunistycznego,
* 21 kościołów katolickich (4 wewnątrz),
* 7 ewangelickich,
* 30 cerkwi prawosławnych (9 ze środka),
* 4 unickie (1 w środku),
* 2 synagogi,
* 21 meczetów (1 od wewnątrz),
* 5 razy kręciliśmy się po cmentarzu,
* widzieliśmy 4 stadiony,
* 2 tureckie wieże zegarowe,
* 2 sztuczne zbiorniki,
* 2 kamienne mosty,
* 6 zabytków, których początki sięgają starożytności,
* 3 miejsca znajdują się na liście dziedzictwa UNESCO.
A oprócz prowincji zahaczyliśmy o 5 stolic, ale - poza Skopje - wszystkie na krótko.
Momenty, które najbardziej utkwiły mi w pamięci? Zdecydowanie przejazd drogą P14 przez Durmitor! Bajka!
Oprócz tej drogi na pewno będę ciepło wspominał panoramę Podgoricy i okolicy ze wzgórza nad Dokleą...
* Jezioro Szkoderskie widziane z czarnogórskiej strony,
* cerkwie Prilepu pod skałami i ruinami zamku,
* nietypowy pomnik wojenny w Veles,
* i płaską jak stół Wojwodinę spod zamku Vršac.
Oczywiście zdarzały się także niemiłe sytuacje, a w tym roku było ich wyjątkowo dużo: na Węgrzech rozładował się akumulator, w Bośni gliniarze wymusili łapówkę, w Czarnogórze (prawdopodobnie) coś mnie pogryzło w morzu, a w Macedonii strułem się jedzeniem.
I jeszcze kilka słów o noclegach: w wakacje przeważnie nocujemy pod namiotem. Bo lubimy i jest to opcja najbardziej ekonomiczna (choć niektóre kempingi liczą już sobie takie opłaty, że czasem przestaje tak być). W tym roku jednak wyjątkowo często spaliśmy także pod dachem. Trzy noclegi zaklepałem już wcześniej przed wyjazdem - oprócz ceny liczyła się głównie lokalizacja: blisko centrum z knajpami i restauracjami. Dodatkowo dwa kolejne noclegi w kwaterach - w Czarnogórze i w Macedonii - wyszły nieplanowanie, bo albo nie było innego wyjścia albo... staliśmy się wygodni .
Biedny namiot mocno przeżył węgierskie ulewy i zbliża się nieubłagany koniec jego żywotności po wielu, wielu latach dobrej służby!
Czy coś się nie udało? Zrealizowaliśmy praktycznie wszystkie zakładane plany (czasem trzeba było wybrać jedną z kilku opcji), doszło kilka punktów spontanicznych. Mieliśmy trochę żalu z powodu zapchanego obozu pionierów przy Skopje, ale zachodni brzeg Ochrydy sprawił, że szybko o nim zapomnieliśmy. Chyba jedynym rzeczywistym rozczarowaniem były ruiny średniowiecznego miasta Szas - ogrodzone i zamknięty, podobno przygotowywane pod masowy ruch turystyczny. Nie udało się też dłużej pokręcić po Tiranie, gdyż... nie znalazłem wolnego miejsca parkingowego.
Tegoroczna wyprawa była jeszcze wyjątkowo pod jednym względem - chyba po raz pierwszy starczyło nam wyliczonych pieniędzy na tyle, że nie musieliśmy sięgać po zapasowe karty .
No cóż, kolejna wyprawa przeszła do historii. Na szczęście kolejne już czają się za rogiem .
Przejechaliśmy w sumie przez 10 krajów:
1) Republikę Czeską (skrót przez Zaolzie, nawet bez zatrzymywania się),
2) Słowację (bez noclegu),
3) Węgry (4 noclegi),
4) Chorwację (bez noclegu),
5) Bośnię i Hercegowinę (1 nocleg),
6) Czarnogórę (3 noclegi),
7) Albanię (2 noclegi),
8) Macedonię (3 noclegi),
9) Serbię (1 nocleg),
10) Rumunię (1 nocleg).
Licznik zatrzymał się na liczbie 3655 kilometrów, co dzieląc przez 16 dni daje średnio 228 kilometrów na dzień. Sporo. Oczywiście kilka razy nie ruszyliśmy się autem nawet na metr, natomiast najdłuższy jednorazowy odcinek to ten pierwszy, gdy jechaliśmy nad Balaton - 675 kilometrów. Według wskazań "komputera pokładowego" średnia prędkość wyniosła 53 km/h, a średnie spalanie 6.4 (co jest raczej pobożnym życzeniem).
Pierwszy tysiąc stuknął nam pod Sarajewem, drugi przed Prilepem, a trzeci w Debreczynie.
Wyjeżdżając mocno obawiałem się pogody, bo prognozy były dość kiepskie. I zaczęło się rzeczywiście kiepsko, bo mocnym deszczem na granicy słowacko-węgierskiej. Potem już tylko szło ku lepszemu, przez prawie dwa tygodnie w ogóle nie padało, aż znowu wróciliśmy na Węgry . To nie może być przypadek!
Temperatura, na starcie oscylująca w okolicach 16-20 stopni, potem sukcesywnie szła w górę. W Czarnogórze przekraczała już 30-tkę, ale poza nielicznymi momentami, kiedy na krótko wyskoczyła do 40-43 stopni, to utrzymywała się z trójką z przodu. Było ciepło, często upalnie, ale jednak wyraźnie mniej męcząco niż chociażby dwa lata temu. Najchłodniej - 12 stopni - mieliśmy w Durmitorze.
W ciągu 16 dni zobaczyliśmy co najmniej:
* 5 pałaców,
* 9 zamków (3 z wewnątrz),
* 6 twierdz (1 ze środka),
* 29 pomników poległych,
* 10 z okresu komunistycznego,
* 21 kościołów katolickich (4 wewnątrz),
* 7 ewangelickich,
* 30 cerkwi prawosławnych (9 ze środka),
* 4 unickie (1 w środku),
* 2 synagogi,
* 21 meczetów (1 od wewnątrz),
* 5 razy kręciliśmy się po cmentarzu,
* widzieliśmy 4 stadiony,
* 2 tureckie wieże zegarowe,
* 2 sztuczne zbiorniki,
* 2 kamienne mosty,
* 6 zabytków, których początki sięgają starożytności,
* 3 miejsca znajdują się na liście dziedzictwa UNESCO.
A oprócz prowincji zahaczyliśmy o 5 stolic, ale - poza Skopje - wszystkie na krótko.
Momenty, które najbardziej utkwiły mi w pamięci? Zdecydowanie przejazd drogą P14 przez Durmitor! Bajka!
Oprócz tej drogi na pewno będę ciepło wspominał panoramę Podgoricy i okolicy ze wzgórza nad Dokleą...
* Jezioro Szkoderskie widziane z czarnogórskiej strony,
* cerkwie Prilepu pod skałami i ruinami zamku,
* nietypowy pomnik wojenny w Veles,
* i płaską jak stół Wojwodinę spod zamku Vršac.
Oczywiście zdarzały się także niemiłe sytuacje, a w tym roku było ich wyjątkowo dużo: na Węgrzech rozładował się akumulator, w Bośni gliniarze wymusili łapówkę, w Czarnogórze (prawdopodobnie) coś mnie pogryzło w morzu, a w Macedonii strułem się jedzeniem.
I jeszcze kilka słów o noclegach: w wakacje przeważnie nocujemy pod namiotem. Bo lubimy i jest to opcja najbardziej ekonomiczna (choć niektóre kempingi liczą już sobie takie opłaty, że czasem przestaje tak być). W tym roku jednak wyjątkowo często spaliśmy także pod dachem. Trzy noclegi zaklepałem już wcześniej przed wyjazdem - oprócz ceny liczyła się głównie lokalizacja: blisko centrum z knajpami i restauracjami. Dodatkowo dwa kolejne noclegi w kwaterach - w Czarnogórze i w Macedonii - wyszły nieplanowanie, bo albo nie było innego wyjścia albo... staliśmy się wygodni .
Biedny namiot mocno przeżył węgierskie ulewy i zbliża się nieubłagany koniec jego żywotności po wielu, wielu latach dobrej służby!
Czy coś się nie udało? Zrealizowaliśmy praktycznie wszystkie zakładane plany (czasem trzeba było wybrać jedną z kilku opcji), doszło kilka punktów spontanicznych. Mieliśmy trochę żalu z powodu zapchanego obozu pionierów przy Skopje, ale zachodni brzeg Ochrydy sprawił, że szybko o nim zapomnieliśmy. Chyba jedynym rzeczywistym rozczarowaniem były ruiny średniowiecznego miasta Szas - ogrodzone i zamknięty, podobno przygotowywane pod masowy ruch turystyczny. Nie udało się też dłużej pokręcić po Tiranie, gdyż... nie znalazłem wolnego miejsca parkingowego.
Tegoroczna wyprawa była jeszcze wyjątkowo pod jednym względem - chyba po raz pierwszy starczyło nam wyliczonych pieniędzy na tyle, że nie musieliśmy sięgać po zapasowe karty .
No cóż, kolejna wyprawa przeszła do historii. Na szczęście kolejne już czają się za rogiem .
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze: a średnie spalanie 6.4 (co jest raczej pobożnym życzeniem).
Czemu? Komp zaniża?
Mi z powrotu od Tamswegu przez Klagenfurt i potem jadąc cały czas autostradami, potem przez Słowację, Zwardoń i DK, S 1 z maksymalną prędkością komp pokazał 4,7, choć rzeczywiste spalanie z pod kija to 5,3.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 5 gości