Przez Suwalszczyznę i Mazury z plecakiem.
: 2019-06-22, 14:00
Nadszedł maj, a więc i czas tradycyjnej wędrówki po wschodnich granicach Polski. Chociaż w tym roku to już północno-wschodnich, bowiem zgodnie z harmonogramem wracamy na Suwalszczyznę i będziemy chcieli dojść do Mazur.
Wyprawę rozpoczynamy kalendarzowo wyjątkowo wcześnie, bo w nocy z 8 na 9 maja. Będzie to miało swoje późniejsze konsekwencje. We dwójkę z Eco dojeżdżamy do stolicy Śląska, skąd mamy bezpośredni pociąg aż do Białegostoku. Niestety, trasę tę musimy przebyć składem ED161 czyli Pesą Dart, która, według mnie, jest cholernie niewygodna: wąsko, ciasno, ścisk przy fotelach, mało miejsca na duże bagaże. W niektórych kiblach brak wody. Do tego głos nawiedzonej lektorki trzykrotnie informuje nas o najbliższej stacji; za każdym razem wita i żegna pasażerów przypominając o zabraniu bagażu i zwracaniu uwagi podczas wychodzenia na perony, ewentualnie życzy miłego pobytu lub dalszej podróży. I tak dziesiąt razy w ciągu całej nocy! To chyba dla osób z zanikami pamięci lub kompletnie głuchych, wszyscy pozostali mogą dostać od tego "nowoczesnego systemu informacyjnego" jobla. Jeśli jakimś cudem uda się człowiekowi ułożyć w fotelu to i tak zostanie obudzony... Aha - aby skorzystać z baru należy mieć ze sobą bilet i dokument tożsamości. Ciekawe kiedy zaczną wymagać książeczkę do nabożeństwa?
W Warszawie czuję się na tyle wymięty, że, korzystając z dłuższej przerwy, uskuteczniam spacer na rozprostowanie nóg i kupienie czegoś do żarcia. Ulice jeszcze są pustawe, ale PKiN już lśni w słońcu. Potem dzwoni lekko spanikowany Andrzej, który myślał, że nie zdążę na odjazd .
Zadowoleni, że większość najbardziej męczącego odcinka mamy za sobą, wyciągamy jedną sztukę swojskiego wina . W trakcie czczenia tego wydarzenia mijamy stacje o różnych interesujących nazwach - Tłuszcz, Łapy...
Kiedy dno plastikowej butelki zaczyna być coraz bardziej widoczne docieramy do Białegostoku. Na peronie wita nas uradowana Buba, która przyjechała tu już wczoraj.
Po serdecznym powitaniu zastanawiamy się co ze sobą począć, jako, że następne połączenie mamy dopiero za półtorej godziny. Tradycyjnie jest problem z jakimś przyjemnym miejscem do posiedzenia - Białystok, stolica województwa i Podlasia, nie ma w pobliżu dworca nic do zaoferowania o tej porze (jest tuż po 8 rano). Na klientów czeka jedynie obskurny kebab, więc kupujemy po piwie w najbliższym sklepie i siadamy w pobliskich rzadkich krzakach ciesząc się słońcem i pierwszymi chwilami przygody.
Przyszła pora na dalszą podróż. Nasz skład to ten pierwszy z lewej.
W południe wysiadamy na przystanku Płociczno. Zrobiło się upalnie...
Lasem suniemy do najbliższej wioski... Jej nazwa nie jest dla mnie do końca jasna. Na peronie wisi tablica z taką, jaką podałem wyżej, choć w oficjalnym wykazie funkcjonuje jako Płociczno koło Suwałk. Na tablicy miejscowości znowu jest tylko Płociczno, natomiast na mapach widnieją osobno Płociczno-Osiedle i Płociczno-Tartak.
Niezależnie od tego wszystkiego w wiosce nie ma nic ciekawego do oglądania, poza jednym obiektem, który jest naszym celem.
W Płocicznie znajduje się pierwszy przystanek Wigierskiej Kolei Wąskotorowej.
Wybudowali ją Niemcy w czasie Wielkiej Wojny, aby łatwiej wywozić drewno z północnych rejonów Puszczy Augustowskiej. W II Rzeczpospolitej znacznie się rozrosła, z odgałęzieniami długość torów wynosiła 50 kilometrów. Swą pierwotną rolę pełniła długo, właściwie aż do upadku PRL-u. Przemiany ustrojowe i utworzenie Wigierskiego Parku Narodowego spowodowały zanik działalności, kradzieże i dewastację szlaku. Z drugiej strony w 1991 roku wpisano ją na listę zabytków.
Po kilku latach przerwy kolejka wróciła jako atrakcja turystyczna. Ponoć jedna z głównych na Suwalszczyźnie, wypatrzyła ją przed wyjazdem Buba, więc postanowiliśmy tu zajrzeć przed rozpoczęciem właściwej wędrówki.
W maju pociąg kursuje raz w ciągu dnia. Oprócz nas pojawia się całkiem sporo osób, w tym duża grupa młodzieży przełomu gimnazjalno-średniego. Oczywiście większość z nich nie jest zainteresowana niczym innym poza ekranem swojego smartfona, czyli nie odbiegają od normy dzisiejszych nastolatków.
Ładujemy się do otwartego wagonu i ruszamy przed siebie.
Współcześnie linia liczy tylko 10 kilometrów z kilkoma postojami. Pierwszy to Binduga z widokiem na Wigry, a konkretnie na Zatokę Wigierską. Kiedyś w tym miejscu wyciągano spławiane wodą drewno.
Potem jest Bartny Dół, w którym zaglądam do wnętrza lokomotywy (polska WLS40, wyprodukowana w 1965).
W Bartnym Dole postawiono drewniany taras widokowy. Za niebieską taflą największe w Polsce wyspy jeziorne.
W Kruszniku-Ostęp(ie) lokomotywa jest przeczepiana, od tego momentu będziemy się cofać. Od jakiegoś czasu czynione są starania, aby udostępnić turystom kolejne 14 kilometrów aż pod Czarną Hańczę, lecz na razie to pieśń przyszłości...
Dookoła nas rozciąga się rozległa polana powstała w wyniku intensywnej wycinki lasów przed kilkoma wiekami. Krzyżowały się na niej trakty i nazywano ją także "Zieloną Karczmą", ale żaden budynek dla podróżnych nigdy nie istniał. W przeszłości służyła również jako składnica drewna.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na ostatni postój - w Powałach. Tutejsza polana jest prawdopodobnie dziełem natury, a nie człowieka.
Luksusowe wychodki ze schodkami .
Tutaj również jest pomost widokowy na jezioro Wigry.
Podróż kończymy po dwóch i pół godzinie. Osobiście jestem trochę rozczarowany. Widokowo trasa jest bez szału: lasy, duże polany, gdzieś w oddali zamajaczą jakieś zabudowania. Spodziewałem się jednak czegoś - hmmm - bardziej interesującego, jak na wielką atrakcję Suwalszczyzny przystało...
W sklepie w Płocicznie czeka na nas Grzesiek. Wyjechał z domu dopiero rano, cały dzień nas gonił, ale na załapanie się na wąskotorówkę zabrakło mu niecałej godziny... Od tej pory pełny, tradycyjny skład jest już w komplecie . Na powitania nie mamy jednak za dużo czasu, bowiem trzeba pruć na "normalnotorowy" dworzec.
Pociąg zabiera nas do nieodległych Suwałk, skąd z carskiego dworca kolejowego idziemy na socjalistyczny dworzec autobusowy.
Stamtąd wydostaniemy się w kierunku północnym, do Jeleniewa (lit. Jeleniavas) i w tej wiosce zaczniemy właściwą pieszą wędrówkę.
Podczas gdy ja walczę ze wściekłym bólem głowy i sennością reszta ekipy robi solidne zakupy w sklepie. Idziemy też odwiedzić pobliski bar, lecz ten okazuje się już być zamknięty. To nawet dobrze, nocleg znajdziemy jeszcze przed zmrokiem.
Głównym zabytkiem Jeleniewa jest drewniany kościół z 1878 roku.
Trzymając się zielonego szlaku opuszczamy miejscowość i schodzimy z asfaltu na przyjemną szutrówkę. Ciepły i słoneczny dzień powoli zmierza ku końcowi...
- O tam, na pograniczu łąk i lasów - wskazuje Eco przy swoim ulubionym wieczornym haśle .
Na wzniesieniu jest lasek. Jedna z posiadanych przez nas map pokazuje, że znajduje się w nim oficjalne miejsce biwakowe, lecz to bujda... Jednak na pewno jest często odwiedzany przez różnych imprezowiczów, o czym świadczą liczne porzucone flaszki, puszki, papiery i inne śmieci, a także ślady ognisk.
Odbijamy w bok, gdzie na niewielkiej polanie jest czysto i jesteśmy oddaleni od drogi.
Rozbijanie namiotów idzie sprawnie, choć okazuje się, że nowy nabytek Buby ma bardzo niewielkie wymiary. Po wsadzeniu doń plecaka człowiekowi zostaje minimalna ilość przestrzeni, obrócenie się jest właściwie niemożliwe .
W tej części Polski od dawna porządnie nie padało, więc drewno jest bardzo suche i płomienie strzelają z ogniska wysoko w górę. Szybko jednak je uspokajamy i zabezpieczamy tak, aby nic złego nie mogło się stać.
Wieczór mija na rozmowach o wszystkim i degustacjach rozmaitych przysmaków. Przez chwilę niepokój wzbudza kręcący się po lesie samochód. Światła oddalają się i zbliżają, słychać głosy. W pewnym momencie kierowca zawraca i jedzenie leśną drogą w naszą stronę! Jeszcze chwila i wpadnie na namioty!
W ostatniej chwili auto zatrzymuje się, a jakaś dziewczyna krzyczy:
- O, o!
Załoga prawdopodobnie spodziewała się zastać tutaj swoich znajomych, więc teraz niepocieszeni na wstecznym wracają się do szutrówki. Od tego czasu mamy już święty spokój i tylko od czasu do czasu oddaloną o kilometr drogą wojewódzką przemknie jakiś wóz...
Wyprawę rozpoczynamy kalendarzowo wyjątkowo wcześnie, bo w nocy z 8 na 9 maja. Będzie to miało swoje późniejsze konsekwencje. We dwójkę z Eco dojeżdżamy do stolicy Śląska, skąd mamy bezpośredni pociąg aż do Białegostoku. Niestety, trasę tę musimy przebyć składem ED161 czyli Pesą Dart, która, według mnie, jest cholernie niewygodna: wąsko, ciasno, ścisk przy fotelach, mało miejsca na duże bagaże. W niektórych kiblach brak wody. Do tego głos nawiedzonej lektorki trzykrotnie informuje nas o najbliższej stacji; za każdym razem wita i żegna pasażerów przypominając o zabraniu bagażu i zwracaniu uwagi podczas wychodzenia na perony, ewentualnie życzy miłego pobytu lub dalszej podróży. I tak dziesiąt razy w ciągu całej nocy! To chyba dla osób z zanikami pamięci lub kompletnie głuchych, wszyscy pozostali mogą dostać od tego "nowoczesnego systemu informacyjnego" jobla. Jeśli jakimś cudem uda się człowiekowi ułożyć w fotelu to i tak zostanie obudzony... Aha - aby skorzystać z baru należy mieć ze sobą bilet i dokument tożsamości. Ciekawe kiedy zaczną wymagać książeczkę do nabożeństwa?
W Warszawie czuję się na tyle wymięty, że, korzystając z dłuższej przerwy, uskuteczniam spacer na rozprostowanie nóg i kupienie czegoś do żarcia. Ulice jeszcze są pustawe, ale PKiN już lśni w słońcu. Potem dzwoni lekko spanikowany Andrzej, który myślał, że nie zdążę na odjazd .
Zadowoleni, że większość najbardziej męczącego odcinka mamy za sobą, wyciągamy jedną sztukę swojskiego wina . W trakcie czczenia tego wydarzenia mijamy stacje o różnych interesujących nazwach - Tłuszcz, Łapy...
Kiedy dno plastikowej butelki zaczyna być coraz bardziej widoczne docieramy do Białegostoku. Na peronie wita nas uradowana Buba, która przyjechała tu już wczoraj.
Po serdecznym powitaniu zastanawiamy się co ze sobą począć, jako, że następne połączenie mamy dopiero za półtorej godziny. Tradycyjnie jest problem z jakimś przyjemnym miejscem do posiedzenia - Białystok, stolica województwa i Podlasia, nie ma w pobliżu dworca nic do zaoferowania o tej porze (jest tuż po 8 rano). Na klientów czeka jedynie obskurny kebab, więc kupujemy po piwie w najbliższym sklepie i siadamy w pobliskich rzadkich krzakach ciesząc się słońcem i pierwszymi chwilami przygody.
Przyszła pora na dalszą podróż. Nasz skład to ten pierwszy z lewej.
W południe wysiadamy na przystanku Płociczno. Zrobiło się upalnie...
Lasem suniemy do najbliższej wioski... Jej nazwa nie jest dla mnie do końca jasna. Na peronie wisi tablica z taką, jaką podałem wyżej, choć w oficjalnym wykazie funkcjonuje jako Płociczno koło Suwałk. Na tablicy miejscowości znowu jest tylko Płociczno, natomiast na mapach widnieją osobno Płociczno-Osiedle i Płociczno-Tartak.
Niezależnie od tego wszystkiego w wiosce nie ma nic ciekawego do oglądania, poza jednym obiektem, który jest naszym celem.
W Płocicznie znajduje się pierwszy przystanek Wigierskiej Kolei Wąskotorowej.
Wybudowali ją Niemcy w czasie Wielkiej Wojny, aby łatwiej wywozić drewno z północnych rejonów Puszczy Augustowskiej. W II Rzeczpospolitej znacznie się rozrosła, z odgałęzieniami długość torów wynosiła 50 kilometrów. Swą pierwotną rolę pełniła długo, właściwie aż do upadku PRL-u. Przemiany ustrojowe i utworzenie Wigierskiego Parku Narodowego spowodowały zanik działalności, kradzieże i dewastację szlaku. Z drugiej strony w 1991 roku wpisano ją na listę zabytków.
Po kilku latach przerwy kolejka wróciła jako atrakcja turystyczna. Ponoć jedna z głównych na Suwalszczyźnie, wypatrzyła ją przed wyjazdem Buba, więc postanowiliśmy tu zajrzeć przed rozpoczęciem właściwej wędrówki.
W maju pociąg kursuje raz w ciągu dnia. Oprócz nas pojawia się całkiem sporo osób, w tym duża grupa młodzieży przełomu gimnazjalno-średniego. Oczywiście większość z nich nie jest zainteresowana niczym innym poza ekranem swojego smartfona, czyli nie odbiegają od normy dzisiejszych nastolatków.
Ładujemy się do otwartego wagonu i ruszamy przed siebie.
Współcześnie linia liczy tylko 10 kilometrów z kilkoma postojami. Pierwszy to Binduga z widokiem na Wigry, a konkretnie na Zatokę Wigierską. Kiedyś w tym miejscu wyciągano spławiane wodą drewno.
Potem jest Bartny Dół, w którym zaglądam do wnętrza lokomotywy (polska WLS40, wyprodukowana w 1965).
W Bartnym Dole postawiono drewniany taras widokowy. Za niebieską taflą największe w Polsce wyspy jeziorne.
W Kruszniku-Ostęp(ie) lokomotywa jest przeczepiana, od tego momentu będziemy się cofać. Od jakiegoś czasu czynione są starania, aby udostępnić turystom kolejne 14 kilometrów aż pod Czarną Hańczę, lecz na razie to pieśń przyszłości...
Dookoła nas rozciąga się rozległa polana powstała w wyniku intensywnej wycinki lasów przed kilkoma wiekami. Krzyżowały się na niej trakty i nazywano ją także "Zieloną Karczmą", ale żaden budynek dla podróżnych nigdy nie istniał. W przeszłości służyła również jako składnica drewna.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na ostatni postój - w Powałach. Tutejsza polana jest prawdopodobnie dziełem natury, a nie człowieka.
Luksusowe wychodki ze schodkami .
Tutaj również jest pomost widokowy na jezioro Wigry.
Podróż kończymy po dwóch i pół godzinie. Osobiście jestem trochę rozczarowany. Widokowo trasa jest bez szału: lasy, duże polany, gdzieś w oddali zamajaczą jakieś zabudowania. Spodziewałem się jednak czegoś - hmmm - bardziej interesującego, jak na wielką atrakcję Suwalszczyzny przystało...
W sklepie w Płocicznie czeka na nas Grzesiek. Wyjechał z domu dopiero rano, cały dzień nas gonił, ale na załapanie się na wąskotorówkę zabrakło mu niecałej godziny... Od tej pory pełny, tradycyjny skład jest już w komplecie . Na powitania nie mamy jednak za dużo czasu, bowiem trzeba pruć na "normalnotorowy" dworzec.
Pociąg zabiera nas do nieodległych Suwałk, skąd z carskiego dworca kolejowego idziemy na socjalistyczny dworzec autobusowy.
Stamtąd wydostaniemy się w kierunku północnym, do Jeleniewa (lit. Jeleniavas) i w tej wiosce zaczniemy właściwą pieszą wędrówkę.
Podczas gdy ja walczę ze wściekłym bólem głowy i sennością reszta ekipy robi solidne zakupy w sklepie. Idziemy też odwiedzić pobliski bar, lecz ten okazuje się już być zamknięty. To nawet dobrze, nocleg znajdziemy jeszcze przed zmrokiem.
Głównym zabytkiem Jeleniewa jest drewniany kościół z 1878 roku.
Trzymając się zielonego szlaku opuszczamy miejscowość i schodzimy z asfaltu na przyjemną szutrówkę. Ciepły i słoneczny dzień powoli zmierza ku końcowi...
- O tam, na pograniczu łąk i lasów - wskazuje Eco przy swoim ulubionym wieczornym haśle .
Na wzniesieniu jest lasek. Jedna z posiadanych przez nas map pokazuje, że znajduje się w nim oficjalne miejsce biwakowe, lecz to bujda... Jednak na pewno jest często odwiedzany przez różnych imprezowiczów, o czym świadczą liczne porzucone flaszki, puszki, papiery i inne śmieci, a także ślady ognisk.
Odbijamy w bok, gdzie na niewielkiej polanie jest czysto i jesteśmy oddaleni od drogi.
Rozbijanie namiotów idzie sprawnie, choć okazuje się, że nowy nabytek Buby ma bardzo niewielkie wymiary. Po wsadzeniu doń plecaka człowiekowi zostaje minimalna ilość przestrzeni, obrócenie się jest właściwie niemożliwe .
W tej części Polski od dawna porządnie nie padało, więc drewno jest bardzo suche i płomienie strzelają z ogniska wysoko w górę. Szybko jednak je uspokajamy i zabezpieczamy tak, aby nic złego nie mogło się stać.
Wieczór mija na rozmowach o wszystkim i degustacjach rozmaitych przysmaków. Przez chwilę niepokój wzbudza kręcący się po lesie samochód. Światła oddalają się i zbliżają, słychać głosy. W pewnym momencie kierowca zawraca i jedzenie leśną drogą w naszą stronę! Jeszcze chwila i wpadnie na namioty!
W ostatniej chwili auto zatrzymuje się, a jakaś dziewczyna krzyczy:
- O, o!
Załoga prawdopodobnie spodziewała się zastać tutaj swoich znajomych, więc teraz niepocieszeni na wstecznym wracają się do szutrówki. Od tego czasu mamy już święty spokój i tylko od czasu do czasu oddaloną o kilometr drogą wojewódzką przemknie jakiś wóz...