Śladami urynoterapii ;) (wędrówa z Hrubieszowa do Tomaszowa)
: 2021-09-28, 13:45
Nasza tegoroczna wędrówka wzdłuż granic wyjątkowo pozytywnie zapadła mi w pamięć. Nawet teraz, po upływie kilku miesięcy, na samo wspomnienie cieszy mi się gęba! Wyjazd ten był absolutnie nietypowy - przede wszystkim pod względem kontaktów z miejscowymi. Nie przypuszczałam, że teraz, w Polsce, można spotkać taką masę pomocnych, bezinteresownych i chętnych do integracji ludzi. Tego jakoś nie było na poprzednich “Podlasiach”, a na pewno nie w takiej przytłaczającej ilości. Tu każdy dzień wnosił taką masę przygód, niespodziewanych spotkań, atrakcji i dobrej energii, że ciężko to wręcz ogarnąć we wspominaniu. Są wyjazdy mniej lub bardziej udane, fajne, bardzo fajne lub przeciętne. I są te magiczne. Ten zdecydowanie należał do tych ostatnich. Nie wiem co było przyczyną? Czy dobrze dobrany teren, którym wędrowaliśmy, czy wesoła ekipa, czy spotykane osoby? Czy może mix tego wszystkiego, z dużą dawką wiosny łamiącej się w lato i aromatu kwitnącego rzepaku?
5:30. Lubię przychodzić na pociąg ciut wcześniej, ale dziś to przesadziłam. Godzine! Za oknem oławskiego dworca budzi się dzień. Ptaszki śpiewają, mokra od deszczu nawierzchnia pachnie, z minuty na minutę łazi coraz więcej ludzi i burczy więcej aut. Przesypują się kolejne literki na rozkładzie pociągów. Uwielbiam ten rozkład. Nie jakiś cyfrowy wyświetlacz, tylko tablica, gdzie każda literka i cyfra to osobny kartonik. I jak sie cokolwiek zmienia to tak fajnie turkocze.
Zjadam bułkę z oscypkiem, oblewam się herbatą z automatu i aż podskakuje z radości, że cały, caluśki wyjazd jeszcze przede mną. Bo licznik czasu tejże eskapady jeszcze nie ruszył! To nastąpi dopiero gdy wsiądę do pociągu!
W Opolu spotykam się z Pudlem i razem suniemy w kierunku Lublina.
W Kielcach pociąg ma 20 minut planowanego postoju. Pudel biegnie pozwiedzać przydworcowe okolice. Na tej stacji ma miejsce chyba jakieś przeczepianie lokomotywy czy wagonów, bo w pewnym momencie pociąg rusza, a ja wpadam w panikę! Bo Pudla nie ma! Jak ja wytaszczę w Lublinie dwa plecaki, jak ledwo swój mogę podnieść? Jak się potem pozbieramy do kupy?? A!!!!!!
Na szczęście był to fałszywy alarm. Pociąg po przejechaniu kilku metrów staje. Uffff… Pudel zdążył. Wraca nie sam, ale z dwoma gruzińskimi bułami na ciepło, które są bardzo smaczne.
W Lublinie niemiła niespodzianka - rozwalili mój ulubiony skwerek z lumpeksem i alejkami z dawnych lat Kolejną galerie będą tu zapewne stawiać pod przykrywką niby - dworca... Nie mam jednak czasu długo się smucić, bo akurat spotykamy Iwonę i Szymona - i jedziemy na oddalony nieco dworzec PKS. A ten jest niezmiernie klimatyczny!
Wnętrze dworcowej hali oferuje ścienną mozaikę i stylowe krzesełka.
Jest tu hotelik, w którym chętnie bym kiedyś zanocowała. Obecnie używany głównie przez przybyszy zza wschodniej granicy, więc spacerując po dworcu można się choć odrobinę poczuć jak po teleportacji do jakiś Kutów czy innego Kramatorska.
Jest też przemiły bar - tak fajny, że aż dusza boli, że czeka nas dwugodzinna podróż busem, więc nie bardzo jest opcja wstąpienia na piwo…
Jakaś babeczka handluje obnośnie biżuterią, a inna, jej dawna znajoma, która napatoczyła się przypadkiem, robi zapas kółeczek do pępka. Przymierza kilka sztuk w różnych kolorach i fasonach, zaczepiając przechodzących facetów czy są odpowiednio “twarzowe”
W dworcowym kibelku witają użytkownika oryginalne tapety tematyczne.
W męskim jest jeszcze ciekawiej! Można się zestresować jak przyjdzie do korzystania z pisuaru!
(zdjęcie zrobione przez Pudelka)
W Hrubieszowie leje. Próbuję znaleźć knajpę, którą odwiedziliśmy 3 lata temu. Wygląda jednak na to, że jej już nie ma. Pytam nawet kilku miejscowych - i albo rozkładają ze zdziwieniem ręce, a jeden prawie się wzrusza i z rozrzewnieniem wspomina czasy jej funkcjonowania. Musimy więc szukać kolejnej.
Ktoś zagląda do jednej z mijanych kapliczek. Wnętrze jest nabite babciami, bo właśnie trwa majówka, a pogoda nie bardzo pozwala na celebrowanie pod gołym niebem. Uwielbiam majówki! Szkoda, że tu tak trochę głupio wbijać na małą przestrzeń, z deklaracją przyłączenia się do śpiewów. A poza tym jesteśmy w grupie i szukamy knajpy. Może jeszcze kiedyś trafi się jakaś przestronniejsza kapliczka albo lepsze okoliczności otaczającej aury?
W końcu odnajdujemy piwiarnię “Warka” i dosyć długo celebrujemy rozpoczęcie wyjazdu, przy ciepłym żarciu, napitku i deszczu bębniącym o parasole.
A potem, mimo wciąż płaczącego nieba, ruszamy ku naszemu przeznaczeniu. Ku przygranicznym wioskom, nadbużańskim chaszczom, biwakom przy ogniu! A póki co w pełnym deszczowym rynsztunku wędrujemy mokrą wstęgą szos.
A! Na obrzeżach miasta mijamy kolejną knajpę, do której nas zaprasza wesoły, mocno już zjarany chłopak. Niestety jest dosyć późno, a za jasności chcemy dotrzeć na planowane miejsce noclegu. Koleś jeszcze woła za nami “Kocham was”, a pozytywny nastrój strzyka mu uszami!
Na biwak zatrzymujemy się przy wieży widokowej w Gródku. Przestaje padać, a nawet między chmurami przebłyskuje zachodzące słońce. Jego ciepłe promienie rozświetlają szary dotychczas świat. Wszyscy więc łapią za aparaty i biegają w kółko, aby wykorzystać tą ulotną chwilę (bo szlag wie kiedy znowu zacznie lać?
A to nasze miejsce noclegowe. Tu na pagórku straszliwie wieje, ale trzyścianowa wiata jest w miarę zaciszna.
Latarnie też stają na wysokości zadania i nie świecą nam nocą w oczy. Może to szczęśliwie atrapy, których zadaniem jest jedynie wyglądać odpowiednio nowocześnie?
Robimy sobie małą imprezkę
A potem układamy się do snu na ławach, których ilość jest idealnie dopasowana do stanu liczebnego ekipy. Jeden jedyny raz na tym wyjeździe naciągam na siebie wszystkie zabrane ubrania, ciesząc się bardzo, że zabrałam i puchową kurtkę.
O 7:30 budzi mnie wiatr, który zmienił kierunek i wpada do wiaty wykorzystując brak czwartej ściany. Na szczęście się wypogodziło, wyciągamy więc gęby do słońca obserwując jak po zalewiskowych łąkach dreptają bociany, bażanty i czaple.
W dali też widzimy transgraniczny most, którym sobie właśnie popyla towarówka.
Dziś idziemy w kierunku Czumowa. Pierwszy cel - pałac, który tak oto ciekawie prezentuje się z wieży.
Za pałacem widać szyby ukraińskiej kopalni w Nowowołyńsku. To jedna z nowszych kopalni na Ukrainie, bo zbudowana już po upadku Sajuza. Z informacji, które Pudel gdzieś wyszperał wynika, że została ona zlikwidowana ze względu na nierentowność jeszcze zanim została na dobre otwarta! Więc sobie stoi, a węgla żadnego tam nigdy nie wydobyto. Ot taki poziom absurdu.. Wielka szkoda, że tam niestety dziś nie pójdziemy!
Jeden z szybów na dużym zbliżeniu. Acz sfotografowany nie z tego pagórka z wieżą, tylko gdzieś dalej na trasie.
Ruszamy! Jakoś tak wychodzi, że zostaję mocno z tyłu. Mnie więc pierwszą wyhacza pogranicznik na motorze. Zdziwiony jest bardzo widokiem samotnej dziewczyny z przerośniętym plecakiem. Mówię mu, że sobie wędrujemy wzdłuż granic, że w grupie tuptamy. Koleś spisuje moje dane (jak to oni mają w zwyczaju), po czym zaczyna zadawać moc dziwnych pytań, na które mimo chęci odpowiedzieć nie potrafię. Wychodzi bardzo zabawnie:
- Gdzie reszta waszej ekipy?
- Nie wiem (no poszli gdzieś naprzód i liczę, że na którymś ze skrzyżowań będą na mnie czekać)
- A jak oni się nazywają?
- Nie wiem (znam tylko ich imiona)
- Gdzie będziecie spać?
- Nie wiem (skąd mam wiedzieć co będzie wieczorem? Jest dopiero rano!)
A skądinąd to spotkanie z pogranicznikiem zwróciło moją uwagę na bardzo ciekawą kwestię. Sporo osób, które znam nieraz od wielu lat, z wyjazdów czy wspólnych imprez - znam tylko ich imiona czy nawet tylko pseudonimy. Dokładniejsze dane po prostu nigdy nie były mi potrzebne, żeby się umówić, spotkać, coś załatwić, pojechać gdzieś wspólnie i miło spędzić czas. Z drugiej strony - czy to jest istotne czy to Kowalski czy Wiśniewski? I co to zmienia w naszych kontaktach i znajomości? No może tyle, że w razie potrzeby mogę ich zasypać do służb. A tu, nawet gdybym miała takowe chęci - nie mogę! Może to i więc lepiej nie wiedzieć?
Pozostali zostali znalezieni i upolowani pod pałacem.
Do czumowskiego pałacu idziemy na raty, aby nie nosić wszystkich bambetli. Część zwiedza, część wyleguje się na suchej, wygrzanej trawce przy skrzyżowaniu.
Pałac położony jest na obrzeżach miejscowości. Fajna droga tam prowadzi, pylista, meandrująca pomiędzy drzewami i łanami rzepaku.
Mieszkaniec pałacu wpuszcza nas na teren, więc mamy okazję obejrzeć sobie budowlę ze wszystkich stron.
Obok stoi też maluch i jelcz.
Zaraz za budynkiem płynie Bug i jest granica.
Nawet w ogrodzie stoi słupek i tablica.
Skarpy i brązowe, spokojnie płynące wody. Jak tu nie pokochać Bugu?
W Czumowie trafiamy też na opuszczony dom przepięknie utopiony w krzakach bzu.
Przyroda jakoś zawsze ma się najlepiej, gdy znikną ludzie ze swoją nienawiścią do zieleni.
Na pierwszy rzut oka stan domu nie wskazuje na to, aby wewnątrz czy w obejściu mogło się zachować coś ciekawego. Totalna ruina, tylko komin sterczy. A tu ci niespodzianka! Wśród wysokich traw stoi sobie trabant! I nawet odrobinę nie zardzewiał Ot niezniszczalny samochód, który przetrwa tysiąc lat
A w szopie przegląd regałów z minionych czasów.
Sklepik jest niestety zamknięty, ale zgodnie z tradycją i tu warto się zatrzymać. Na rampie, pod czymś wyglądający jak dawny skup mleka, pstrykamy sobie pamiątkową fotkę.
Lokalny stary cmentarzyk. Z lekka zapomniany i owiany atmosferą melancholii.
A tu jakby ktoś mazakiem wymalował te napisy? Albo farbką plakatową?
Chrystusik za wachlarzem z liści.
I drugi, jakby uśmiechający się z przekąsem...
Suniemy w stronę Ślipcza, pylistymi szutrówkami, wśród rzepaku i tablic z kłosami.
(zdjęcie zrobione przez Pudelka)
Mijamy domki wzniesione z budulców bardzo wszelakich.
I bez! Duuuuużo bzu! To jest wielka zaleta wędrówek w tym terminie! Co chwilę wpadasz we władanie oszałamiającego zapachu!
Kawałek za wsią znajdujemy cudne osiedle wiat! Każdy z nas mógłby tu mieć swój pokój! Budowla jest chyba głównie używana na jakieś festyny lub lokalne kiermasze. Miejsce jest dla nas wielkim zaskoczeniem, bo przeglądając przed wyjazdem satelitarne mapy - myślałam, że to będzie jakiś opuszczony PGR!
Nawet telewizor tu mają - na szczęście taki, który nie emanuje żadną propagandą... To chyba jakiś model pośredni - przejściowy pomiędzy starymi lampowymi, a obecnymi plaskatymi wynalazkami
Mój dobytek w pełnej krasie! Ładnie się prezentuje, gorzej się nosi takowe coś, co przekroczyło magiczną wagę 20 kg
Niestety jest za wcześnie, abyśmy tu zostali na nocleg. Palimy więc tylko niewielkie ognisko celem podsmażenia kiełbasek i po posileniu się tuptamy sobie dalej.
(zdjęcie zrobione przez Pudelka)
Zaglądamy jeszcze w lasy za wiaty. Co chwilę śmiga tam jakiś miejscowy. To rowerem, to z koszykiem, to jakaś parka... Co tam może być?? A tam po prostu płynie sobie Bug.
Wszędzie rośnie zielona trawka, wyjąwszy tereny wokół słupków graniczych. Zarówno polski jak i ukraiński otoczone są wypaloną, zeschłą roślinnością. Czy zlewają każdy słupek jakimś syfem, żeby był lepiej widoczny i nie zarastał? A potem to wszystko spływa do rzeki?
Po drodze mijamy skarpy, które są zdecydowanie zamieszkane. Tajemniczych gospodarzy jednak nie spotykamy.
Miejscowi nas bacznie obserwują gdy tuptamy przez Ślipcze.
Kapliczka z morałem. Nie bądź jak wąż i nie kradnij bananów i brzoskwiń, bo spotka cię należyta kara poprzez rozdeptanie
Atrakcją okolicy są tutaj kurhany. Jeden przypomina mały pagórek sterczący wsród pól, drugi całkiem na odwrót - dziurę w ziemi. Bo do tego drugiego dobrali się archeolodzy.
Spokój i czar bocznych dróg...
Rozmawiamy tu też z miłą babką. Zaprasza nas, żeby wstąpić na kawę do jej mamy, która nieopodal prowadzi agroturystykę. Wracamy kawałek pod nr 15. Oprócz kawko - herbatek trafiamy na prawdziwą ucztę! Jest ciasto z wiśniami, różne placki i domowy chleb z boczkiem! A my przed chwilą napchaliśmy się kiełbasą pod wiatami i te wszystkie pyszności nie mogą się zmieścić! Cóż za niefart! A wiśnie z ciasta patrzą na mnie i się śmieją!
Słuchamy różnych ciekawych opowieści: o organizowanych tutaj spływach kajakowych, o moście pontonowym w czasie “dni otwartych” z Ukrainą czy o przesadnie ostrożnych turystach, będących mocno na bakier z geografią. Ponoć odwoływali rezerwacje w agroturystyce z powodu wojny w Donbasie. No bo Donbas na wschodzie i Hrubieszów na wschodzie. Przezorny zawsze ubezpieczony i lepiej zostać w domu jak strzelają ponad tysiąc kilometrów dalej. Najbardziej zapada mi jednak w pamięć mrożąca krew w żyłach opowieść wędkarska. O grasującej tu rybie mordercy. Chłopak poszedł połowić rybki, a że poczuł się zmęczony to przywiązał sobie żyłkę do ręki i się zdrzemnął. Wykorzystując tę chwilę jego nieuwagi bużański potwór złapał się na haczyk i wciągnął nieszczęśnika w przepastne wodne odmęty. Wędkarz nie przeżył i pewnie teraz w mgliste noce czai się nad okolicznymi meandrami w postaci utopca polując na nieostrożnych kajakarzy. Nie pamiętam jakie były losy ryby - czy została na haczyku czy może się zerwała? Czy była smaczna? Czy może w brzuchu miała już 5 ludzkich rąk? Nie pamiętam. Ale chyba był to sporych rozmiarów sum.
Długo gawędzimy obserwując też domowe ptactwo. Zwłaszcza fajna jest kaczka, która z upierzenia i kolorów wygląda jak taka dzika kaczka krzyżówka, ale biega wyprostowana jak pingwin.
Jakby ktoś był zainteresowany noclegiem we wspomnianej agroturystyce zostawiam namiar:
Potem gospodarze odwożą nas do Kryłowa, a po drodze odwiedzamy “Czapliniec”. Miejsce, o którym trzeba wiedzieć, bo tak to zapewne w pełnej nieświadomości byśmy minęli ten mały, z lekka robaczywy lasek. Skądinąd gospodarze też się o tym miejscu dowiedzieli w sposób deczko nietypowy - od szwedzkiego ornitologa, który u nich nocował.
“Czapliniec” to fragment dzikiego, dżunglowatego lasu, pełnego czaplich gniazd na wysokich sosnach!
Kurde, a ja bym głowę dała, że czaple to gniazdują gdzieś w szuwarach, przy wodzie, a nie na czubku drzewa jak bocian!
Teraz akurat jest sezon na pisklęta, które niesamowicie kwiczą. Jedno biedne wypadło chyba z gniazda i biega rozpaczliwie w kółko co chwilę się przewracając. Nie wiemy co z nim zrobić, więc staramy się nie zbliżać, bo wyraźnie się nas boi.
Podejmuję szereg prób sfotografowania czapli i ich siedliska. Nie jest to proste, jako że siedzą na wysokości trzeciego piętra i jeszcze za gęstą plątaninę gałęzi.
A to sama nie wiem co to jest. To coś z lewej ma jakby dziub i zamknięte oczy. To z prawej - wyraźnie widoczne kosteczki… Czy to są zdechłe czaple, które zaplątały się w konary i nie spadły na ziemie? I sobie tam wiszą i kruszeją na słoneczku?
Zdjęcie dokładnie obejrzałam dopiero w domu, więc niestety nie mogłam już zrobić powtórnego ujęcia. Tam na miejscu to trochę na ślepo celowałam w górę trzęsącym się, maksymalnym zoomem, więc nie zawsze udawało się trafić akurat w tą czaplę, w którą planowałam
Teren pod drzewami jest usiany skorupkami porozbijanych jajek i gęstym dywanem czaplich odchodów. Jedna porcja świeżej dostawy łajna ląduje na mnie. Mawiają ludziska, że to na szczęście? Będe go więc mieć sporo, bo czapla sobie nie żałowała, a i widać odżywiała się ostatnio zacnie Tym miłym akcentem kończymy ornitologiczną przygodę i suniemy w stronę kolejnych ciekawostek. W końcu czeka nas nocleg na bezludnej wyspie!
cdn
5:30. Lubię przychodzić na pociąg ciut wcześniej, ale dziś to przesadziłam. Godzine! Za oknem oławskiego dworca budzi się dzień. Ptaszki śpiewają, mokra od deszczu nawierzchnia pachnie, z minuty na minutę łazi coraz więcej ludzi i burczy więcej aut. Przesypują się kolejne literki na rozkładzie pociągów. Uwielbiam ten rozkład. Nie jakiś cyfrowy wyświetlacz, tylko tablica, gdzie każda literka i cyfra to osobny kartonik. I jak sie cokolwiek zmienia to tak fajnie turkocze.
Zjadam bułkę z oscypkiem, oblewam się herbatą z automatu i aż podskakuje z radości, że cały, caluśki wyjazd jeszcze przede mną. Bo licznik czasu tejże eskapady jeszcze nie ruszył! To nastąpi dopiero gdy wsiądę do pociągu!
W Opolu spotykam się z Pudlem i razem suniemy w kierunku Lublina.
W Kielcach pociąg ma 20 minut planowanego postoju. Pudel biegnie pozwiedzać przydworcowe okolice. Na tej stacji ma miejsce chyba jakieś przeczepianie lokomotywy czy wagonów, bo w pewnym momencie pociąg rusza, a ja wpadam w panikę! Bo Pudla nie ma! Jak ja wytaszczę w Lublinie dwa plecaki, jak ledwo swój mogę podnieść? Jak się potem pozbieramy do kupy?? A!!!!!!
Na szczęście był to fałszywy alarm. Pociąg po przejechaniu kilku metrów staje. Uffff… Pudel zdążył. Wraca nie sam, ale z dwoma gruzińskimi bułami na ciepło, które są bardzo smaczne.
W Lublinie niemiła niespodzianka - rozwalili mój ulubiony skwerek z lumpeksem i alejkami z dawnych lat Kolejną galerie będą tu zapewne stawiać pod przykrywką niby - dworca... Nie mam jednak czasu długo się smucić, bo akurat spotykamy Iwonę i Szymona - i jedziemy na oddalony nieco dworzec PKS. A ten jest niezmiernie klimatyczny!
Wnętrze dworcowej hali oferuje ścienną mozaikę i stylowe krzesełka.
Jest tu hotelik, w którym chętnie bym kiedyś zanocowała. Obecnie używany głównie przez przybyszy zza wschodniej granicy, więc spacerując po dworcu można się choć odrobinę poczuć jak po teleportacji do jakiś Kutów czy innego Kramatorska.
Jest też przemiły bar - tak fajny, że aż dusza boli, że czeka nas dwugodzinna podróż busem, więc nie bardzo jest opcja wstąpienia na piwo…
Jakaś babeczka handluje obnośnie biżuterią, a inna, jej dawna znajoma, która napatoczyła się przypadkiem, robi zapas kółeczek do pępka. Przymierza kilka sztuk w różnych kolorach i fasonach, zaczepiając przechodzących facetów czy są odpowiednio “twarzowe”
W dworcowym kibelku witają użytkownika oryginalne tapety tematyczne.
W męskim jest jeszcze ciekawiej! Można się zestresować jak przyjdzie do korzystania z pisuaru!
(zdjęcie zrobione przez Pudelka)
W Hrubieszowie leje. Próbuję znaleźć knajpę, którą odwiedziliśmy 3 lata temu. Wygląda jednak na to, że jej już nie ma. Pytam nawet kilku miejscowych - i albo rozkładają ze zdziwieniem ręce, a jeden prawie się wzrusza i z rozrzewnieniem wspomina czasy jej funkcjonowania. Musimy więc szukać kolejnej.
Ktoś zagląda do jednej z mijanych kapliczek. Wnętrze jest nabite babciami, bo właśnie trwa majówka, a pogoda nie bardzo pozwala na celebrowanie pod gołym niebem. Uwielbiam majówki! Szkoda, że tu tak trochę głupio wbijać na małą przestrzeń, z deklaracją przyłączenia się do śpiewów. A poza tym jesteśmy w grupie i szukamy knajpy. Może jeszcze kiedyś trafi się jakaś przestronniejsza kapliczka albo lepsze okoliczności otaczającej aury?
W końcu odnajdujemy piwiarnię “Warka” i dosyć długo celebrujemy rozpoczęcie wyjazdu, przy ciepłym żarciu, napitku i deszczu bębniącym o parasole.
A potem, mimo wciąż płaczącego nieba, ruszamy ku naszemu przeznaczeniu. Ku przygranicznym wioskom, nadbużańskim chaszczom, biwakom przy ogniu! A póki co w pełnym deszczowym rynsztunku wędrujemy mokrą wstęgą szos.
A! Na obrzeżach miasta mijamy kolejną knajpę, do której nas zaprasza wesoły, mocno już zjarany chłopak. Niestety jest dosyć późno, a za jasności chcemy dotrzeć na planowane miejsce noclegu. Koleś jeszcze woła za nami “Kocham was”, a pozytywny nastrój strzyka mu uszami!
Na biwak zatrzymujemy się przy wieży widokowej w Gródku. Przestaje padać, a nawet między chmurami przebłyskuje zachodzące słońce. Jego ciepłe promienie rozświetlają szary dotychczas świat. Wszyscy więc łapią za aparaty i biegają w kółko, aby wykorzystać tą ulotną chwilę (bo szlag wie kiedy znowu zacznie lać?
A to nasze miejsce noclegowe. Tu na pagórku straszliwie wieje, ale trzyścianowa wiata jest w miarę zaciszna.
Latarnie też stają na wysokości zadania i nie świecą nam nocą w oczy. Może to szczęśliwie atrapy, których zadaniem jest jedynie wyglądać odpowiednio nowocześnie?
Robimy sobie małą imprezkę
A potem układamy się do snu na ławach, których ilość jest idealnie dopasowana do stanu liczebnego ekipy. Jeden jedyny raz na tym wyjeździe naciągam na siebie wszystkie zabrane ubrania, ciesząc się bardzo, że zabrałam i puchową kurtkę.
O 7:30 budzi mnie wiatr, który zmienił kierunek i wpada do wiaty wykorzystując brak czwartej ściany. Na szczęście się wypogodziło, wyciągamy więc gęby do słońca obserwując jak po zalewiskowych łąkach dreptają bociany, bażanty i czaple.
W dali też widzimy transgraniczny most, którym sobie właśnie popyla towarówka.
Dziś idziemy w kierunku Czumowa. Pierwszy cel - pałac, który tak oto ciekawie prezentuje się z wieży.
Za pałacem widać szyby ukraińskiej kopalni w Nowowołyńsku. To jedna z nowszych kopalni na Ukrainie, bo zbudowana już po upadku Sajuza. Z informacji, które Pudel gdzieś wyszperał wynika, że została ona zlikwidowana ze względu na nierentowność jeszcze zanim została na dobre otwarta! Więc sobie stoi, a węgla żadnego tam nigdy nie wydobyto. Ot taki poziom absurdu.. Wielka szkoda, że tam niestety dziś nie pójdziemy!
Jeden z szybów na dużym zbliżeniu. Acz sfotografowany nie z tego pagórka z wieżą, tylko gdzieś dalej na trasie.
Ruszamy! Jakoś tak wychodzi, że zostaję mocno z tyłu. Mnie więc pierwszą wyhacza pogranicznik na motorze. Zdziwiony jest bardzo widokiem samotnej dziewczyny z przerośniętym plecakiem. Mówię mu, że sobie wędrujemy wzdłuż granic, że w grupie tuptamy. Koleś spisuje moje dane (jak to oni mają w zwyczaju), po czym zaczyna zadawać moc dziwnych pytań, na które mimo chęci odpowiedzieć nie potrafię. Wychodzi bardzo zabawnie:
- Gdzie reszta waszej ekipy?
- Nie wiem (no poszli gdzieś naprzód i liczę, że na którymś ze skrzyżowań będą na mnie czekać)
- A jak oni się nazywają?
- Nie wiem (znam tylko ich imiona)
- Gdzie będziecie spać?
- Nie wiem (skąd mam wiedzieć co będzie wieczorem? Jest dopiero rano!)
A skądinąd to spotkanie z pogranicznikiem zwróciło moją uwagę na bardzo ciekawą kwestię. Sporo osób, które znam nieraz od wielu lat, z wyjazdów czy wspólnych imprez - znam tylko ich imiona czy nawet tylko pseudonimy. Dokładniejsze dane po prostu nigdy nie były mi potrzebne, żeby się umówić, spotkać, coś załatwić, pojechać gdzieś wspólnie i miło spędzić czas. Z drugiej strony - czy to jest istotne czy to Kowalski czy Wiśniewski? I co to zmienia w naszych kontaktach i znajomości? No może tyle, że w razie potrzeby mogę ich zasypać do służb. A tu, nawet gdybym miała takowe chęci - nie mogę! Może to i więc lepiej nie wiedzieć?
Pozostali zostali znalezieni i upolowani pod pałacem.
Do czumowskiego pałacu idziemy na raty, aby nie nosić wszystkich bambetli. Część zwiedza, część wyleguje się na suchej, wygrzanej trawce przy skrzyżowaniu.
Pałac położony jest na obrzeżach miejscowości. Fajna droga tam prowadzi, pylista, meandrująca pomiędzy drzewami i łanami rzepaku.
Mieszkaniec pałacu wpuszcza nas na teren, więc mamy okazję obejrzeć sobie budowlę ze wszystkich stron.
Obok stoi też maluch i jelcz.
Zaraz za budynkiem płynie Bug i jest granica.
Nawet w ogrodzie stoi słupek i tablica.
Skarpy i brązowe, spokojnie płynące wody. Jak tu nie pokochać Bugu?
W Czumowie trafiamy też na opuszczony dom przepięknie utopiony w krzakach bzu.
Przyroda jakoś zawsze ma się najlepiej, gdy znikną ludzie ze swoją nienawiścią do zieleni.
Na pierwszy rzut oka stan domu nie wskazuje na to, aby wewnątrz czy w obejściu mogło się zachować coś ciekawego. Totalna ruina, tylko komin sterczy. A tu ci niespodzianka! Wśród wysokich traw stoi sobie trabant! I nawet odrobinę nie zardzewiał Ot niezniszczalny samochód, który przetrwa tysiąc lat
A w szopie przegląd regałów z minionych czasów.
Sklepik jest niestety zamknięty, ale zgodnie z tradycją i tu warto się zatrzymać. Na rampie, pod czymś wyglądający jak dawny skup mleka, pstrykamy sobie pamiątkową fotkę.
Lokalny stary cmentarzyk. Z lekka zapomniany i owiany atmosferą melancholii.
A tu jakby ktoś mazakiem wymalował te napisy? Albo farbką plakatową?
Chrystusik za wachlarzem z liści.
I drugi, jakby uśmiechający się z przekąsem...
Suniemy w stronę Ślipcza, pylistymi szutrówkami, wśród rzepaku i tablic z kłosami.
(zdjęcie zrobione przez Pudelka)
Mijamy domki wzniesione z budulców bardzo wszelakich.
I bez! Duuuuużo bzu! To jest wielka zaleta wędrówek w tym terminie! Co chwilę wpadasz we władanie oszałamiającego zapachu!
Kawałek za wsią znajdujemy cudne osiedle wiat! Każdy z nas mógłby tu mieć swój pokój! Budowla jest chyba głównie używana na jakieś festyny lub lokalne kiermasze. Miejsce jest dla nas wielkim zaskoczeniem, bo przeglądając przed wyjazdem satelitarne mapy - myślałam, że to będzie jakiś opuszczony PGR!
Nawet telewizor tu mają - na szczęście taki, który nie emanuje żadną propagandą... To chyba jakiś model pośredni - przejściowy pomiędzy starymi lampowymi, a obecnymi plaskatymi wynalazkami
Mój dobytek w pełnej krasie! Ładnie się prezentuje, gorzej się nosi takowe coś, co przekroczyło magiczną wagę 20 kg
Niestety jest za wcześnie, abyśmy tu zostali na nocleg. Palimy więc tylko niewielkie ognisko celem podsmażenia kiełbasek i po posileniu się tuptamy sobie dalej.
(zdjęcie zrobione przez Pudelka)
Zaglądamy jeszcze w lasy za wiaty. Co chwilę śmiga tam jakiś miejscowy. To rowerem, to z koszykiem, to jakaś parka... Co tam może być?? A tam po prostu płynie sobie Bug.
Wszędzie rośnie zielona trawka, wyjąwszy tereny wokół słupków graniczych. Zarówno polski jak i ukraiński otoczone są wypaloną, zeschłą roślinnością. Czy zlewają każdy słupek jakimś syfem, żeby był lepiej widoczny i nie zarastał? A potem to wszystko spływa do rzeki?
Po drodze mijamy skarpy, które są zdecydowanie zamieszkane. Tajemniczych gospodarzy jednak nie spotykamy.
Miejscowi nas bacznie obserwują gdy tuptamy przez Ślipcze.
Kapliczka z morałem. Nie bądź jak wąż i nie kradnij bananów i brzoskwiń, bo spotka cię należyta kara poprzez rozdeptanie
Atrakcją okolicy są tutaj kurhany. Jeden przypomina mały pagórek sterczący wsród pól, drugi całkiem na odwrót - dziurę w ziemi. Bo do tego drugiego dobrali się archeolodzy.
Spokój i czar bocznych dróg...
Rozmawiamy tu też z miłą babką. Zaprasza nas, żeby wstąpić na kawę do jej mamy, która nieopodal prowadzi agroturystykę. Wracamy kawałek pod nr 15. Oprócz kawko - herbatek trafiamy na prawdziwą ucztę! Jest ciasto z wiśniami, różne placki i domowy chleb z boczkiem! A my przed chwilą napchaliśmy się kiełbasą pod wiatami i te wszystkie pyszności nie mogą się zmieścić! Cóż za niefart! A wiśnie z ciasta patrzą na mnie i się śmieją!
Słuchamy różnych ciekawych opowieści: o organizowanych tutaj spływach kajakowych, o moście pontonowym w czasie “dni otwartych” z Ukrainą czy o przesadnie ostrożnych turystach, będących mocno na bakier z geografią. Ponoć odwoływali rezerwacje w agroturystyce z powodu wojny w Donbasie. No bo Donbas na wschodzie i Hrubieszów na wschodzie. Przezorny zawsze ubezpieczony i lepiej zostać w domu jak strzelają ponad tysiąc kilometrów dalej. Najbardziej zapada mi jednak w pamięć mrożąca krew w żyłach opowieść wędkarska. O grasującej tu rybie mordercy. Chłopak poszedł połowić rybki, a że poczuł się zmęczony to przywiązał sobie żyłkę do ręki i się zdrzemnął. Wykorzystując tę chwilę jego nieuwagi bużański potwór złapał się na haczyk i wciągnął nieszczęśnika w przepastne wodne odmęty. Wędkarz nie przeżył i pewnie teraz w mgliste noce czai się nad okolicznymi meandrami w postaci utopca polując na nieostrożnych kajakarzy. Nie pamiętam jakie były losy ryby - czy została na haczyku czy może się zerwała? Czy była smaczna? Czy może w brzuchu miała już 5 ludzkich rąk? Nie pamiętam. Ale chyba był to sporych rozmiarów sum.
Długo gawędzimy obserwując też domowe ptactwo. Zwłaszcza fajna jest kaczka, która z upierzenia i kolorów wygląda jak taka dzika kaczka krzyżówka, ale biega wyprostowana jak pingwin.
Jakby ktoś był zainteresowany noclegiem we wspomnianej agroturystyce zostawiam namiar:
Potem gospodarze odwożą nas do Kryłowa, a po drodze odwiedzamy “Czapliniec”. Miejsce, o którym trzeba wiedzieć, bo tak to zapewne w pełnej nieświadomości byśmy minęli ten mały, z lekka robaczywy lasek. Skądinąd gospodarze też się o tym miejscu dowiedzieli w sposób deczko nietypowy - od szwedzkiego ornitologa, który u nich nocował.
“Czapliniec” to fragment dzikiego, dżunglowatego lasu, pełnego czaplich gniazd na wysokich sosnach!
Kurde, a ja bym głowę dała, że czaple to gniazdują gdzieś w szuwarach, przy wodzie, a nie na czubku drzewa jak bocian!
Teraz akurat jest sezon na pisklęta, które niesamowicie kwiczą. Jedno biedne wypadło chyba z gniazda i biega rozpaczliwie w kółko co chwilę się przewracając. Nie wiemy co z nim zrobić, więc staramy się nie zbliżać, bo wyraźnie się nas boi.
Podejmuję szereg prób sfotografowania czapli i ich siedliska. Nie jest to proste, jako że siedzą na wysokości trzeciego piętra i jeszcze za gęstą plątaninę gałęzi.
A to sama nie wiem co to jest. To coś z lewej ma jakby dziub i zamknięte oczy. To z prawej - wyraźnie widoczne kosteczki… Czy to są zdechłe czaple, które zaplątały się w konary i nie spadły na ziemie? I sobie tam wiszą i kruszeją na słoneczku?
Zdjęcie dokładnie obejrzałam dopiero w domu, więc niestety nie mogłam już zrobić powtórnego ujęcia. Tam na miejscu to trochę na ślepo celowałam w górę trzęsącym się, maksymalnym zoomem, więc nie zawsze udawało się trafić akurat w tą czaplę, w którą planowałam
Teren pod drzewami jest usiany skorupkami porozbijanych jajek i gęstym dywanem czaplich odchodów. Jedna porcja świeżej dostawy łajna ląduje na mnie. Mawiają ludziska, że to na szczęście? Będe go więc mieć sporo, bo czapla sobie nie żałowała, a i widać odżywiała się ostatnio zacnie Tym miłym akcentem kończymy ornitologiczną przygodę i suniemy w stronę kolejnych ciekawostek. W końcu czeka nas nocleg na bezludnej wyspie!
cdn