Roztocze cerkwiami malowane
: 2023-06-20, 19:02
Tradycyjnie maj jest okresem naszej grupowej wędrówki wzdłuż granic Polski. Rok temu maszerowaliśmy po Mazurach, więc zgodnie z zasadą naprzemienności w tym roku wypada kierunek południowy blisko granicy z Ukrainą. Administracyjnie będzie to pogranicze województwa lubelskiego i podkarpackiego, historycznie ziemia bełska na Rusi Czerwonej, a geograficznie w większości Roztocze. Brzmi nieźle.
Co ciekawe, prognozy wieściły nam bardzo dobrą pogodę. To zaskakujące, bo zazwyczaj pogodynka sugeruje różne katastrofy w aurze i rok temu częściowo się to sprawdziło, bo dolewało nas prawie codziennie. Tym razem deszcz ma być wyjątkiem. No cóż, zobaczymy.
Jako pierwsza podróż zaczyna Buba. Po niecałej godzinie dosiadam się i we dwójkę mkniemy na wschód. Za oknem migają kolejne stacyjki, pierwszy dłuższy postój wypada w Koniecpolu. Nigdy go nie odwiedzałem, więc wyskakuję rozprostować kości. Robię spacer wokół dworca i zaglądam przez płot na pobliskie ruiny poprzemysłowe.
Kolejna przerwa w podróży (doczepiania składu i zmiana kierunku jazdy) to Kielce. Te wizytowałem z pociągu już dwa lata temu, zatem liczę, że zrobię jakieś szybkie zakupy. Niestety - cały dworzec jest w rozsypce, znaczy w remoncie, a dosłownie wszystkie lokale w pobliżu, również gruzińskie, akurat w tę sobotę postanowiły zrobić sobie wolne.
Ślązacy też lubią kebaby, ale tu ich nie zjemy.
W południe docieramy do Lublina. Doświadczeni rokiem 2021, kiedy to okazało się, że spod dworca kolejowego praktycznie nic nie jeździ, rozpisałem sobie rozkład komunikacji miejskiej i dość sprawnie dotarliśmy na dworzec autobusowy. A tam można się poczuć jak na Ukrainie: więcej kursów jest do tego kraju niż w Polskę, częściej słychać ukraiński i rosyjski niż polski. Praktycznie każdy facet zaopatrzony jest w pederastkę - torebkę, która jeszcze kilka lat temu była szczytem obciachu i kojarzyła się z gastarbeiterami zza Buga, a dziś wydaje się być ikoną męskiej mody . Burdel organizacyjny także panuje nieziemski, gdyż okazuje się, że część busów odjeżdża z innej części dworca i nie ma ich na głównym rozkładzie. Szukaj człowieku, a może znajdziesz.
Lublin to oczywiście jeszcze nie jest Roztocze ani nawet Ruś, ale po raz pierwszy mamy tutaj ponad godzinę wolnego czasu, więc bez namysłu pędzę na Stare Miasto. Te położone jest tuż obok dworca, niektórzy nawet je ze sobą mylą, bo usłyszałem taki oto dialog:
- Co to?
- To jest starówka. A nie, to dworzec.
Na Starym Mieście Ukraińców zastąpili turyści z innych części Europy, a nawet globu, gdyż na jednym z przystanków widziałem czarnoskórą grupę tańczącą i śpiewającą coś wesołego. Kawałek dalej Azjatka w sukni ślubnej. Zrobiło się światowo. I upalnie.
Najpierw wpadam na zamek. Dzisiejszy zewnętrzny wygląd to pokłosie budownictwa z XIX wieku, ze średniowiecznego oryginału zostało niewiele, ale są to elementy najcenniejsze - kaplica i donżon. Zwłaszcza kaplica jest wysoce interesująca, gdyż posiada przepiękne freski namalowane z inicjatywy Władysława Jagiełły. Muszę kiedyś tu przybyć na dłuższą wizytę.
Przed zamkiem roztacza się spory Plac Zamkowy służący za wielki parking. Przyglądam się jego zabudowie i coś mi nie pasuje... Wygląda jakoś sztucznie. Poszperałem w internetach i okazało się, że do II wojny światowej w tym miejscu znajdowała się dzielnica żydowska. Ciasna i biedna. Niemcy utworzyli tu getto, po którego likwidacji dokonali wyburzeń większości budynków. W 1954 roku zdecydowano, że obchody XX-lecia Polski Ludowej odbędą się w Lublinie. W tym celu postanowiono w ekspresowym tempie wznieść reprezentacyjny Plac Zebrań Ludowych. Nie odtworzono domów żydowskich, w zamian wybudowano szereg nowych kamienic będących w rzeczywistością kopią jednego obiektu stojącego kiedyś w pobliżu. Dlatego cała pierzeja prezentuje się jak kopiuj - wklej . Wyjątek uczyniono po bokach, gdzie dodano bardziej fantazyjne elementy.
Plac z zabudowaną udającą historyczne domy mieszczańskie stał się jednym z ciekawszych założeń socrealizmu w kraju.
Na starówkę wpadam przez Bramę Grodzką, niegdyś zwaną Bramą Żydowską. Zapewne nie przez przypadek wisi na niej pomarańczowy żonkil, symbol pamięci o powstaniu w getcie warszawskim.
Wąska przestrzeń wypełniona jest ludźmi i lokalami. Ceny raczej niezbyt promocyjne. Przetaczają się wycieczki i spacerowicze korzystający z przygrzewającego słońca, młodzi osobnicy próbują zarobić fotografując przechodniów "historycznymi aparatami".
Na placu Po Farze wyeksponowano fundamenty średniowiecznego kościoła farnego pod wezwaniem Michała Archanioła. Jeden z najstarszych w mieście został rozebrany w połowie 19. stulecia z powodu złego stanu technicznego; podobno nie spotkało się to z żadnym sprzeciwem wiernych i hierarchii kościelnej. Jakoś mnie to nie dziwi - mieli nowsze i bardziej okazałe. Po prawej stronie widać makietę świątyni.
Na środku rynku stoi okazały gmach, przez kilka wieków siedziba Trybunału Głównego Koronnego. Dzisiejszy wygląd to efekt przebudowy w stylu klasycystycznym w czasach Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ze ścian niezbyt elegancko odpadają płaty farby, natomiast na frontonie zrekonstruowano herb Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
Lubelska starówka jest niewielka - po pół kilometrze jestem już z drugiej strony, przy pięknej Bramie Krakowskiej, symbolu miasta.
Zdziwiłem się, że poszło mi to aż tak szybko. Zaglądam tylko na Nowy Ratusz...
...i zaczynam powrót, ale zahaczając jeszcze o dwa kościoły. Najpierw do bazyliki św. Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty, gdzie jakiś facet poprawiał przede mną czerwony dywan. Miło. Potem do kolejnej bazyliki, tym razem dominikańskiej. Patrząc na piękne wnętrza znów dochodzę do wniosku iż hasło: "Pewne są tylko śmierć i podatki" jest nieprawdziwe. Prawidłowa rozszerzona wersja brzmi: "Pewne są tylko śmierć, podatki i to, że kościół zawsze znajdzie kasę".
Wracam na dworzec, gdzie Buba pilnuje plecaków. Mamy jeszcze trochę czasu, więc kręcimy się załatwiając różne sprawy, m.in. próbuję kupić rzecz tak prozaiczną jak notes! W pierwszych dwóch kioskach patrzą na mnie jak na debila, który urwał się z choinki dwie dekady temu. W trzecim kobiecina bez słowa wyciąga wiele różnych sztuk do wyboru i koloru. Pewnie kiosk retro.
Moją uwagę zwraca dziwny ceglany domek. Kaplica? Nie, to obudowa zdroju, zaopatrującego kiedyś dzielnicę żydowską w wodę. Pierwotnie stał na skrzyżowaniu ulic Ruskiej i Szerokiej, lecz ta druga przestała istnieć, więc dziś stoi tylko przy Ruskiej.
Nasz busik już stoi. Łapiemy się na jedne z ostatnich wolnych miejsc - w sobotę kursują tylko dwa, więc chętni muszą się cisnąć. W ogóle po pociągu człowiek w busie ma wrażenie, że wsadzono go do klatki.
Jak zwykle podczas naszych kresowych wędrówek odwiedzimy tereny, które kilkadziesiąt lat temu przeszły całkowitą przemianę etniczno - kulturową. W okresie II Rzeczpospolitej miasta i miasteczka ziemi bełskiej licznie zamieszkiwała ludność żydowska, często stanowiąc większość. Drugą grupą byli zazwyczaj Polacy, a następnie Ukraińcy. Na wsiach proporcje te wyglądały dokładnie odwrotnie: najliczniejsi byli Ukraińcy, potem Polacy, na końcu Żydzi. Po dekadach problemem może być dokładne ustalenie jaki procent Ukraińców rzeczywiście mieszkał w danej miejscowości. Ukraińskie źródła włączają do tej kategorii takie grupy jak "Ukraińcy mówiący po polsku", a także "ukraińskojęzyczni wyznawcy rzymskiego katolicyzmu", natomiast polskie źródła wprost przeciwnie, traktują ich jako Polaków. Najprecyzyjniejsze wydają się dane żydowskie, lecz one zwykle dotyczą jedynie Żydów.
Taka struktura ludności przestała istnieć wraz z wrześniem 1939 roku. Wyznawców Jahwe niemal w całości wymordowali naziści (nielicznym udało się uciec razem z Armią Czerwoną, która przez dwa lata okupowała te rejony), Ukraińców wywieziono najpierw na Ukrainę (w 1946), a potem na Ziemie Wyzyskane (w 1947). Na szczęście ocalało dość sporo pamiątek po wielokulturowej przeszłości, choć czasem są to tylko nędzne resztki. Wizyty na cmentarzach dowodzą również, że jakiś niewielki promil niepolskiej ludności pozostał na miejscu lub wrócił z wygnania.
Podróż trwa niecałe dwie godziny. Trochę śpię, z okien widzimy pierwszy patrol Straży Granicznej, czyli znak, że jedziemy w dobrą stronę. Po szesnastej wysiadamy w Tomaszowie Lubelskim (ukr. Тoмaшів). Znaleźliśmy się na Rusi Czerwonej i Roztoczu. Mimo, że Tomaszów jest największym ośrodkiem Roztocza Środkowego, to po głośnym Lublinie przeżywamy szok patrząc jak po pustym placu dworcowym hula wiatr (zdjęcie Buby).
Akurat na dzisiejsze popołudnie przewidywano deszcze i burze. Powietrze faktycznie jest męcząco duszne, na horyzoncie ciemno, ale nie pada.
Dwa lata temu przyjechaliśmy tu busikiem z Tarnoszyna, teraz zaczynamy pieszy etap wyprawy. Jednym z widoków powitalnych jest rozpadający się dom, który przegrał starcie z budynkami z solidniejszych materiałów.
Podstawowy plan zakłada zjedzenie obiadu, bo nie wiemy, kiedy nadarzy się ku temu kolejna okazja. Blisko rynku znajdujemy restaurację. W menu porcja składająca się z potężnego kotleta, obfitego zestawu surówek i kartofelków/frytek za 26 złotych! A miejscowi mówili, że drogo. Jedyną zagwozdką było przynoszenie zimnego piwa przez barmana z damskiego kibla, ale przecież różne są zboczenia .
Podczas gdy jedna osoba siedzi i delektuje się piwem, druga robi zakupy i zwiedza centrum. Tomaszów nie jest jakoś bardzo starym ośrodkiem: w XVI wieku założyli go Zamojscy jako Jelitowo - nazwę wzięli od swego herbu. Później przechodził różne wzloty i upadki, częściej upadki.
Przy rynku stoją trzy ciekawe obiekty. Po lewej budynek, który wziąłem za współczesną konstrukcję. Myliłem się - to dawna remiza straży pożarnej z 1927 roku, którą jednak tak ocieplono, że wydaje się nowa.
W środku cerkiew św. Mikołaja w stylu bizantyjsko-rosyjskim, z końca XIX wieku.
Po prawej drewniana "Herbaciarnia" wzniesiona z okazji koronacji cara Mikołaja II. Tę z kolei postanowiono upiększyć plakatem Jezusa Chrystusa Króla Polski.
Moją uwagę przyciąga zwłaszcza cerkiew. Tomaszów leżał w Kongresówce, więc cerkiew musiała być prawosławna, gdyż kościół unicki zlikwidowano. Po wywózkach Ukraińców do USRR i akcji "Wisła" została porzucona, następnie mieścił się w niej magazyn, szalet, należała do zakładów mleczarskich. W ręce prawosławnych wróciła na przełomie lat 50. i 60.. Niestety, brama zamknięta jest na głucho.
Niedaleko stoi kościół katolicki. Też bardzo interesujący, bowiem drewniany z XVII lub XVIII wieku. Do środka udało się tylko rzucić okiem, bo ciągle trwały modlitwy.
W okresie międzywojennym w Tomaszowie ponad połowę mieszkańców stanowili Żydzi, co sugerowałem już wcześniej. Polaków było trochę mniej, a Ukraińców kilka procent. Większość Żydów opuściła miasto w 1939 roku wraz z Armią Czerwoną, która na kilkanaście dni zajęła miejscowość, co zapewne wielu z nich uratowało życie. Pozostali - około półtora tysiąca - zostali zamknięci w getcie, a następnie wymordowani w obozach lub zabici na miejscu. Ostatniego tomaszowskiego Żyda rozstrzelano w listopadzie 1943 na miejscowym kirkucie. Podchodzę pod bramę i spoglądam na kamienny pomnik pośród drzew.
Na trawniku stoją pojedyncze macewy, ale bez napisów - to stylizacja, symbol. Oryginałów użyto do brukowania dróg i chodników, dewastacja trwała również za komuny.
Wracając na główny plac mijam kompleks garaży, do którego wjazdu bronią znaki drogowe bynajmniej nie spełniające norm urzędowych .
Tomaszowski rynek był kiedyś rzeczywiście ciekawy, gdyż sporą jego część zajmowały hale targowe. Jedne pochodziły jeszcze z czasów Zamojskich, inne postawiono w międzywojniu. Przypominały nieco krakowskie Sukiennice. Przypominają o nich odtworzone dwa arkadowe łuki i tablica informacyjna. Wspomniano na niej o zniszczeniach dokonanych przez Niemców w czasie wojny, natomiast pominięto fakt, że hale rozebrano dopiero w latach 70. ubiegłego wieku i to raczej polskimi rękami. Hale były symbolem starych czasów, więc dzisiejszy, pozbawiony ich rynek, jest zupełnie nijaki.
Objuczeni zakupami wchodzimy na ulicę Lwowską, która ciągnie się na południe. Przechodzimy obok modernistycznego kościoła oraz pomnika z napisem o treści WIECZNA CHWAŁA BOHATEROM POLEGŁYM NA ZIEMI TOMASZOWSKIEJ W WALCE O NIEPODLEGŁĄ POLSKĘ LUDU PRACUJĄCEGO 1939 – 1945 / SPOŁECZEŃSTWO MIASTA I POWIATU. Z boku dołożono tabliczkę W XXX ROCZNICĘ NAPAŚCI NIEMIEC HITLEROWSKICH NA POLSKĘ, W MIEJSCU TYM ZŁOŻONO URNY Z PROCHAMI Z CMENTARZY WOJSKOWYCH WALK W 1939 R., WALK PARTYZANTÓW POLSKICH I RADZIECKICH (...). Pretorianie z IPN je przegapili? Nie kazali zburzyć? Dziwne. A może ktoś uznał, że to dobrze, iż lud pracuje, aby nie pracować mógł ktoś?
Potem odbijamy w las. Na jego skraju znajduje się duże zgrupowanie pomników, zupełnie jakby się tutaj się mnożyły.
Docieramy na miejsce noclegowe: to leśny parking w Siwej Dolnie, przy którym stały kiedyś dwie nieduże wiaty. Teraz ostała się jedna, ale jest kilka miejsc na ognisko, a przede wszystkim wielka polana na namioty. Urzęduje tu już jakaś grupa i pali ogień, co nie dziwi, bo w końcu mamy sobotni wieczór.
Ooo. bushcraft! - wołają na nasz widok. Dziwne teraz ludzie wymyślają słowa. - Idziecie do Bożenki?
- Eee?
- Lepiej nie idźcie, tam znikają koty. Jak w Alfie.
Co prawda żadnego kota nie posiadamy, ale lepiej dmuchać na zimne, więc do żadnej Bożenki się nie wybieramy.
Ekipa zaprasza do siebie, lecz my na razie czekamy na Iwonę i Szymona, którzy mają dojechać do Tomaszowa autobusem prosto z Rzeszowa. Zjawiają się już po zmroku i wtedy rozpalamy drugie, konkurencyjne ognisko.
Sąsiedzi, nieco wstawieni, próbują się integrować, ale słabo to idzie. Mnie wypytują, czy warto odwiedzić Spisz w Katowicach. Nie mam pojęcia, nigdy w nim nie byłem, nawet nie wiem, czy jeszcze działa. Reszcie naszego składu zaczyna towarzystwo przeszkadzać, bo niby głośne i hałaśliwe, no i leci muzyka z głośników. Już kombinują, aby pójść na jakąś odległą polanę i rozbić się tam pośród niczego, w wysokiej trawie. Zupełnie tego nie rozumiem, za wiatą jest miejsca od cholery, można rozstawić namiot kilkadziesiąt metrów dalej, a dodatkowo przezornie zaopatrzyłem się w stopery. Problem rozwiązuje się sam, gdyż o 22.30 miejscowi sami się zwijają, więc niepotrzebne były całe te stresy. Później zjawia się jeszcze na chwilę czwórka młodych ludzi, ale przyszli z bimbrem, więc nikt ich nie przeganiał . Natomiast samochody kręcące się w kółko po leśnym parkingu przewalały się przez całą noc.
W pewnym momencie zauważyliśmy lecącą po ciemnym niebie zieloną flarę. Kiedyś byśmy nie zwrócili na nią uwagi, ale jesteśmy blisko granicy z Ukrainą, więc różne rzeczy mogą tu fruwać... Na szczęście flara zgasła i nic potem nie wybuchło.
Co ciekawe, prognozy wieściły nam bardzo dobrą pogodę. To zaskakujące, bo zazwyczaj pogodynka sugeruje różne katastrofy w aurze i rok temu częściowo się to sprawdziło, bo dolewało nas prawie codziennie. Tym razem deszcz ma być wyjątkiem. No cóż, zobaczymy.
Jako pierwsza podróż zaczyna Buba. Po niecałej godzinie dosiadam się i we dwójkę mkniemy na wschód. Za oknem migają kolejne stacyjki, pierwszy dłuższy postój wypada w Koniecpolu. Nigdy go nie odwiedzałem, więc wyskakuję rozprostować kości. Robię spacer wokół dworca i zaglądam przez płot na pobliskie ruiny poprzemysłowe.
Kolejna przerwa w podróży (doczepiania składu i zmiana kierunku jazdy) to Kielce. Te wizytowałem z pociągu już dwa lata temu, zatem liczę, że zrobię jakieś szybkie zakupy. Niestety - cały dworzec jest w rozsypce, znaczy w remoncie, a dosłownie wszystkie lokale w pobliżu, również gruzińskie, akurat w tę sobotę postanowiły zrobić sobie wolne.
Ślązacy też lubią kebaby, ale tu ich nie zjemy.
W południe docieramy do Lublina. Doświadczeni rokiem 2021, kiedy to okazało się, że spod dworca kolejowego praktycznie nic nie jeździ, rozpisałem sobie rozkład komunikacji miejskiej i dość sprawnie dotarliśmy na dworzec autobusowy. A tam można się poczuć jak na Ukrainie: więcej kursów jest do tego kraju niż w Polskę, częściej słychać ukraiński i rosyjski niż polski. Praktycznie każdy facet zaopatrzony jest w pederastkę - torebkę, która jeszcze kilka lat temu była szczytem obciachu i kojarzyła się z gastarbeiterami zza Buga, a dziś wydaje się być ikoną męskiej mody . Burdel organizacyjny także panuje nieziemski, gdyż okazuje się, że część busów odjeżdża z innej części dworca i nie ma ich na głównym rozkładzie. Szukaj człowieku, a może znajdziesz.
Lublin to oczywiście jeszcze nie jest Roztocze ani nawet Ruś, ale po raz pierwszy mamy tutaj ponad godzinę wolnego czasu, więc bez namysłu pędzę na Stare Miasto. Te położone jest tuż obok dworca, niektórzy nawet je ze sobą mylą, bo usłyszałem taki oto dialog:
- Co to?
- To jest starówka. A nie, to dworzec.
Na Starym Mieście Ukraińców zastąpili turyści z innych części Europy, a nawet globu, gdyż na jednym z przystanków widziałem czarnoskórą grupę tańczącą i śpiewającą coś wesołego. Kawałek dalej Azjatka w sukni ślubnej. Zrobiło się światowo. I upalnie.
Najpierw wpadam na zamek. Dzisiejszy zewnętrzny wygląd to pokłosie budownictwa z XIX wieku, ze średniowiecznego oryginału zostało niewiele, ale są to elementy najcenniejsze - kaplica i donżon. Zwłaszcza kaplica jest wysoce interesująca, gdyż posiada przepiękne freski namalowane z inicjatywy Władysława Jagiełły. Muszę kiedyś tu przybyć na dłuższą wizytę.
Przed zamkiem roztacza się spory Plac Zamkowy służący za wielki parking. Przyglądam się jego zabudowie i coś mi nie pasuje... Wygląda jakoś sztucznie. Poszperałem w internetach i okazało się, że do II wojny światowej w tym miejscu znajdowała się dzielnica żydowska. Ciasna i biedna. Niemcy utworzyli tu getto, po którego likwidacji dokonali wyburzeń większości budynków. W 1954 roku zdecydowano, że obchody XX-lecia Polski Ludowej odbędą się w Lublinie. W tym celu postanowiono w ekspresowym tempie wznieść reprezentacyjny Plac Zebrań Ludowych. Nie odtworzono domów żydowskich, w zamian wybudowano szereg nowych kamienic będących w rzeczywistością kopią jednego obiektu stojącego kiedyś w pobliżu. Dlatego cała pierzeja prezentuje się jak kopiuj - wklej . Wyjątek uczyniono po bokach, gdzie dodano bardziej fantazyjne elementy.
Plac z zabudowaną udającą historyczne domy mieszczańskie stał się jednym z ciekawszych założeń socrealizmu w kraju.
Na starówkę wpadam przez Bramę Grodzką, niegdyś zwaną Bramą Żydowską. Zapewne nie przez przypadek wisi na niej pomarańczowy żonkil, symbol pamięci o powstaniu w getcie warszawskim.
Wąska przestrzeń wypełniona jest ludźmi i lokalami. Ceny raczej niezbyt promocyjne. Przetaczają się wycieczki i spacerowicze korzystający z przygrzewającego słońca, młodzi osobnicy próbują zarobić fotografując przechodniów "historycznymi aparatami".
Na placu Po Farze wyeksponowano fundamenty średniowiecznego kościoła farnego pod wezwaniem Michała Archanioła. Jeden z najstarszych w mieście został rozebrany w połowie 19. stulecia z powodu złego stanu technicznego; podobno nie spotkało się to z żadnym sprzeciwem wiernych i hierarchii kościelnej. Jakoś mnie to nie dziwi - mieli nowsze i bardziej okazałe. Po prawej stronie widać makietę świątyni.
Na środku rynku stoi okazały gmach, przez kilka wieków siedziba Trybunału Głównego Koronnego. Dzisiejszy wygląd to efekt przebudowy w stylu klasycystycznym w czasach Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ze ścian niezbyt elegancko odpadają płaty farby, natomiast na frontonie zrekonstruowano herb Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
Lubelska starówka jest niewielka - po pół kilometrze jestem już z drugiej strony, przy pięknej Bramie Krakowskiej, symbolu miasta.
Zdziwiłem się, że poszło mi to aż tak szybko. Zaglądam tylko na Nowy Ratusz...
...i zaczynam powrót, ale zahaczając jeszcze o dwa kościoły. Najpierw do bazyliki św. Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty, gdzie jakiś facet poprawiał przede mną czerwony dywan. Miło. Potem do kolejnej bazyliki, tym razem dominikańskiej. Patrząc na piękne wnętrza znów dochodzę do wniosku iż hasło: "Pewne są tylko śmierć i podatki" jest nieprawdziwe. Prawidłowa rozszerzona wersja brzmi: "Pewne są tylko śmierć, podatki i to, że kościół zawsze znajdzie kasę".
Wracam na dworzec, gdzie Buba pilnuje plecaków. Mamy jeszcze trochę czasu, więc kręcimy się załatwiając różne sprawy, m.in. próbuję kupić rzecz tak prozaiczną jak notes! W pierwszych dwóch kioskach patrzą na mnie jak na debila, który urwał się z choinki dwie dekady temu. W trzecim kobiecina bez słowa wyciąga wiele różnych sztuk do wyboru i koloru. Pewnie kiosk retro.
Moją uwagę zwraca dziwny ceglany domek. Kaplica? Nie, to obudowa zdroju, zaopatrującego kiedyś dzielnicę żydowską w wodę. Pierwotnie stał na skrzyżowaniu ulic Ruskiej i Szerokiej, lecz ta druga przestała istnieć, więc dziś stoi tylko przy Ruskiej.
Nasz busik już stoi. Łapiemy się na jedne z ostatnich wolnych miejsc - w sobotę kursują tylko dwa, więc chętni muszą się cisnąć. W ogóle po pociągu człowiek w busie ma wrażenie, że wsadzono go do klatki.
Jak zwykle podczas naszych kresowych wędrówek odwiedzimy tereny, które kilkadziesiąt lat temu przeszły całkowitą przemianę etniczno - kulturową. W okresie II Rzeczpospolitej miasta i miasteczka ziemi bełskiej licznie zamieszkiwała ludność żydowska, często stanowiąc większość. Drugą grupą byli zazwyczaj Polacy, a następnie Ukraińcy. Na wsiach proporcje te wyglądały dokładnie odwrotnie: najliczniejsi byli Ukraińcy, potem Polacy, na końcu Żydzi. Po dekadach problemem może być dokładne ustalenie jaki procent Ukraińców rzeczywiście mieszkał w danej miejscowości. Ukraińskie źródła włączają do tej kategorii takie grupy jak "Ukraińcy mówiący po polsku", a także "ukraińskojęzyczni wyznawcy rzymskiego katolicyzmu", natomiast polskie źródła wprost przeciwnie, traktują ich jako Polaków. Najprecyzyjniejsze wydają się dane żydowskie, lecz one zwykle dotyczą jedynie Żydów.
Taka struktura ludności przestała istnieć wraz z wrześniem 1939 roku. Wyznawców Jahwe niemal w całości wymordowali naziści (nielicznym udało się uciec razem z Armią Czerwoną, która przez dwa lata okupowała te rejony), Ukraińców wywieziono najpierw na Ukrainę (w 1946), a potem na Ziemie Wyzyskane (w 1947). Na szczęście ocalało dość sporo pamiątek po wielokulturowej przeszłości, choć czasem są to tylko nędzne resztki. Wizyty na cmentarzach dowodzą również, że jakiś niewielki promil niepolskiej ludności pozostał na miejscu lub wrócił z wygnania.
Podróż trwa niecałe dwie godziny. Trochę śpię, z okien widzimy pierwszy patrol Straży Granicznej, czyli znak, że jedziemy w dobrą stronę. Po szesnastej wysiadamy w Tomaszowie Lubelskim (ukr. Тoмaшів). Znaleźliśmy się na Rusi Czerwonej i Roztoczu. Mimo, że Tomaszów jest największym ośrodkiem Roztocza Środkowego, to po głośnym Lublinie przeżywamy szok patrząc jak po pustym placu dworcowym hula wiatr (zdjęcie Buby).
Akurat na dzisiejsze popołudnie przewidywano deszcze i burze. Powietrze faktycznie jest męcząco duszne, na horyzoncie ciemno, ale nie pada.
Dwa lata temu przyjechaliśmy tu busikiem z Tarnoszyna, teraz zaczynamy pieszy etap wyprawy. Jednym z widoków powitalnych jest rozpadający się dom, który przegrał starcie z budynkami z solidniejszych materiałów.
Podstawowy plan zakłada zjedzenie obiadu, bo nie wiemy, kiedy nadarzy się ku temu kolejna okazja. Blisko rynku znajdujemy restaurację. W menu porcja składająca się z potężnego kotleta, obfitego zestawu surówek i kartofelków/frytek za 26 złotych! A miejscowi mówili, że drogo. Jedyną zagwozdką było przynoszenie zimnego piwa przez barmana z damskiego kibla, ale przecież różne są zboczenia .
Podczas gdy jedna osoba siedzi i delektuje się piwem, druga robi zakupy i zwiedza centrum. Tomaszów nie jest jakoś bardzo starym ośrodkiem: w XVI wieku założyli go Zamojscy jako Jelitowo - nazwę wzięli od swego herbu. Później przechodził różne wzloty i upadki, częściej upadki.
Przy rynku stoją trzy ciekawe obiekty. Po lewej budynek, który wziąłem za współczesną konstrukcję. Myliłem się - to dawna remiza straży pożarnej z 1927 roku, którą jednak tak ocieplono, że wydaje się nowa.
W środku cerkiew św. Mikołaja w stylu bizantyjsko-rosyjskim, z końca XIX wieku.
Po prawej drewniana "Herbaciarnia" wzniesiona z okazji koronacji cara Mikołaja II. Tę z kolei postanowiono upiększyć plakatem Jezusa Chrystusa Króla Polski.
Moją uwagę przyciąga zwłaszcza cerkiew. Tomaszów leżał w Kongresówce, więc cerkiew musiała być prawosławna, gdyż kościół unicki zlikwidowano. Po wywózkach Ukraińców do USRR i akcji "Wisła" została porzucona, następnie mieścił się w niej magazyn, szalet, należała do zakładów mleczarskich. W ręce prawosławnych wróciła na przełomie lat 50. i 60.. Niestety, brama zamknięta jest na głucho.
Niedaleko stoi kościół katolicki. Też bardzo interesujący, bowiem drewniany z XVII lub XVIII wieku. Do środka udało się tylko rzucić okiem, bo ciągle trwały modlitwy.
W okresie międzywojennym w Tomaszowie ponad połowę mieszkańców stanowili Żydzi, co sugerowałem już wcześniej. Polaków było trochę mniej, a Ukraińców kilka procent. Większość Żydów opuściła miasto w 1939 roku wraz z Armią Czerwoną, która na kilkanaście dni zajęła miejscowość, co zapewne wielu z nich uratowało życie. Pozostali - około półtora tysiąca - zostali zamknięci w getcie, a następnie wymordowani w obozach lub zabici na miejscu. Ostatniego tomaszowskiego Żyda rozstrzelano w listopadzie 1943 na miejscowym kirkucie. Podchodzę pod bramę i spoglądam na kamienny pomnik pośród drzew.
Na trawniku stoją pojedyncze macewy, ale bez napisów - to stylizacja, symbol. Oryginałów użyto do brukowania dróg i chodników, dewastacja trwała również za komuny.
Wracając na główny plac mijam kompleks garaży, do którego wjazdu bronią znaki drogowe bynajmniej nie spełniające norm urzędowych .
Tomaszowski rynek był kiedyś rzeczywiście ciekawy, gdyż sporą jego część zajmowały hale targowe. Jedne pochodziły jeszcze z czasów Zamojskich, inne postawiono w międzywojniu. Przypominały nieco krakowskie Sukiennice. Przypominają o nich odtworzone dwa arkadowe łuki i tablica informacyjna. Wspomniano na niej o zniszczeniach dokonanych przez Niemców w czasie wojny, natomiast pominięto fakt, że hale rozebrano dopiero w latach 70. ubiegłego wieku i to raczej polskimi rękami. Hale były symbolem starych czasów, więc dzisiejszy, pozbawiony ich rynek, jest zupełnie nijaki.
Objuczeni zakupami wchodzimy na ulicę Lwowską, która ciągnie się na południe. Przechodzimy obok modernistycznego kościoła oraz pomnika z napisem o treści WIECZNA CHWAŁA BOHATEROM POLEGŁYM NA ZIEMI TOMASZOWSKIEJ W WALCE O NIEPODLEGŁĄ POLSKĘ LUDU PRACUJĄCEGO 1939 – 1945 / SPOŁECZEŃSTWO MIASTA I POWIATU. Z boku dołożono tabliczkę W XXX ROCZNICĘ NAPAŚCI NIEMIEC HITLEROWSKICH NA POLSKĘ, W MIEJSCU TYM ZŁOŻONO URNY Z PROCHAMI Z CMENTARZY WOJSKOWYCH WALK W 1939 R., WALK PARTYZANTÓW POLSKICH I RADZIECKICH (...). Pretorianie z IPN je przegapili? Nie kazali zburzyć? Dziwne. A może ktoś uznał, że to dobrze, iż lud pracuje, aby nie pracować mógł ktoś?
Potem odbijamy w las. Na jego skraju znajduje się duże zgrupowanie pomników, zupełnie jakby się tutaj się mnożyły.
Docieramy na miejsce noclegowe: to leśny parking w Siwej Dolnie, przy którym stały kiedyś dwie nieduże wiaty. Teraz ostała się jedna, ale jest kilka miejsc na ognisko, a przede wszystkim wielka polana na namioty. Urzęduje tu już jakaś grupa i pali ogień, co nie dziwi, bo w końcu mamy sobotni wieczór.
Ooo. bushcraft! - wołają na nasz widok. Dziwne teraz ludzie wymyślają słowa. - Idziecie do Bożenki?
- Eee?
- Lepiej nie idźcie, tam znikają koty. Jak w Alfie.
Co prawda żadnego kota nie posiadamy, ale lepiej dmuchać na zimne, więc do żadnej Bożenki się nie wybieramy.
Ekipa zaprasza do siebie, lecz my na razie czekamy na Iwonę i Szymona, którzy mają dojechać do Tomaszowa autobusem prosto z Rzeszowa. Zjawiają się już po zmroku i wtedy rozpalamy drugie, konkurencyjne ognisko.
Sąsiedzi, nieco wstawieni, próbują się integrować, ale słabo to idzie. Mnie wypytują, czy warto odwiedzić Spisz w Katowicach. Nie mam pojęcia, nigdy w nim nie byłem, nawet nie wiem, czy jeszcze działa. Reszcie naszego składu zaczyna towarzystwo przeszkadzać, bo niby głośne i hałaśliwe, no i leci muzyka z głośników. Już kombinują, aby pójść na jakąś odległą polanę i rozbić się tam pośród niczego, w wysokiej trawie. Zupełnie tego nie rozumiem, za wiatą jest miejsca od cholery, można rozstawić namiot kilkadziesiąt metrów dalej, a dodatkowo przezornie zaopatrzyłem się w stopery. Problem rozwiązuje się sam, gdyż o 22.30 miejscowi sami się zwijają, więc niepotrzebne były całe te stresy. Później zjawia się jeszcze na chwilę czwórka młodych ludzi, ale przyszli z bimbrem, więc nikt ich nie przeganiał . Natomiast samochody kręcące się w kółko po leśnym parkingu przewalały się przez całą noc.
W pewnym momencie zauważyliśmy lecącą po ciemnym niebie zieloną flarę. Kiedyś byśmy nie zwrócili na nią uwagi, ale jesteśmy blisko granicy z Ukrainą, więc różne rzeczy mogą tu fruwać... Na szczęście flara zgasła i nic potem nie wybuchło.