Gałganiarze w Galicji.
: 2019-03-15, 21:37
Pierwszy od dawna dłuższy wyjazd weekendowy. Odrobina szczęścia i dobrej woli przełożonych i wolny piątek dla mnie i Darka krystalizuje plan od dawna tłukący się w głowie. Prognozy pogody na weekend ostatecznie potwierdzają założenie, że kierunek jest jak najbardziej właściwy, jak również plan wyjazdu.
Dzień pierwszy, piątek, podróż się zaczyna…
Kiedy człowiek wstaje codziennie przed 5 rano do pracy, marzy o tym, by wyspać się w weekend. Nam nie było dane. W końcu nie będziemy wypoczywać dla przyjemności. 5:50, Dworzec PKS w Bielsku-Białej, szczęka urywa się z zawiasów od ziewania, autobus do Krakowa… Za szybą powoli i niemrawo budzi się szary i pochmurny dzień. Droga dłuży się jak zwykle na tym odcinku i kiedy tylko mijamy Tychy i wznosimy się A4, zaczyna wstępować w nas nadzieja, że dalsza część dnia obfitować będzie w niezwykłe spektakle pogodowe. Na horyzoncie nieodległe Beskidy, a tuż za nimi widoczne przez chwilę Tatry! Wiatr pędzący po niebie stalowo-sine chmury robi robotę. Za tymi chmurami mdłe i żółte światło oznajmia nam, że słońce wstało już na dobre, ale jeszcze ma ochotę pobawić się w chowanego. Świat jeszcze nie wiosenny, szarobury i bez wyrazu. Na wyblakłych polach i łąkach ciągnących się wzdłuż autostrady pasą się i odpoczywają stadka saren.
Na dworcu w Krakowie wiatr wyrywa pospiesznie palonego papierosa z ust. Chwila przerwy w podróży i już pędzimy Szwagropolem do Nowego Sącza. Natomiast celem głównym, ostatecznym i definitywnie najważniejszym jest Stary Sącz. Tam zamierzamy się zakwaterować i tam głównie spędzić czas. W połowie drogi przykra niespodzianka – telefon z kwatery – niestety udzielenie noclegu nie będzie możliwe ze względu na awarię rurociągu. Zonk! I co teraz? Cóż, będziemy improwizować…
Za Neskolandem (Brzeskiem) zaczyna się już jakiś normalny krajobraz. Malownicze wzgórza, Beskid Sądecki coraz bliższy i bliższy oraz Jezioro Czchowskie i Rożnowskie, wysoko i zakosami pnąca się szosa, nad którą zawieszone na skarpach stoją dwa zamki – Czchów i Tropsztyn. I Tatry, granatowe i okryte śniegami, jak na wyciągnięcie ręki, jakby wprost z parku, znad Dunajca w Nowym Sączu miało się pójść na wspinaczkę… Słońce wypalające źrenice i zimny wiatr tarmoszący człowiekiem. Jest pięknie…
Improwizujemy. Głównym założeniem było ostanie się w Starym Sączu. Zza szyby autobusu wita nas widok na klasztor klarysek z pasmem Przehyby i Radziejową przyklejonymi w tle oraz twarz księdza Tischnera wymalowana na murze jednej z kamienic przez Magistra Morsa (o tym panu jeszcze będzie).
Wyboru na zakwaterowanie nie ma w tym momencie innego, jak Zajazd U Misia położony tuż przy Rynku. Spokojny i miły, czysty pensjonat, miła obsługa i wszędzie blisko. Ok., zostajemy.
Pogawędka z szefową, dwa słowa zamienione z rybkami w oczku wodnym, ostatnie resztki snu spędzone z powiek… Słońce miło rozgrzewa gnaty, budzi się rozleniwienie, ale trzeba wziąć się w garść. Chwila wytchnienia, rzucamy bety w pokoju i wychodzimy na Rynek.
Przedpołudniowe słońce maluje stare kamieniczki i domki pastelowymi barwami. Fenomenem miasteczka jest jego kameralność i zachowany średniowieczny układ zabudowy. Małe domki, przytulone jeden do drugiego, w zwartym szeregu biegną wzdłuż ulic, dookoła Rynku i odnosi się wrażenie, że nie służą ludziom, tylko krasnoludkom. Jedynymi wybitnymi budowlami są wieże kościołów.
Chrobot kół samochodów na wybrukowanym Rynku i gwar piątkowy. Trzeba naprawdę uważać, żeby coś człowieka nie rozjechało. Nagromadzenie samochodów na Rynku odbiera być może urok, jednak wiemy, że ten codzienny rozgardiasz umilknie jeszcze przed nocą, a już na pewno w weekend. Stąd nasz plan: dziś ruszamy do pobliskiego Rytra. Na nacieszenie się Starym Sączem jeszcze przyjdzie czas…
Dzień Kobiet po rytersku…
Do tej pory mieliśmy do tej miejscowości jakiś szczególny sentyment, jednak po tej kolejnej i specyficznej wizycie czujemy się jak tubylcy. Nie pierwszy raz zresztą w Beskidzie Sądeckim. Może właśnie dlatego tak lubimy wracać w te strony? „Dlatego”? No właśnie, dlaczego?
Zaraz po wyjściu z autobusu zagaduje nas jeden pan. Może zwracamy uwagę plecakami i uzbrojeniem w kamerki i aparaty fotograficzne? Krótka rozmowa, przystajemy obok Zajazdu Pod Roztoką, gdzie już bywaliśmy (pyszne jedzonko), kręcimy pierwsze próbne ujęcia zamku i zauważamy, że wygląda jakoś tak… inaczej niż w 2017 roku, kiedy byliśmy tu ostatnio… Hmm…
Przechodzimy obok sklepu „Słoneczko” tuż przy głównej szosie na Piwniczną i z uśmiechem zauważamy miłą, swojską rzecz – o! Tu też pod sklepem ławy i stoły i można kulturalnie przysiąść i spożyć jakiś napój chłodzący/rozgrzewający (do wyboru). Czyli jak przystało na prawdziwe beskidzkie zadupie. Ze sklepu wytacza się wąsaty jegomość i woła do nas wesoło: „A wy gdzie?!” „Jak to gdzie – na piwo!” – odpowiada Darek. I tak poznajemy Janusza, Mirka, Tadka i Gienka, miejscowych wojowników o wolność przetrwania, ikony survivalu życiowego żywcem wyjęte z sądeckich tym razem opowieści Andrzeja Stasiuka… Trzy minuty wspólnego posiedzenia „z tyłu sklepu” (tu – z boku) i już wiemy o sobie wszystko, idą na tacę życiorysy zakapiorskie, wszyscy natychmiast wiedzą gdzie są Kęty i Andrychów (poparte faktami), Straconka Bielsku-Białej, elektrociepłownia w Czechowicach i zapora w Porąbce. Z okazji Dnia Kobiet zostaję obcałowana, wyściskana i sfotografowana w zacnym towarzystwie i powiem tylko tyle – jest to naprawdę fajne spotkanie. Fajne to złe słowo. Najlepiej ująć to słowami Janusza – nieważne skąd jesteś, jakie masz wykształcenie itede, ważne, czy umiesz z człowiekiem porozmawiać, czy o głupotach, czy o poważniejszych rzeczach, w jaki sposób… Wiele razy już zasiadaliśmy na tych ławeczkach przysklepowych na beskidzkich zadupiach i wiele razy zasiadać będziemy, bo takie są specyficzne te momenty, kiedy się w tym klimacie zasiądzie, wśród „tych, co stąd”, (choć nie zawsze przyjaźnie nastawionych do otaczającego świata) i wysłuchać kolejnych historii, dowiedzieć się na swój temat kilku rzeczy, bądź rzeczy na inne ciekawe tematy, jakich nie piszą w przewodnikach. I tutaj właśnie dowiedzieliśmy się zupełnie przypadkiem, bo na doczytanie w domu nie było czasu, że zamek ryterski jest właśnie częściowo rekonstruowany.
Czas nieubłaganie płynie, a my nawet nie wyszliśmy z poziomu doliny. Za to panowie skupieni nad płynnymi przyjemnościami zapewne już od dłuższego czasu powoli wykruszają się od stolika, zatem żegnając się zarządzamy ewakuację. Przekraczamy most nad szarym i zimnym Popradem i wspinamy się mozolnie na Górę Zamkową, 150 metrów podejścia od doliny pod ruiny zawieszone na skarpie wśród lasów.
Rzeczywiście niezły szok. Mury zamczyska zostały zrekonstruowane i podniesione o 2 metry wzwyż, nadbudowano mur przy bramie i części mieszkalnej, zamontowano galerie i schodki, jeszcze nieczynne dla zwiedzających, ale już bardzo dużo się tutaj pozmieniało. Panorama z zamku jak zwykle urzeka. Nie będę opisywać jego historii, ponieważ to każdy może doczytać, jeśli będzie go to interesowało.
Nadszedł czas zasłużonej chwili odpoczynku po kilku tygodniach wytężonej pracy, niedospanych nocy, po dzisiejszym równie intensywnym dniu. Pierwszy dzień tego roku, kiedy można wystawić uśmiechniętą mordę do słońca prażącego niezłomnie i tworzącego na nosie purpurowy makijaż. To był naprawdę wspaniały pomysł, żeby przyjechać tutaj właśnie dziś, pobyć teraz i tu. Nie tylko w Rytrze, o czym będzie w dalszej części relacji. Zimne podmuchy wiatru z doliny Popradu i znad gór tłumią poczucie, że już na dobre zagościła wiosna, śnieg w przesiekach i w okolicach szczytów nie pozwala nam o tym zapomnieć. Nie chce się stąd odchodzić…
Z doliny odgłos odjeżdżającego pociągu, mieliśmy na niego zdążyć. No i co z tego. Schodzimy z zamku tą samą drogą, wraz z pogłębiającym się cieniem nad doliną Popradu narasta chłód. Ostatnie spojrzenie na ruiny, złote w gasnącym świetle zachodzącego słońca i purpurowa łuna na niebie, gdy wracamy na nocleg do Starego Sącza. Szkoda, że nie zostaliśmy chwilę dłużej na górze… Głód i zmęczenie zwyciężyły.
Jeszcze tylko potężna porcja na kolację w Misiu (pyszne, dużo, niedrogo, palce lizać!) i nawet Gałgan poczuł niemoc tego dnia. Kładziemy się wcześnie, by nazajutrz kontynuować plan, który de facto i tak okazał się na tamte strony zbyt krótki…
C.D.N.
Dzień pierwszy, piątek, podróż się zaczyna…
Kiedy człowiek wstaje codziennie przed 5 rano do pracy, marzy o tym, by wyspać się w weekend. Nam nie było dane. W końcu nie będziemy wypoczywać dla przyjemności. 5:50, Dworzec PKS w Bielsku-Białej, szczęka urywa się z zawiasów od ziewania, autobus do Krakowa… Za szybą powoli i niemrawo budzi się szary i pochmurny dzień. Droga dłuży się jak zwykle na tym odcinku i kiedy tylko mijamy Tychy i wznosimy się A4, zaczyna wstępować w nas nadzieja, że dalsza część dnia obfitować będzie w niezwykłe spektakle pogodowe. Na horyzoncie nieodległe Beskidy, a tuż za nimi widoczne przez chwilę Tatry! Wiatr pędzący po niebie stalowo-sine chmury robi robotę. Za tymi chmurami mdłe i żółte światło oznajmia nam, że słońce wstało już na dobre, ale jeszcze ma ochotę pobawić się w chowanego. Świat jeszcze nie wiosenny, szarobury i bez wyrazu. Na wyblakłych polach i łąkach ciągnących się wzdłuż autostrady pasą się i odpoczywają stadka saren.
Na dworcu w Krakowie wiatr wyrywa pospiesznie palonego papierosa z ust. Chwila przerwy w podróży i już pędzimy Szwagropolem do Nowego Sącza. Natomiast celem głównym, ostatecznym i definitywnie najważniejszym jest Stary Sącz. Tam zamierzamy się zakwaterować i tam głównie spędzić czas. W połowie drogi przykra niespodzianka – telefon z kwatery – niestety udzielenie noclegu nie będzie możliwe ze względu na awarię rurociągu. Zonk! I co teraz? Cóż, będziemy improwizować…
Za Neskolandem (Brzeskiem) zaczyna się już jakiś normalny krajobraz. Malownicze wzgórza, Beskid Sądecki coraz bliższy i bliższy oraz Jezioro Czchowskie i Rożnowskie, wysoko i zakosami pnąca się szosa, nad którą zawieszone na skarpach stoją dwa zamki – Czchów i Tropsztyn. I Tatry, granatowe i okryte śniegami, jak na wyciągnięcie ręki, jakby wprost z parku, znad Dunajca w Nowym Sączu miało się pójść na wspinaczkę… Słońce wypalające źrenice i zimny wiatr tarmoszący człowiekiem. Jest pięknie…
Improwizujemy. Głównym założeniem było ostanie się w Starym Sączu. Zza szyby autobusu wita nas widok na klasztor klarysek z pasmem Przehyby i Radziejową przyklejonymi w tle oraz twarz księdza Tischnera wymalowana na murze jednej z kamienic przez Magistra Morsa (o tym panu jeszcze będzie).
Wyboru na zakwaterowanie nie ma w tym momencie innego, jak Zajazd U Misia położony tuż przy Rynku. Spokojny i miły, czysty pensjonat, miła obsługa i wszędzie blisko. Ok., zostajemy.
Pogawędka z szefową, dwa słowa zamienione z rybkami w oczku wodnym, ostatnie resztki snu spędzone z powiek… Słońce miło rozgrzewa gnaty, budzi się rozleniwienie, ale trzeba wziąć się w garść. Chwila wytchnienia, rzucamy bety w pokoju i wychodzimy na Rynek.
Przedpołudniowe słońce maluje stare kamieniczki i domki pastelowymi barwami. Fenomenem miasteczka jest jego kameralność i zachowany średniowieczny układ zabudowy. Małe domki, przytulone jeden do drugiego, w zwartym szeregu biegną wzdłuż ulic, dookoła Rynku i odnosi się wrażenie, że nie służą ludziom, tylko krasnoludkom. Jedynymi wybitnymi budowlami są wieże kościołów.
Chrobot kół samochodów na wybrukowanym Rynku i gwar piątkowy. Trzeba naprawdę uważać, żeby coś człowieka nie rozjechało. Nagromadzenie samochodów na Rynku odbiera być może urok, jednak wiemy, że ten codzienny rozgardiasz umilknie jeszcze przed nocą, a już na pewno w weekend. Stąd nasz plan: dziś ruszamy do pobliskiego Rytra. Na nacieszenie się Starym Sączem jeszcze przyjdzie czas…
Dzień Kobiet po rytersku…
Do tej pory mieliśmy do tej miejscowości jakiś szczególny sentyment, jednak po tej kolejnej i specyficznej wizycie czujemy się jak tubylcy. Nie pierwszy raz zresztą w Beskidzie Sądeckim. Może właśnie dlatego tak lubimy wracać w te strony? „Dlatego”? No właśnie, dlaczego?
Zaraz po wyjściu z autobusu zagaduje nas jeden pan. Może zwracamy uwagę plecakami i uzbrojeniem w kamerki i aparaty fotograficzne? Krótka rozmowa, przystajemy obok Zajazdu Pod Roztoką, gdzie już bywaliśmy (pyszne jedzonko), kręcimy pierwsze próbne ujęcia zamku i zauważamy, że wygląda jakoś tak… inaczej niż w 2017 roku, kiedy byliśmy tu ostatnio… Hmm…
Przechodzimy obok sklepu „Słoneczko” tuż przy głównej szosie na Piwniczną i z uśmiechem zauważamy miłą, swojską rzecz – o! Tu też pod sklepem ławy i stoły i można kulturalnie przysiąść i spożyć jakiś napój chłodzący/rozgrzewający (do wyboru). Czyli jak przystało na prawdziwe beskidzkie zadupie. Ze sklepu wytacza się wąsaty jegomość i woła do nas wesoło: „A wy gdzie?!” „Jak to gdzie – na piwo!” – odpowiada Darek. I tak poznajemy Janusza, Mirka, Tadka i Gienka, miejscowych wojowników o wolność przetrwania, ikony survivalu życiowego żywcem wyjęte z sądeckich tym razem opowieści Andrzeja Stasiuka… Trzy minuty wspólnego posiedzenia „z tyłu sklepu” (tu – z boku) i już wiemy o sobie wszystko, idą na tacę życiorysy zakapiorskie, wszyscy natychmiast wiedzą gdzie są Kęty i Andrychów (poparte faktami), Straconka Bielsku-Białej, elektrociepłownia w Czechowicach i zapora w Porąbce. Z okazji Dnia Kobiet zostaję obcałowana, wyściskana i sfotografowana w zacnym towarzystwie i powiem tylko tyle – jest to naprawdę fajne spotkanie. Fajne to złe słowo. Najlepiej ująć to słowami Janusza – nieważne skąd jesteś, jakie masz wykształcenie itede, ważne, czy umiesz z człowiekiem porozmawiać, czy o głupotach, czy o poważniejszych rzeczach, w jaki sposób… Wiele razy już zasiadaliśmy na tych ławeczkach przysklepowych na beskidzkich zadupiach i wiele razy zasiadać będziemy, bo takie są specyficzne te momenty, kiedy się w tym klimacie zasiądzie, wśród „tych, co stąd”, (choć nie zawsze przyjaźnie nastawionych do otaczającego świata) i wysłuchać kolejnych historii, dowiedzieć się na swój temat kilku rzeczy, bądź rzeczy na inne ciekawe tematy, jakich nie piszą w przewodnikach. I tutaj właśnie dowiedzieliśmy się zupełnie przypadkiem, bo na doczytanie w domu nie było czasu, że zamek ryterski jest właśnie częściowo rekonstruowany.
Czas nieubłaganie płynie, a my nawet nie wyszliśmy z poziomu doliny. Za to panowie skupieni nad płynnymi przyjemnościami zapewne już od dłuższego czasu powoli wykruszają się od stolika, zatem żegnając się zarządzamy ewakuację. Przekraczamy most nad szarym i zimnym Popradem i wspinamy się mozolnie na Górę Zamkową, 150 metrów podejścia od doliny pod ruiny zawieszone na skarpie wśród lasów.
Rzeczywiście niezły szok. Mury zamczyska zostały zrekonstruowane i podniesione o 2 metry wzwyż, nadbudowano mur przy bramie i części mieszkalnej, zamontowano galerie i schodki, jeszcze nieczynne dla zwiedzających, ale już bardzo dużo się tutaj pozmieniało. Panorama z zamku jak zwykle urzeka. Nie będę opisywać jego historii, ponieważ to każdy może doczytać, jeśli będzie go to interesowało.
Nadszedł czas zasłużonej chwili odpoczynku po kilku tygodniach wytężonej pracy, niedospanych nocy, po dzisiejszym równie intensywnym dniu. Pierwszy dzień tego roku, kiedy można wystawić uśmiechniętą mordę do słońca prażącego niezłomnie i tworzącego na nosie purpurowy makijaż. To był naprawdę wspaniały pomysł, żeby przyjechać tutaj właśnie dziś, pobyć teraz i tu. Nie tylko w Rytrze, o czym będzie w dalszej części relacji. Zimne podmuchy wiatru z doliny Popradu i znad gór tłumią poczucie, że już na dobre zagościła wiosna, śnieg w przesiekach i w okolicach szczytów nie pozwala nam o tym zapomnieć. Nie chce się stąd odchodzić…
Z doliny odgłos odjeżdżającego pociągu, mieliśmy na niego zdążyć. No i co z tego. Schodzimy z zamku tą samą drogą, wraz z pogłębiającym się cieniem nad doliną Popradu narasta chłód. Ostatnie spojrzenie na ruiny, złote w gasnącym świetle zachodzącego słońca i purpurowa łuna na niebie, gdy wracamy na nocleg do Starego Sącza. Szkoda, że nie zostaliśmy chwilę dłużej na górze… Głód i zmęczenie zwyciężyły.
Jeszcze tylko potężna porcja na kolację w Misiu (pyszne, dużo, niedrogo, palce lizać!) i nawet Gałgan poczuł niemoc tego dnia. Kładziemy się wcześnie, by nazajutrz kontynuować plan, który de facto i tak okazał się na tamte strony zbyt krótki…
C.D.N.