Dlatego w pewien chłodny styczniowy wieczór, z dobytkiem upakowanym w samochodzie, znalazłam się w Siemiatyczach. I choć zwiedzałam już to miasto ponad 10 lat temu, w mojej pamięci nie zachowało się z tamtej wizyty prawie nic. A teraz przyszło mi tu wydeptywać o wiele bardziej trwałe ścieżki. Z dala od gór, na które mogłam zerkać codziennie z okna mojego domu na południu.
Jak na ironię, a może na szczęście, zamieszkałam na ulicy... Górnej. I to by było na tyle, jeśli chodzi o związki z górami… Czym zatem jest moje nowe miejsce życia?

Siemiatycze to miasto… kebabów. W życiu nie widziałam takiego zagęszczenia kebabowych lokali na tak małej powierzchni! Gdy schodzę w stronę ronda (tak, schodzę, w końcu nazwa ulicy Górnej do czegoś zobowiązuje!), mogę objąć wzrokiem cztery takie przybytki. Niedaleko, za rzeczką Kamionką, jest kolejny. Jedno jest pewne – z głodu tutaj nie zginę!

Rzeczka Kamionka
Ponadto Siemiatycze policją stoi. Co wyjdę „na miasto”, mijam policyjny samochód. Albo nawet dwa. I to ponoć nie dlatego, że do białoruskiej granicy jest z 30 kilometrów. Tak tu po prostu jest.
Siemiatyccy stróże prawa nie cieszą się jednak wielką sympatią. Chętnie łapią, szczególnie tych, co jeżdżą na obcych blachach. A jak już cię zatrzymają, to ponoć zawsze coś znajdą…

Siemiatycze to także Anna Jabłonowska. Z jej pałacu zachowały się tylko posągi dwóch sfinksów wieńczące ulicę Pałacową. Na miejskim rynku, czyli durnym rondzie, na którym łatwo o stłuczkę, stoi jej ławeczka. Nazwisko księżnej reformatorki pożyczyły też sobie różne tutejsze instytucje. Do jednej z nich, w ramach lokalnego patriotyzmu, nawet się zapisałam.

Mamy też tu swoje siemiatyckie Malediwy. I fontanny, które na razie śpią snem zimowym.


Jest nawet gustowny mural z wywietrznikami na poziomie głowy.


Mamy też w Siemiatyczach lokalną wróżkę. Gdy fotografowałam jej dom, bo… nie tak wyobrażałam sobie lokum najsłynniejszej miejskiej wróżki, nagle zobaczyłam w oknie starszą panią, która ochoczo kiwała na mnie, zachęcając do skorzystania ze swych usług. No nie, na wizytę u lokalnej szeptuchy nie jestem jeszcze gotowa...

Ale poza tym korzystam z tego, że jestem właśnie tutaj. Dzięki temu po raz pierwszy mogę uczestniczyć w Święcie Jordanu, które do tej pory oglądałam tylko w telewizji. Idę sobie potem nawet z procesją do nowej cerkwi, która znajduje się całkiem blisko mego domu.











Pierwsze miesiące w Siemiatyczach to szara i brzydka zima. W lutym co prawda bujam się po drugiej półkuli, ale trzeba jeszcze przeczekać marzec… Oczekując na wiosnę, spaceruję po miasteczku i okolicznych lasach.



W lasach niebieszczą się przylaszczki. Gdy parę dni później, po przymrozkach, zaglądam tam znowu, są już przywiędnięte i przygaszone.

W marcu ruszam też na pierwszą rowerową wycieczkę po okolicy, by odkryć poprzedniczkę znanej wszystkim Grabarki, czyli Górę Prowały.



Czas też na pierwszy spacer wzdłuż Bugu, najważniejszej rzeki regionu.

Odwiedzam też byłe miasto wojewódzkie – Siedlce. Jako że urzędową sprawę w tutejszym sądzie udaje mi się załatwić dość szybko, mam jeszcze chwilę czasu przed odjazdem pociągu, by pozwiedzać to klasycystyczne miasto i poszukać pierwszych oznak wiosny.


Co jeszcze robię w Siemiatyczach? Łapię stopa… Stacja kolejowa, w której pojawia się nazwa miasta, znajduje się 7 km od centrum, dlatego lepiej wysiąść mi wcześniej i na głównej drodze łapać coś do siebie. Za pierwszym razem, zbieg okoliczności?, jadę z chłopakiem z Katowic. Za drugim już z lokalsem. Z komunikacją publiczną tu niemrawo i trzeba ratować się łapaną podwózką.
No i mimo kilkumiesięcznego pobytu tutaj, za każdym razem japa mi się cieszy, gdy słyszę ten charakterystyczny wschodni zaśpiew. Mam wrażenie, że niekiedy sama zaczynam już tak mówić…
CDN