Operacja "Mazury".
: 2022-06-09, 19:23
Kolejny rok, kolejny odcinek naszej wędrówki dookoła Polski wzdłuż jej granic. Przed dwunastoma miesiącami byliśmy na Rusi Czerwonej przy granicy z Ukrainą, teraz przyszła więc pora na powrót na odcinek północny. W 2019 roku zakończyliśmy podróż na Mazurach, w Gołdapi. Teoretycznie więc powinniśmy ruszyć z tego miasta lub okolic, ale postanowiliśmy dokonać pewnej korekty.
Padło na Ełk jako na miejsce starowe. Położony jest on mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej co Gołdap, ale pięćdziesiąt kilometrów bardziej na południe. Skąd ta zmiana?
Pierwszy powód wydaje się jasny: sytuacja polityczna. Maszerowanie wzdłuż granicy rosyjskiej to proszenie się o kłopoty. Nie mam tu na myśli zagrożeni ze strony samych Rosjan, bo raczej mało prawdopodobne, aby do nas strzelali zza płotu. Bardziej obawiałem się reakcji polskich służb granicznych, bo z wieloletnich doświadczeń z nimi można się było spodziewać, że jak zobaczą nasze dzikie obozowisko, to najpierw przyłożą pałką, a dopiero później zadadzą pytania. A już na pewno mielibyśmy nieustanne, drażniące kontrole.
Powód drugi jest prozaiczny: tereny przygraniczne na zachód od Gołdapi są zwyczajnie nudne. Głównie lasy i lasy, rzadkie malutkie wioski, mało ciekawych obiektów, mało jezior, a dużo bagienek. Do tego brak sklepów na długim odcinku.
Powód trzeci: Ełk jest znacznie lepiej skomunikowany niż Gołdap, choć - jak się okaże - niektórzy i tak będą mieli problemy z dotarciem.
Zatem postanowione - na Mazury!
Wyjechałem jako jeden z pierwszych uczestników, w piątek wieczorem. Zanim jeszcze w stolicy Górnego Śląska wsiadłem do pociągu, to oberwałem ptasią kupą i to ogromną. Zastanawiałem się, czy to dobry, czy zły znak...
W stolicy Śląska mam prawie godzinny postój, więc krążę po dworcu obserwując leżące w przejściach osoby po spożyciu alkoholu. Nie w kątach, tylko w przejściach, aby byli lepiej widoczni.
Na noc zapowiadano silny front burzowy, ale na szczęście go minęliśmy, więc punktualnie o 5.45 docieram do Tczewa (Dirschau).
Tczew to Kociewie, a więc Pomorze Gdańskie. Nigdy w nim nie byłem, ale mam jedynie kwadrans oczekiwana na przesiadkę.
Parowóz TKh z Chrzanowa - pomnik.
Podjeżdża osobówka, którą przekraczam Wisłę liczącym ponad kilometr mostem. Wybudowano go w 1891 roku, dwukrotnie potem wysadzano w powietrze. Jego obrona, jak i sąsiedniego mostu drogowego, była jednym z epizodów od których zaczęła się II wojna światowa.
Pociągi osobowe mają ten plus nad pośpiesznymi, iż można się lepiej przyjrzeć mijanym stacjom, a czasem nawet uda się zrobić zdjęcie 😏. Poniżej Prabuty (Riesenburg), a więc znaleźliśmy się na Powiślu (są rozbieżne opinie, czy to jeszcze Pomorze, czy już Prusy, ale większość wskazuje na tę drugą opcję).
W Prabutach zaczyna padać, na razie jeszcze umiarkowanie. Przede mną Ostróda (Osterode), czyli według wielu znaków na niebie i w internecie wjechałem w Mazury. Ale tylko na chwilę.
Po półtorej godzinie pojawia się Olsztyn (Allenstein), a więc stolica Warmii. Choć chyba miejscowi tego nie wiedzą, bo wszędzie z uporem maniaka wypisuje się "stolica Warmii i Mazur". Jak Olsztyn może być stolicą regionu, w którym nie leży? Przecież nie ma czegoś takiego jak "Warmia i Mazury" tylko "Warmia" oraz "Mazury", dwie zupełnie inne krainy. Owszem, Olsztyn jest stolicą województwa warmińsko-mazurskiego, ale nie żadnego WiM. Zdaję sobie sprawę, że znajomość geografii jest w społeczeństwie dramatycznie niska, lecz czasami ręce opadają... To pewno ci sami geniusze, którzy twierdzą, że Wetlina leży na Podkarpaciu, Radom na Mazowszu, Suwałki na Podlasiu, a Sosnowiec na Śląsku (z kolei Opole na nim nie leży).
Pomijając geograficzną dygresję, to wysiadam na dworcu głównym. Chciałem na wcześniejszym (Olsztyn Śródmieście), ale... wychodząc zaczepiłem plecakiem o fotel i, zanim się wyplątałem przy pomocy innego pasażera, drzwi się zamknęły...
Olsztyn Główny to ponura budowla z epoki wczesnego Gierka, do tego rozkopana, podobnie jak cała okolica. Podobno budują nowy dworzec, który ma być funkcjonalny, bezpieczny i cacy cacy. Do tego leje jak z cebra.
Obok stał kiedyś dworzec autobusowy, ale już go nie ma. Winnych wskazuje ten baner.
Przeszedłem kawałek i już byłem cały mokry. Jakaś babka zawołała na mój widok: "Po co pan tu przyjeżdżał w taką pogodę?!". No właśnie, po co? Mam jednak około godziny do następnego pociągu i chcę to wykorzystać, więc przebiegam pomiędzy jednym parasolem a drugim.
W końcu trochę przestaje, więc mogę się zapuścić pomiędzy ulice.
Mijany neogotycki kościół z ciekawą mozaiką.
Okazały, dawny gmach Rejencji, dziś Urząd Marszałkowski.
Po sąsiedzku znajduje się cel krótkiej wizyty w Olsztynie: Pomnik Wyzwolenia Ziemi Warmińsko-Mazurskiej. Obecna nazwa jest niezbyt szczęśliwa, bo taka ziemia nie istnieje. Kiedyś był to Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej, a popularnie nazywa się go Szubienicami. To dzieło Xaverego Dunikowskiego z 1954 roku.
Architektura to na pewno niebanalna, zresztą wpisana na listę zabytków. Oczywiście jest solą w oku wszelkich prawdziwych patriotów, a od wybuchu wojny na Ukrainie skupiły się na niej nowe ataki. Pojawiły się dwie flagi i różne mądre napisy w stylu "Jeb...ać Putina i Tuska". Znowu komuś się wydaje, że jak się wyżyje na kamieniach, to zostanie bohaterem, tak jak ci, co po nocach niszczą radzieckie cmentarze. A ja - pomimo wojny - zdania nie zmieniłem: z pomnikami się nie walczy, nawet jeśli są "nieprawomyślne". Bo to pamiątka historii, symbol dawnych czasów, a odpowiedzią na burzenie pomników przeważnie są kolejne burzenia pomników. Ale wiadomo - zawsze prościej jest coś zniszczyć niż zbudować...
Widok spod pomnika na plac Xaverego Dunikowskiego (wcześniej Armii Czerwonej). Po lewej stoi hala sportowa Komendy Policji, po prawej Urząd Wojewódzki (w przeszłości Städtische Oberrealschule).
Patrzę na zegarek i zaczynam powrót. Ze skrzyżowania dostrzegam krągłą kopułę - drugie co do wielkości planetarium w Polsce (a pierwsze, odliczając Śląsk 😏).
Ledwo wlazłem do pociągu, a podchodzi do mnie chłopak z plecakiem i w brylach.
- Czy my się nie znamy?
Znamy, bo to Kris! Członek naszej ekipy wędrownej (choć tylko na cztery dni). Przyjechał do Olsztyna już wczoraj, teraz jedzie na Ełk, ale wysiądzie jeszcze po drodze, aby zobaczyć jakieś bunkry. Wypijamy po piwku i dalej znowu podróżuję sam.
W południe wysiadam w Ełku (Lyck). Największe miasto Mazur. A przy okazji - zawsze byłem przekonany, że Mazury to kraina historyczna, lecz są opinie, iż to "jedynie" region geograficzno-kulturowy. Historycznie zaś to część Prus, ale nazwę tę stosuje się rzadko, bo się źle kojarzy (podobnie jak np. Ruś Czerwona).
Dworzec w Ełku też rozkopany. Plakaty obiecują niesamowite rzeczy po ukończeniu remontu, ale jeśli nie zwiększy się ilości połączeń (a zazwyczaj się nie zwiększa), to są to pieniądze wyrzucone w błoto. Po co odpicowane perony, jeśli nie ma z nich kto korzystać?
Na początek wizyty przechodzę do leżącego po sąsiedzku terenu Ełckiej Kolei Wąskotorowej (Lycker Kleinbahn). Uruchomiono ją przed Wielką Wojną, miała dowozić mieszkańców okolicznych wsi do Ełku, transportowano również towary. W przeszłości można było nią dojechać aż pod granicę z Rosją (później Polską). Jeszcze w latach 90. udało mi się z niej skorzystać jak z normalnego środka transportu, ale było widać, że to jej ostatnie chwile w takiej formie. Od kilkunastu lat prowadzone są jedynie kursy turystyczne na krótkiej, dziesięciokilometrowej trasie.
Wokół stacji znajdziemy ekspozycję lokomotyw i wagonów, zarówno normalnotorowych, jak i tych do wąskiego toru (pierwotnie było tu 1000 mm, potem przekuto je na 750 mm).
Zaglądam do wagonów, gdzie przygotowano różne wystawy. Patrząc na tablicę ze starym herbem miejskim zadaję sobie zagadkę: skoro Ełk powrócił do Macierzy, to kiedy do niej należał?
Rzecz w tym, że nigdy. Lyck, jako część Prus Wschodnich, był lennem Polski, ale lenno to nie to samo, co właściwy kraj. Lennem była m.in. Mołdawia, Nowogród albo kolonia Kurlandii na Karaibach, czyli co - czekamy na ich powrót do Macierzy?
Co więcej: Ełk nazywał się kiedyś po polsku Łek, a Ełkiem oficjalnie stał się dopiero w 1946 roku.
Wracam na drugą stronę torów i idę w kierunku kempingu, po drodze trafiając na zbiorową mogiłę wojenną z lat 1914-1915. W tym czasie Rosjanie trzykrotnie zajmowali miasto, a Niemcy trzykrotnie je odzyskiwali. Zabudowa została mocno zniszczona, a pamiątką po tych wydarzeniach są liczne groby żołnierskie. Widoczna poniżej leży ponoć na terenie prywatnym, odkupionym od wojska (są to chaszcze i śmietnisko), ale mogiłę niby odnowiono. Choć przyglądając się zdjęciom sprzed kilku lat widzę, że wtedy napisy były jeszcze czytelne, za to brak krzyża żelaznego i prawosławnego. W każdym razie pochowano tu wspólnie ośmiu poddanych cesarza niemieckiego i dziesięciu rosyjskiego cara.
Kawałek dalej przekraczam rzekę Ełk i docieram do kempingu, gdzie chcemy dziś przenocować. Facet w recepcji drapie się w głowę:
- Nie wiem, czy przyjmujemy namiotowców, mamy różne imprezy.
- Pisałem do MOSiRu i odpowiedzieli, że serdecznie zapraszają - odpowiadam.
- Aaa, to sobie poradzimy.
Melduję się i idę obejrzeć miejscówkę. Kawał trawnika pod drzewami, nie ma żadnej wiaty, ale domek z toaletami i prysznicami jest dość okazały. Zanim się rozbiję, to dzwonię do Buby, która ma się zjawić wieczorem.
- A czy w tym domku z kiblami można spać? - pyta.
No i mnie olśniło - oczywiście, że można, miejsca jest dużo, a innych turystów brak. Rezygnuję więc z rozstawiania namiotu na piździawicy, zostawiam plecak w recepcji i ruszam na lekko do dokładniejszego zwiedzenia miasta. Co prawda dawno temu wielokrotnie bywałem w Ełku z rodzicami, ale to jednak nie to samo.
Pierwsze kroki kieruję na cmentarz komunalny. Nagrobków z czasów, gdy była to nekropolia ewangelicka, prawie tu nie ma, znalazłem ledwie kilka.
Najciekawsza jego część to dość spora kwatera wojenna, w stanie przyzwoitym jak na polskie warunki. Jej centralnym punktem jest okazały pomnik poświęcony poległym żołnierzom niemieckich, a wokół niego ciągną się dziesiątki betonowych stel z nazwiskami tych, co oddali życie za Kajzera.
Żołnierzy rosyjskich symbolizuje pojedynczy krzyż. Są także groby polskie z września '39, z ostatnich miesięcy wojny oraz z czasów PRL-u (często opatrzone dopiskiem "zginął tragicznie"), a także jednego Francuza (czyżby jeniec? A może to żołnierz jakiejś Francuzki, zgodnie z pisownią?). I pomniczek przypominający o cywilnych mieszkańcach miasta Lyck.
Na północny-zachód od cmentarza komunalnego, przed rzeką Ełk, kiedyś istniał cmentarz żydowski, założony w 1837 roku. Zdewastowali go naziści, a dzieła zniszczenia dokończyli komuniści.
Obok kirkutu rośnie niewielki kopiec, zwany Jerusalemberg, prawdopodobnie nadal kryjący ludzkie szczątki. Widać z niego skromną panoramę miasta oraz pobliską przestrzeń upiększoną młodymi drzewkami i różnymi konstrukcjami.
To plac Jana Pawła II; za Polski Ludowej jako plac Sapera służył do różnego rodzaju wieców i defilad. No, ale w 1999 roku przybył do Ełku Ojciec Święty i nazwę placu oraz jego wygląd zmieniono. Jednym z jego elementów jest wielki, szary pomnik papieża. Gdyby komuś była mało watykańskich klimatów, to całkiem niedaleko na ścianie bloku powstał ogromny mural w tym nurcie. Papieskie insygnia znajdziemy również w aktualnym herbie Ełku. A na jednej z tablic w mieście przeczytałem, iż "plac Jana Pawła II to ulubione miejsce mieszkańców i turystów".
Za rzeką kiedyś funkcjonował rozległy kompleks koszarowy. Część terenu nadal zajmuje wojsko i posiada tam szpital, pozostałe pełnią role przeróżne. W jednym z budynków z cegły mieści się wydział Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.
Stare miesza się z nowym - centrum handlowe "Brama Mazur". Według mnie całkiem zgrabne.
Neogotycki kościół świętego Wojciecha, od początku katolicki. Gdy powstawał, to wyznawcy tej religii stanowili mniej niż jedną dziesiątą mieszkańców.
Cechą charakterystyczną siatki ulic w Ełku jest fakt, że nie posiada on klasycznego rynku. Jego rolę niby pełni plac Jana Pawła, ale główne urzędy zlokalizowane są w okolicy Parku Solidarności (Königin-Luise-Platz). Założono go na przełomie XIX i XX wieku, jest wpisany na listę zabytków. W środku działa historyczna fontanna.
Takie miejsca są wymarzone na lokalizacje rozmaitych pomników. Na południowej ścianie znajdziemy postać Michała Kajki.
Jeden z najbardziej znanych Mazurów, więc przy tej okazji wspomnę i o nich. Przybyli oni w średniowieczu na teren Prus w kilku falach osadniczych z Mazowsza i wymieszali się z inną ludnością bytującą na tym terenie. Są traktowani jako część narodu polskiego, choć już w XVIII wieku zdecydowana większość z nich nie miała takiego poczucia przynależności narodowej, a "polskość" oznaczała przede wszystkim odmienność językową (gwara mazurska zamiast języka niemieckiego). Wiele osób w Polsce nie do końca to rozumiało (a raczej nie chciało rozumieć), snując brednie o polskości południowych Prus Wschodnich i proponując w 1920 roku plebiscyt. Wynik był do przewidzenia, choć takiej klęski propolskiej to chyba nawet Niemcy się nie spodziewali: w mieście opcja polska dostała siedem głosów. Słownie: siedem. Niemiecka (konkretnie "Prusy Wschodnie") osiem tysięcy. A spisy wskazywały, że osób posługujących się językiem polskim mieszka w Lyck ponad tysiąc. Bardzo podobna sytuacja była przecież na Górnym Śląsku, gdzie w gminach teoretycznie polskojęzycznych wygrywały w plebiscycie Niemcy. Język nie był, nie jest i nie będzie tożsamy z narodowością, o czym powinno się pamiętać i dzisiaj.
Michał Kajka był akurat jednym z tych Mazurów, którzy wyróżniali się polskością. Takim jak on podziękował po wojnie PRL traktując ich podejrzanie, zazwyczaj jako "prawie Niemców", w efekcie czego dziś Mazurów na Mazurach już prawie nie ma, bo wyjechali do Reichu.
Niedaleko fontanny stał kiedyś pomnik Drugiego Mazurskiego Pułku Piechoty im. Hindenburga (2. Masurisches Infanterie-Regiment „Generalfeldmarschall v. Hindenburg”), którego odnalezione resztki zostały wyeksponowane.
Na północnym krańcu parku w 1965 roku pojawił się pomnik wychwalający bojowników o władzę ludową i "powrót" Mazur do Polski (błędnie określany jako "Pomnik Wdzięczności"), ale na początku tego stulecia został odpowiednio poprawiony.
Jeden z kilku neogotyckich kościołów Ełku. Ze starych pocztówek wynika, że od początku był w rękach baptystów.
Zaczyna padać deszcz, a ja opuszczam ścisłe centrum i kieruję się na północ ulicą Piłsudskiego (Soldauer Weg, Schulstrasse). Przy niej umieszczony jest m.in. Urząd Miasta oraz sporo zabytkowych budynków.
Wśród blokowisk odnajduję kolejny cmentarz wojenny, tym razem niewielkich rozmiarów. Pochowano na nim dziesięciu żołnierzy niemieckich, nagrobki są praktycznie nieczytelne.
Wracam w kierunku jeziora, gdzie przy rondzie można podziwiać jedną z najładniejszych ełckich konstrukcji - wieżę wodną z 1895 roku. W środku podobno działa Muzeum Kropli Wody, ale wszystko dziś pozamykane.
W wieży jest także siedziba stowarzyszenia mniejszości niemieckiej. Musi być ono malutkie, bo według spisu z 2002 roku jako Niemcy zadeklarowały się w Ełku 44 osoby.
O ile do tej pory deszcz tylko padał, to teraz zaczęło lać jak z cebra. Do tego z tryskających fontann na jeziorze Ełkcim (Lycker See) wiatr nawiewa na mnie strugi wody.
Próbuje iść pod drzewami, ale niewiele to daje, czuję, że cały przemakam. Wiatr robi się tak silny, że momentami ciężko iść, słychać trzask gnących się gałęzi. Zastanawiam się, czy na pewno mamy koniec maja, czy raczej początek marca? Nie przypominam sobie aż tak fatalnej pogody na żadnym z początków "granicznych" wyjazdów. W tych nieprzyjaznych chwilach cieszę się, że nie rozkładałem namiotu (mógłby zostać połamany!), a plecak spoczywa suchy i bezpieczny na recepcji kempingu.
Zaciskam zęby i zahaczam o Wyspę Zamkową (Schloss Insel, właściwie to już tylko półwysep), gdzie zachowały się pozostałości zamku krzyżackiego, choć schowane za wysokim murem. Tereny były pierwotnie zamieszkiwane przez Jaćwingów, a po ich podbiciu zakon założył miasto pod koniec XIV wieku. Wielokrotnie przebudowany zamek nie przypomina już średniowiecznej warowni.
Na stały ląd wracam przez ponad stuletni most. W tle strzela w niebo wieża kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, zbudowanego w połowie XIX wieku jako świątynia ewangelicka. Został on mocno uszkodzony w czasie Wielkiej Wojny.
I na tym zakończymy zwiedzanie Ełku. W planach był jeszcze jeden cmentarz wojskowy na opłotkach miasta i spacer wzdłuż jeziora pod zamek, lecz przy tej pogodzie nie ma to sensu. Ełk zaprezentował się dokładnie tak samo, jak za pamiętałem go z ostatniego przełomu wieków: nie ma tu żadnego zabytku zwalającego z nóg, lecz to ładne miasto i posiada kilka interesujących obiektów. Trochę brakuje klimatu przeszłości, brak starówki, kamienice poprzeplatane są kwadratowymi klockami, ale trudno się dziwić: w styczniu 1945 oddziały niemieckie opuściły Lyck przed wkroczeniem Armii Czerwonej, ta jednak i tak dokonała zniszczeń prawie połowy zabudowy.
Smagany deszczem i wiatrem mam ochotę gdzieś się schronić. Próbowałem w lokalu przy jeziorze, lecz szybko go opuściłem: drogo, kolejka do baru i samy obcokrajowcy (wyjątkowo nie Ukraińcy). Idę zatem do wypatrzonej wcześniej w centrum spelunki. Dwóch miejscowych obrzuca mnie spojrzeniem zmieszanego zdziwienia i niechęci - chyba rzadko widują turystów. Pani za barem rzuca oschle: "Lane po sześć". No to biorę.
Po pewnym czasie przestaje padać, ubranie mi schnie. Przy drugim piwie barmanka i panowie towarzyszący są już znacznie bardziej uśmiechnięci, pojawiają się także inni degustatorzy. Niektórzy rzucają od razu:
- Zestaw pijaka! Jak to nie wiesz co to jest?! No przecież piwo i seta!
Zaczynają się nawiązywać także pierwsze poważniejsze rozmowy.
- A nasz ksiądz to jest ch...j! Nic nie robi przy kościele, ciągle się czepia i ciągnie kasę, ale przynajmniej dzieci zostawia w spokoju, więc może być.
Piękny obraz polskiego katolicyzmu ludowego.
Siedząc nad kufelkiem wymyśliłem wierszyk:
Jak co roku wiosną
ruszamy w trasę radosną
wzdłuż granic Polski
przez miasta i wioski.
Nasza ekipa się zmienia,
lecz nieustannie spełniamy marzenia.
Do końca jeszcze daleko w cholerę,
więc idźmy.
Nawet w handlową niedzielę.
Wkrótce dołącza do mnie Kris. Udało mu się dojechać punktualnie, inni nie mieli tak łatwo. Idziemy razem na kemping, gdzie facet z recepcji chyba czyta nam w głowach:
- Przy takiej pogodzie to najlepiej będzie, jak schowacie się w domku.
Tak też zrobimy! Musimy jeszcze tylko odebrać Bubę, która przyjechała po dziewiętnastej i czeka w galerii handlowej (zakupy!), po czym rozkładamy się w przedsionku sanitariatów.
Najpóźniej zjawia się Szymon z Iwoną. Mieli być w Ełku już o siedemnastej, a stanęli pod bramą kempingu pięć godzin później! Pociąg się psuł, musiał się cofać do Olsztyna z powodu zwalonego na tory drzewa (na mojej trasie też takie leżało, lecz konduktor z maszynistą je usunęli), próbował jakiejś drogi naokoło i tym podobne. Na szczęście w końcu cała początkowa ekipa marszowa jest w komplecie. Na dworze pogoda bez zmian, hula wiatr i siąpi, w środku mamy sucho, w miarę ciepło i bardzo przyjemnie.
(Drugie zdjęcia autorstwa aparatu Buby)
Rozłożyliśmy się w różnych miejscach: trzy osoby spały w pokoju socjalnym, gdzie fotokomórka ciągle włączała światło, Buba w kiblu dla niepełnosprawnych, a ja pod umywalkami 😏.
Niedzielna aura zbytnio się nie poprawiła - szaro, buro, mży. Po spakowaniu idziemy odwiedzić wczorajszą spelunkę. Dziś ludzi jest więcej, niektórzy panowie grają w bilarda, choć w połowie gry nadal nie wiedzą w ile osób. Wzbudzamy spore zainteresowanie, jeden koleś z Gdyni robi sobie z nami zdjęcia i bardzo pozdrawia.
Najbliższe kilkanaście kilometrów przebędziemy autobusem miejskim. Próbowałem się po przyjeździe dowiedzieć gdzie mogę nabyć bilety, ale pierwsza zagadnięta kobieta zaczęła... przede mną uciekać i krzyczeć "Ukraina!". Potem doczytałem, że mogę to zrobić w autobusie i w sklepie (w niektórych MZK nie jest to wcale oczywiste).
Krótko po wybiciu południa stajemy pod przystankiem i czekamy na autobus linii numer 3, który zawiezie nas na północ.
Padło na Ełk jako na miejsce starowe. Położony jest on mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej co Gołdap, ale pięćdziesiąt kilometrów bardziej na południe. Skąd ta zmiana?
Pierwszy powód wydaje się jasny: sytuacja polityczna. Maszerowanie wzdłuż granicy rosyjskiej to proszenie się o kłopoty. Nie mam tu na myśli zagrożeni ze strony samych Rosjan, bo raczej mało prawdopodobne, aby do nas strzelali zza płotu. Bardziej obawiałem się reakcji polskich służb granicznych, bo z wieloletnich doświadczeń z nimi można się było spodziewać, że jak zobaczą nasze dzikie obozowisko, to najpierw przyłożą pałką, a dopiero później zadadzą pytania. A już na pewno mielibyśmy nieustanne, drażniące kontrole.
Powód drugi jest prozaiczny: tereny przygraniczne na zachód od Gołdapi są zwyczajnie nudne. Głównie lasy i lasy, rzadkie malutkie wioski, mało ciekawych obiektów, mało jezior, a dużo bagienek. Do tego brak sklepów na długim odcinku.
Powód trzeci: Ełk jest znacznie lepiej skomunikowany niż Gołdap, choć - jak się okaże - niektórzy i tak będą mieli problemy z dotarciem.
Zatem postanowione - na Mazury!
Wyjechałem jako jeden z pierwszych uczestników, w piątek wieczorem. Zanim jeszcze w stolicy Górnego Śląska wsiadłem do pociągu, to oberwałem ptasią kupą i to ogromną. Zastanawiałem się, czy to dobry, czy zły znak...
W stolicy Śląska mam prawie godzinny postój, więc krążę po dworcu obserwując leżące w przejściach osoby po spożyciu alkoholu. Nie w kątach, tylko w przejściach, aby byli lepiej widoczni.
Na noc zapowiadano silny front burzowy, ale na szczęście go minęliśmy, więc punktualnie o 5.45 docieram do Tczewa (Dirschau).
Tczew to Kociewie, a więc Pomorze Gdańskie. Nigdy w nim nie byłem, ale mam jedynie kwadrans oczekiwana na przesiadkę.
Parowóz TKh z Chrzanowa - pomnik.
Podjeżdża osobówka, którą przekraczam Wisłę liczącym ponad kilometr mostem. Wybudowano go w 1891 roku, dwukrotnie potem wysadzano w powietrze. Jego obrona, jak i sąsiedniego mostu drogowego, była jednym z epizodów od których zaczęła się II wojna światowa.
Pociągi osobowe mają ten plus nad pośpiesznymi, iż można się lepiej przyjrzeć mijanym stacjom, a czasem nawet uda się zrobić zdjęcie 😏. Poniżej Prabuty (Riesenburg), a więc znaleźliśmy się na Powiślu (są rozbieżne opinie, czy to jeszcze Pomorze, czy już Prusy, ale większość wskazuje na tę drugą opcję).
W Prabutach zaczyna padać, na razie jeszcze umiarkowanie. Przede mną Ostróda (Osterode), czyli według wielu znaków na niebie i w internecie wjechałem w Mazury. Ale tylko na chwilę.
Po półtorej godzinie pojawia się Olsztyn (Allenstein), a więc stolica Warmii. Choć chyba miejscowi tego nie wiedzą, bo wszędzie z uporem maniaka wypisuje się "stolica Warmii i Mazur". Jak Olsztyn może być stolicą regionu, w którym nie leży? Przecież nie ma czegoś takiego jak "Warmia i Mazury" tylko "Warmia" oraz "Mazury", dwie zupełnie inne krainy. Owszem, Olsztyn jest stolicą województwa warmińsko-mazurskiego, ale nie żadnego WiM. Zdaję sobie sprawę, że znajomość geografii jest w społeczeństwie dramatycznie niska, lecz czasami ręce opadają... To pewno ci sami geniusze, którzy twierdzą, że Wetlina leży na Podkarpaciu, Radom na Mazowszu, Suwałki na Podlasiu, a Sosnowiec na Śląsku (z kolei Opole na nim nie leży).
Pomijając geograficzną dygresję, to wysiadam na dworcu głównym. Chciałem na wcześniejszym (Olsztyn Śródmieście), ale... wychodząc zaczepiłem plecakiem o fotel i, zanim się wyplątałem przy pomocy innego pasażera, drzwi się zamknęły...
Olsztyn Główny to ponura budowla z epoki wczesnego Gierka, do tego rozkopana, podobnie jak cała okolica. Podobno budują nowy dworzec, który ma być funkcjonalny, bezpieczny i cacy cacy. Do tego leje jak z cebra.
Obok stał kiedyś dworzec autobusowy, ale już go nie ma. Winnych wskazuje ten baner.
Przeszedłem kawałek i już byłem cały mokry. Jakaś babka zawołała na mój widok: "Po co pan tu przyjeżdżał w taką pogodę?!". No właśnie, po co? Mam jednak około godziny do następnego pociągu i chcę to wykorzystać, więc przebiegam pomiędzy jednym parasolem a drugim.
W końcu trochę przestaje, więc mogę się zapuścić pomiędzy ulice.
Mijany neogotycki kościół z ciekawą mozaiką.
Okazały, dawny gmach Rejencji, dziś Urząd Marszałkowski.
Po sąsiedzku znajduje się cel krótkiej wizyty w Olsztynie: Pomnik Wyzwolenia Ziemi Warmińsko-Mazurskiej. Obecna nazwa jest niezbyt szczęśliwa, bo taka ziemia nie istnieje. Kiedyś był to Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej, a popularnie nazywa się go Szubienicami. To dzieło Xaverego Dunikowskiego z 1954 roku.
Architektura to na pewno niebanalna, zresztą wpisana na listę zabytków. Oczywiście jest solą w oku wszelkich prawdziwych patriotów, a od wybuchu wojny na Ukrainie skupiły się na niej nowe ataki. Pojawiły się dwie flagi i różne mądre napisy w stylu "Jeb...ać Putina i Tuska". Znowu komuś się wydaje, że jak się wyżyje na kamieniach, to zostanie bohaterem, tak jak ci, co po nocach niszczą radzieckie cmentarze. A ja - pomimo wojny - zdania nie zmieniłem: z pomnikami się nie walczy, nawet jeśli są "nieprawomyślne". Bo to pamiątka historii, symbol dawnych czasów, a odpowiedzią na burzenie pomników przeważnie są kolejne burzenia pomników. Ale wiadomo - zawsze prościej jest coś zniszczyć niż zbudować...
Widok spod pomnika na plac Xaverego Dunikowskiego (wcześniej Armii Czerwonej). Po lewej stoi hala sportowa Komendy Policji, po prawej Urząd Wojewódzki (w przeszłości Städtische Oberrealschule).
Patrzę na zegarek i zaczynam powrót. Ze skrzyżowania dostrzegam krągłą kopułę - drugie co do wielkości planetarium w Polsce (a pierwsze, odliczając Śląsk 😏).
Ledwo wlazłem do pociągu, a podchodzi do mnie chłopak z plecakiem i w brylach.
- Czy my się nie znamy?
Znamy, bo to Kris! Członek naszej ekipy wędrownej (choć tylko na cztery dni). Przyjechał do Olsztyna już wczoraj, teraz jedzie na Ełk, ale wysiądzie jeszcze po drodze, aby zobaczyć jakieś bunkry. Wypijamy po piwku i dalej znowu podróżuję sam.
W południe wysiadam w Ełku (Lyck). Największe miasto Mazur. A przy okazji - zawsze byłem przekonany, że Mazury to kraina historyczna, lecz są opinie, iż to "jedynie" region geograficzno-kulturowy. Historycznie zaś to część Prus, ale nazwę tę stosuje się rzadko, bo się źle kojarzy (podobnie jak np. Ruś Czerwona).
Dworzec w Ełku też rozkopany. Plakaty obiecują niesamowite rzeczy po ukończeniu remontu, ale jeśli nie zwiększy się ilości połączeń (a zazwyczaj się nie zwiększa), to są to pieniądze wyrzucone w błoto. Po co odpicowane perony, jeśli nie ma z nich kto korzystać?
Na początek wizyty przechodzę do leżącego po sąsiedzku terenu Ełckiej Kolei Wąskotorowej (Lycker Kleinbahn). Uruchomiono ją przed Wielką Wojną, miała dowozić mieszkańców okolicznych wsi do Ełku, transportowano również towary. W przeszłości można było nią dojechać aż pod granicę z Rosją (później Polską). Jeszcze w latach 90. udało mi się z niej skorzystać jak z normalnego środka transportu, ale było widać, że to jej ostatnie chwile w takiej formie. Od kilkunastu lat prowadzone są jedynie kursy turystyczne na krótkiej, dziesięciokilometrowej trasie.
Wokół stacji znajdziemy ekspozycję lokomotyw i wagonów, zarówno normalnotorowych, jak i tych do wąskiego toru (pierwotnie było tu 1000 mm, potem przekuto je na 750 mm).
Zaglądam do wagonów, gdzie przygotowano różne wystawy. Patrząc na tablicę ze starym herbem miejskim zadaję sobie zagadkę: skoro Ełk powrócił do Macierzy, to kiedy do niej należał?
Rzecz w tym, że nigdy. Lyck, jako część Prus Wschodnich, był lennem Polski, ale lenno to nie to samo, co właściwy kraj. Lennem była m.in. Mołdawia, Nowogród albo kolonia Kurlandii na Karaibach, czyli co - czekamy na ich powrót do Macierzy?
Co więcej: Ełk nazywał się kiedyś po polsku Łek, a Ełkiem oficjalnie stał się dopiero w 1946 roku.
Wracam na drugą stronę torów i idę w kierunku kempingu, po drodze trafiając na zbiorową mogiłę wojenną z lat 1914-1915. W tym czasie Rosjanie trzykrotnie zajmowali miasto, a Niemcy trzykrotnie je odzyskiwali. Zabudowa została mocno zniszczona, a pamiątką po tych wydarzeniach są liczne groby żołnierskie. Widoczna poniżej leży ponoć na terenie prywatnym, odkupionym od wojska (są to chaszcze i śmietnisko), ale mogiłę niby odnowiono. Choć przyglądając się zdjęciom sprzed kilku lat widzę, że wtedy napisy były jeszcze czytelne, za to brak krzyża żelaznego i prawosławnego. W każdym razie pochowano tu wspólnie ośmiu poddanych cesarza niemieckiego i dziesięciu rosyjskiego cara.
Kawałek dalej przekraczam rzekę Ełk i docieram do kempingu, gdzie chcemy dziś przenocować. Facet w recepcji drapie się w głowę:
- Nie wiem, czy przyjmujemy namiotowców, mamy różne imprezy.
- Pisałem do MOSiRu i odpowiedzieli, że serdecznie zapraszają - odpowiadam.
- Aaa, to sobie poradzimy.
Melduję się i idę obejrzeć miejscówkę. Kawał trawnika pod drzewami, nie ma żadnej wiaty, ale domek z toaletami i prysznicami jest dość okazały. Zanim się rozbiję, to dzwonię do Buby, która ma się zjawić wieczorem.
- A czy w tym domku z kiblami można spać? - pyta.
No i mnie olśniło - oczywiście, że można, miejsca jest dużo, a innych turystów brak. Rezygnuję więc z rozstawiania namiotu na piździawicy, zostawiam plecak w recepcji i ruszam na lekko do dokładniejszego zwiedzenia miasta. Co prawda dawno temu wielokrotnie bywałem w Ełku z rodzicami, ale to jednak nie to samo.
Pierwsze kroki kieruję na cmentarz komunalny. Nagrobków z czasów, gdy była to nekropolia ewangelicka, prawie tu nie ma, znalazłem ledwie kilka.
Najciekawsza jego część to dość spora kwatera wojenna, w stanie przyzwoitym jak na polskie warunki. Jej centralnym punktem jest okazały pomnik poświęcony poległym żołnierzom niemieckich, a wokół niego ciągną się dziesiątki betonowych stel z nazwiskami tych, co oddali życie za Kajzera.
Żołnierzy rosyjskich symbolizuje pojedynczy krzyż. Są także groby polskie z września '39, z ostatnich miesięcy wojny oraz z czasów PRL-u (często opatrzone dopiskiem "zginął tragicznie"), a także jednego Francuza (czyżby jeniec? A może to żołnierz jakiejś Francuzki, zgodnie z pisownią?). I pomniczek przypominający o cywilnych mieszkańcach miasta Lyck.
Na północny-zachód od cmentarza komunalnego, przed rzeką Ełk, kiedyś istniał cmentarz żydowski, założony w 1837 roku. Zdewastowali go naziści, a dzieła zniszczenia dokończyli komuniści.
Obok kirkutu rośnie niewielki kopiec, zwany Jerusalemberg, prawdopodobnie nadal kryjący ludzkie szczątki. Widać z niego skromną panoramę miasta oraz pobliską przestrzeń upiększoną młodymi drzewkami i różnymi konstrukcjami.
To plac Jana Pawła II; za Polski Ludowej jako plac Sapera służył do różnego rodzaju wieców i defilad. No, ale w 1999 roku przybył do Ełku Ojciec Święty i nazwę placu oraz jego wygląd zmieniono. Jednym z jego elementów jest wielki, szary pomnik papieża. Gdyby komuś była mało watykańskich klimatów, to całkiem niedaleko na ścianie bloku powstał ogromny mural w tym nurcie. Papieskie insygnia znajdziemy również w aktualnym herbie Ełku. A na jednej z tablic w mieście przeczytałem, iż "plac Jana Pawła II to ulubione miejsce mieszkańców i turystów".
Za rzeką kiedyś funkcjonował rozległy kompleks koszarowy. Część terenu nadal zajmuje wojsko i posiada tam szpital, pozostałe pełnią role przeróżne. W jednym z budynków z cegły mieści się wydział Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.
Stare miesza się z nowym - centrum handlowe "Brama Mazur". Według mnie całkiem zgrabne.
Neogotycki kościół świętego Wojciecha, od początku katolicki. Gdy powstawał, to wyznawcy tej religii stanowili mniej niż jedną dziesiątą mieszkańców.
Cechą charakterystyczną siatki ulic w Ełku jest fakt, że nie posiada on klasycznego rynku. Jego rolę niby pełni plac Jana Pawła, ale główne urzędy zlokalizowane są w okolicy Parku Solidarności (Königin-Luise-Platz). Założono go na przełomie XIX i XX wieku, jest wpisany na listę zabytków. W środku działa historyczna fontanna.
Takie miejsca są wymarzone na lokalizacje rozmaitych pomników. Na południowej ścianie znajdziemy postać Michała Kajki.
Jeden z najbardziej znanych Mazurów, więc przy tej okazji wspomnę i o nich. Przybyli oni w średniowieczu na teren Prus w kilku falach osadniczych z Mazowsza i wymieszali się z inną ludnością bytującą na tym terenie. Są traktowani jako część narodu polskiego, choć już w XVIII wieku zdecydowana większość z nich nie miała takiego poczucia przynależności narodowej, a "polskość" oznaczała przede wszystkim odmienność językową (gwara mazurska zamiast języka niemieckiego). Wiele osób w Polsce nie do końca to rozumiało (a raczej nie chciało rozumieć), snując brednie o polskości południowych Prus Wschodnich i proponując w 1920 roku plebiscyt. Wynik był do przewidzenia, choć takiej klęski propolskiej to chyba nawet Niemcy się nie spodziewali: w mieście opcja polska dostała siedem głosów. Słownie: siedem. Niemiecka (konkretnie "Prusy Wschodnie") osiem tysięcy. A spisy wskazywały, że osób posługujących się językiem polskim mieszka w Lyck ponad tysiąc. Bardzo podobna sytuacja była przecież na Górnym Śląsku, gdzie w gminach teoretycznie polskojęzycznych wygrywały w plebiscycie Niemcy. Język nie był, nie jest i nie będzie tożsamy z narodowością, o czym powinno się pamiętać i dzisiaj.
Michał Kajka był akurat jednym z tych Mazurów, którzy wyróżniali się polskością. Takim jak on podziękował po wojnie PRL traktując ich podejrzanie, zazwyczaj jako "prawie Niemców", w efekcie czego dziś Mazurów na Mazurach już prawie nie ma, bo wyjechali do Reichu.
Niedaleko fontanny stał kiedyś pomnik Drugiego Mazurskiego Pułku Piechoty im. Hindenburga (2. Masurisches Infanterie-Regiment „Generalfeldmarschall v. Hindenburg”), którego odnalezione resztki zostały wyeksponowane.
Na północnym krańcu parku w 1965 roku pojawił się pomnik wychwalający bojowników o władzę ludową i "powrót" Mazur do Polski (błędnie określany jako "Pomnik Wdzięczności"), ale na początku tego stulecia został odpowiednio poprawiony.
Jeden z kilku neogotyckich kościołów Ełku. Ze starych pocztówek wynika, że od początku był w rękach baptystów.
Zaczyna padać deszcz, a ja opuszczam ścisłe centrum i kieruję się na północ ulicą Piłsudskiego (Soldauer Weg, Schulstrasse). Przy niej umieszczony jest m.in. Urząd Miasta oraz sporo zabytkowych budynków.
Wśród blokowisk odnajduję kolejny cmentarz wojenny, tym razem niewielkich rozmiarów. Pochowano na nim dziesięciu żołnierzy niemieckich, nagrobki są praktycznie nieczytelne.
Wracam w kierunku jeziora, gdzie przy rondzie można podziwiać jedną z najładniejszych ełckich konstrukcji - wieżę wodną z 1895 roku. W środku podobno działa Muzeum Kropli Wody, ale wszystko dziś pozamykane.
W wieży jest także siedziba stowarzyszenia mniejszości niemieckiej. Musi być ono malutkie, bo według spisu z 2002 roku jako Niemcy zadeklarowały się w Ełku 44 osoby.
O ile do tej pory deszcz tylko padał, to teraz zaczęło lać jak z cebra. Do tego z tryskających fontann na jeziorze Ełkcim (Lycker See) wiatr nawiewa na mnie strugi wody.
Próbuje iść pod drzewami, ale niewiele to daje, czuję, że cały przemakam. Wiatr robi się tak silny, że momentami ciężko iść, słychać trzask gnących się gałęzi. Zastanawiam się, czy na pewno mamy koniec maja, czy raczej początek marca? Nie przypominam sobie aż tak fatalnej pogody na żadnym z początków "granicznych" wyjazdów. W tych nieprzyjaznych chwilach cieszę się, że nie rozkładałem namiotu (mógłby zostać połamany!), a plecak spoczywa suchy i bezpieczny na recepcji kempingu.
Zaciskam zęby i zahaczam o Wyspę Zamkową (Schloss Insel, właściwie to już tylko półwysep), gdzie zachowały się pozostałości zamku krzyżackiego, choć schowane za wysokim murem. Tereny były pierwotnie zamieszkiwane przez Jaćwingów, a po ich podbiciu zakon założył miasto pod koniec XIV wieku. Wielokrotnie przebudowany zamek nie przypomina już średniowiecznej warowni.
Na stały ląd wracam przez ponad stuletni most. W tle strzela w niebo wieża kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, zbudowanego w połowie XIX wieku jako świątynia ewangelicka. Został on mocno uszkodzony w czasie Wielkiej Wojny.
I na tym zakończymy zwiedzanie Ełku. W planach był jeszcze jeden cmentarz wojskowy na opłotkach miasta i spacer wzdłuż jeziora pod zamek, lecz przy tej pogodzie nie ma to sensu. Ełk zaprezentował się dokładnie tak samo, jak za pamiętałem go z ostatniego przełomu wieków: nie ma tu żadnego zabytku zwalającego z nóg, lecz to ładne miasto i posiada kilka interesujących obiektów. Trochę brakuje klimatu przeszłości, brak starówki, kamienice poprzeplatane są kwadratowymi klockami, ale trudno się dziwić: w styczniu 1945 oddziały niemieckie opuściły Lyck przed wkroczeniem Armii Czerwonej, ta jednak i tak dokonała zniszczeń prawie połowy zabudowy.
Smagany deszczem i wiatrem mam ochotę gdzieś się schronić. Próbowałem w lokalu przy jeziorze, lecz szybko go opuściłem: drogo, kolejka do baru i samy obcokrajowcy (wyjątkowo nie Ukraińcy). Idę zatem do wypatrzonej wcześniej w centrum spelunki. Dwóch miejscowych obrzuca mnie spojrzeniem zmieszanego zdziwienia i niechęci - chyba rzadko widują turystów. Pani za barem rzuca oschle: "Lane po sześć". No to biorę.
Po pewnym czasie przestaje padać, ubranie mi schnie. Przy drugim piwie barmanka i panowie towarzyszący są już znacznie bardziej uśmiechnięci, pojawiają się także inni degustatorzy. Niektórzy rzucają od razu:
- Zestaw pijaka! Jak to nie wiesz co to jest?! No przecież piwo i seta!
Zaczynają się nawiązywać także pierwsze poważniejsze rozmowy.
- A nasz ksiądz to jest ch...j! Nic nie robi przy kościele, ciągle się czepia i ciągnie kasę, ale przynajmniej dzieci zostawia w spokoju, więc może być.
Piękny obraz polskiego katolicyzmu ludowego.
Siedząc nad kufelkiem wymyśliłem wierszyk:
Jak co roku wiosną
ruszamy w trasę radosną
wzdłuż granic Polski
przez miasta i wioski.
Nasza ekipa się zmienia,
lecz nieustannie spełniamy marzenia.
Do końca jeszcze daleko w cholerę,
więc idźmy.
Nawet w handlową niedzielę.
Wkrótce dołącza do mnie Kris. Udało mu się dojechać punktualnie, inni nie mieli tak łatwo. Idziemy razem na kemping, gdzie facet z recepcji chyba czyta nam w głowach:
- Przy takiej pogodzie to najlepiej będzie, jak schowacie się w domku.
Tak też zrobimy! Musimy jeszcze tylko odebrać Bubę, która przyjechała po dziewiętnastej i czeka w galerii handlowej (zakupy!), po czym rozkładamy się w przedsionku sanitariatów.
Najpóźniej zjawia się Szymon z Iwoną. Mieli być w Ełku już o siedemnastej, a stanęli pod bramą kempingu pięć godzin później! Pociąg się psuł, musiał się cofać do Olsztyna z powodu zwalonego na tory drzewa (na mojej trasie też takie leżało, lecz konduktor z maszynistą je usunęli), próbował jakiejś drogi naokoło i tym podobne. Na szczęście w końcu cała początkowa ekipa marszowa jest w komplecie. Na dworze pogoda bez zmian, hula wiatr i siąpi, w środku mamy sucho, w miarę ciepło i bardzo przyjemnie.
(Drugie zdjęcia autorstwa aparatu Buby)
Rozłożyliśmy się w różnych miejscach: trzy osoby spały w pokoju socjalnym, gdzie fotokomórka ciągle włączała światło, Buba w kiblu dla niepełnosprawnych, a ja pod umywalkami 😏.
Niedzielna aura zbytnio się nie poprawiła - szaro, buro, mży. Po spakowaniu idziemy odwiedzić wczorajszą spelunkę. Dziś ludzi jest więcej, niektórzy panowie grają w bilarda, choć w połowie gry nadal nie wiedzą w ile osób. Wzbudzamy spore zainteresowanie, jeden koleś z Gdyni robi sobie z nami zdjęcia i bardzo pozdrawia.
Najbliższe kilkanaście kilometrów przebędziemy autobusem miejskim. Próbowałem się po przyjeździe dowiedzieć gdzie mogę nabyć bilety, ale pierwsza zagadnięta kobieta zaczęła... przede mną uciekać i krzyczeć "Ukraina!". Potem doczytałem, że mogę to zrobić w autobusie i w sklepie (w niektórych MZK nie jest to wcale oczywiste).
Krótko po wybiciu południa stajemy pod przystankiem i czekamy na autobus linii numer 3, który zawiezie nas na północ.