W tym roku znow wyruszamy na polnocny wschod wiec mamy do przejechania całą Polske na ukos. Ostatnio bardzo nie lubimy dlugich tras po naszym kraju. Wszedzie na drogach tłum, rójka jakby wsadzic kij w mrowisko... Jadac przepisowo co chwile ma sie tira w zderzaku, ktory pufa, miga swiatłami a nieraz i trąbi aby podkreslic, ze mu sie spieszy i ma w dupie, ze jedziemy przez wies, ze stały ograniczenia do 40km/h a my śmiemy jechac niecałą szescdziesiatką… Szkoda, ze nie ma takiej opcji, zeby nadac auto na bagaz kolejowy np. do Suwałk czy Przemyśla a samemu siedziec sobie w przedziale, pic piwko, albo sie zdrzemnąc… A za kilka/kilkanscie godzin wysiasc z pociagu wraz z autem w miejscu docelowym. Jedynie slyszalam o takowych rozwiazaniach w Serbii… No coz.. marzenia marzeniami a rzeczywistosc jaka jest sie nie zmieni. Układamy wiec trase bocznymi, spokojniejszymi drogami. Dojazd do litewskiej granicy zajmuje wiec nam 3 dni.
Za Grabowem nad Prosną napotykamy miły sklep.
Zaopatrujemy sie tu w bułki z rabarbarem. Uwielbiam rabarbar! Jest zawsze dla mnie symbolem wczesnego lata, momentu rozpoczynających sie wakacji, biwakow i kąpieli we wszelakich bajorach. Siadamy na lekko nadpróchniałych ławach na zasklepiu. Przy innym stoliku obok zasiadło przy żubrze i harnasiu dwoch młodych miejscowych, ktorzy nad piwopodobnym trunkiem snują opowiesci z zagranicznych wojaży. Kazdy z nich kilka razy wyjazdzał na saksy gdzies na zachod. Jakas Anglia, Niemcy, Holandia przewijają sie we wspomnieniach chłopaków. Pierwszy z nich prawie zarykuje sie ze śmiechu na wspomnienie betoniarki, ktorą przewrócił bo sie o nią oparł odpalając papierosa. Naczynie było chyba dosc pojemne bo jak chlusneło na stojących/siedzących nieopodał kumpli to zalało ich totalnie. Reszte dnia juz nie pracowali, tylko czyscili z betonu podłoge i siebie. Niektorzy z włosow wydrapywali zaprawe jeszcze miesiac pozniej, albo musieli je obciąc. Drugi za to miał sukcesy przy wprawianiu okien. Nigdy tego nie robil ale wpisał sobie w CV - zeby ladnie wygladalo. Dobrze, ze nie doszlo do montazu tych okien w budynkach - przynajmniej nikt postronny nie ucierpiał. Koleś wiózł okna na przyczepce za swoim autem i na zakrecie zapomnial, ze ma przyczepke…. Nigdy nie jezdzil z przyczepą to i z glowy wypadło. A tam był słup… Ale i tak obydwaj z szacunkiem kiwają głowami nad Leszkiem. Nie dorastają mu do pięt. Leszek jest bohaterem ich wsi. Jest na ustach wszystkich. Leszek wypierdzielił dzwig. Do wody. Cos nim wyciągał z morza i stracił rownowage. Nic mu sie nie stało ale nie wrocil do domu. Ponoc za swoje wyczyny siedzi w zagranicznym pierdlu…
Troche smutno słuchac tych opowiesci, zwlaszcza opowiadanych z taką dumą i samozadowoleniem… Jakos od razu przypomniał mi sie pewien dowcip.. A moze to nie dowcip? Moze historia oparta na faktach?
“Diabeł złapał Polaka, Niemca i Francuza. Dał im po dwie metalowe kule i zamknal na dobe w kamiennej celi 2 na 2 metry. Obiecał, że ich wypuści, jeśli zrobią z tymi kulkami coś, co go zadziwi.
Niemiec za pomocą swojej skarpetki tak wypucował obie kulki, ze lśniły jak lustro.
Francuz nauczyl nimi żonglowac.
Polak jedną kulę zgubił, a drugą zepsuł…”
Na nocleg zatrzymujemy sie w znalezionym w zeszlym roku miłym miejscu biwakowym nad jeziorem Sarnowskim.
Od rana dzis mamy cieżki upał, opone chmur na niebie i jakby przedburzową przyduche. Ale burzy nie ma.. Ani dzis ani jutro.. Komary wypełzają ze swoich nor rozochocone widokiem niespodziewanej kolacji. Slychac ich narastający brzękot, ktorym daja znac kolejnym kumplom i kuzynom, ze dzis bedzie uczta. Otoz nie! Nie bedzie! Pobyt na tegorocznym Polesiu czegos nas nauczyl! Obkupilismy sie w kadzidełka. Zatykamy ich wiec kilka wokol naszego koczowiska tworzac zasłone dymną. Komary kwiczą z zalu ale nie mają odwagi sforsowac aromatycznego muru. Pewnie zgrzytają zębami (czy co one tam mają
) ze złosci!
Jak upał i jezioro to i kąpiel bylaby wskazana. Jezioro Sarnowskie ma jednak od tej strony niezbyt dogodne ku temu brzegi - gęsty wał trzcin. No ale to przeciez nas nie powstrzyma przed szukaniem ochłody. Ide pierwsza próbujac wyłamac mały tunel. Dochodze do miejsca gdzie woda jest po szyje, a jestem w polowie trzcinowiska. Chyba jednak dzis nie popływamy. Taplamy sie wiec w tatarakowej zupie, bo taką i temperature ma jeziorko, nagrzewajace sie zapewne od poczatkow kwietnia. Kabak nie wie co zrobic z tą trzcinową kapielą, nie moze sie zdecydowac czy jej sie to podoba czy nie. Wsadzona w wode troche popłakuje, a chwile potem rechota i śpiewa. Ucieka na ręce i natychmiast zaraz domaga sie znowu brodzenia w lisciach w swoich nowych wodnych butach, zakupionych z myslą o kamienistych plazach Estonii. Chyba to bylo ciekawe doswiadczenie dla malenstwa bo jeszcze dwa dni pozniej opowiada, ze kąpała sie w jeziorze “a las kąpał sie razem z nią”...
Jest tez oczywiscie ognicho i dlugi sloneczny wieczor… Przynajmniej narazie wydaje sie nam, ze jasno do 22 to jest długo
Budzimy sie wczesnie bo kolo 7:30. Z goraca i duchoty. Busio dziala jak szklarnia! Jestesmy ugotowani! Znow trzeba sie wykąpac w trzcinach…
W wiosce Rabież Gruduski (a moze to byl Wiksin?) znow zasiadamy pod sklepem. Miejscowe żuliki znoszą kabakowi podarki. Jeden caluje ją w reke i opowiada, ze chcialby z nia ożenic swojego wnuka (wnuk ma 8 miesiecy). Zostajemy obdarowani lizakami, obrzydliwie niebiesko - fluoryzujacymi cukierkami i chrupkami z kartonu… A kabak oczywiscie wszystko chce od razu zjesc - no bo przeciez dostała! Co tu zrobic?? Na poczatek lody. No bo sie stopią. Ten argument kabak rozumie. Dla mnie tu jest wyraj! Mają moje ulubione lody Panda!!!!!!! Wokol gdakają kury i zazywaja piaskowych kąpieli. Jest bardzo przyjemnie.
Za Myszyncem znow zapodajemy przekąpke w bajorze.
Mała ta sadzawka, na mapie nawet nieznaczona ale w oczy wlazła. Zejscie jest piaszczyste, woda płytka, wreszcie kabak moze pobuszowac samodzielnie co z ochotą czyni.
Nasz cyganski tabor! Brakuje tylko nadprutej pierzyny, z ktorej lecą pióra gdy jedziemy. I zeby wokol plecaka łaziły dwie kury i jedna gęś. Moze kiedys udoskonalimy nasz dobytek?
Pylistosc okolicznych drog... Jakby mielona cegła?
W Radziłowie rzuca sie nam w oczy ryneczek. Wygląda jak po jakiejs klęsce zywiołowej. Poczatkowo wydaje sie nam, ze musiał tu szalec jaks huragan. A moze pożar? Rozmowa z miejscowymi szybko sprowadza nas na ziemie. To sie nazywa “remont rynku”. Kiedys byl tu normalny, cienisty park. Ale wedlug obecnej mody i standardow zdrowe drzewa w parku świadczą o “zdziczeniu”, “zaniedbaniu”, “zacofaniu”. Ladny, zadbany, nowoczesny park wyglada tak:
Naprawde nie potrafie tego pojąć, ze isnieją ludzie, ktorym sie to podoba. Ktorzy teraz patrzą z dumą i zadowoleniem na to miejsce? Moze wydaje sie im, ze to palmy i sa w tropikach?
Ale dzis jakos nikt nie chce rozkoszowac sie tą zadbaną patelnią. Mimo nowych ławeczek i wybetonowanych alejek. Kilku żuli, para staruszków i matka z niemowlakiem w wózku okupują dwie ławeczki w jedynym cieniu. Bo jedno drzewo w rogu cudem przetrwalo. Pewnie juz niedługo. Pewnie mu zrobią kęsim bo śmieci, zacienia i psuje wizerunek miasta….
Koło wsi Mścichy jest drogowskaz do punktu obserwacji ptaków. Czatownie na Stawach Milickich dały nam do zrozumienia nie raz, ze nasze preferencje sa czesto zgodne z upodobaniami zapalonych ornitologow. A godzina zbliza sie 18 wiec czas najwyzszy szukac miejsca na biwak.
Wyboista, pylista droga kluczy wsrod bagien. Gdyby nie fakt, ze cos jedzie przed nami, za nami i co chwile z przeciwka, bysmy byli pewni, ze za chwile wlepią nam mandat. Ta droga wyglada za dobrze!
Docieramy po 3 km pod niewysoką wieże widokową. Biały Grąd. Jestesmy w Biebrzanskim Parku Narodowym. Jak na razie to chyba moj ulubiony PN. Pierwsze spotkanie z nim to byla totalna wolnosc na tratwach. A dzis tez jest niezle. Wokol chodza stada krów i poją sie w Biebrzy. Na zakrecie rzeki miejscowi zrobili sobie kąpielisko. Ktos łowi ryby i sie za bardzo z tym nie kryje. Pod wieżą jest krążek po ogniskach.
Nieopodal w zagajniku wychodek.
Jakby kto lubił wygody i miekko w dupke to nawet na kanapie moze kimnąć!
Zostajemy! Informacja przyklejona do wiezy o koniecznosci zakupu parkowych biletow jest nieco niejasna. Czy dotyczy tylko dalszych szlakow spacerowo- kajakowych czy tego miejsca rowniez? Bilety kupuje sie przez internet przez jakas aplikacje, ktora nie działa. Toperz, jako ze jest osobnikiem o naturze bardziej praworzadnej ode mnie, dzwoni do rodziny aby sprobowala nam kupic te bilety. Ze stacjonarnego komputera we Wrocławiu dziala. Od razu przypomina mi sie Świerzowa w Beskidzie Niskim i “kup bilet przez sms”. Tylko zasiegu ni ma… Wot technika..
Idziemy popływac. Wszyscy kąpią sie przy wysokiej skarpie nie bez powodu. Na niskich brzegach jest zbyt duzo min krowich, a jako ze nurty rzeki je omywają to pewnie tez przechodza aromatem. Skarpy sa wczesniej no i krowy sa mądre, nog polamac nie chca.. Nurt jest bardzo silny. Ani sie zorientowalam jak mnie porwal i musze szukac powrotu w nieco innym miejscu niz wlazłam.
Gdy jestem w wychodku to przychodzi do mnie bocian. A potem drugi. Oswojone jakies?
Miejsce jest śliczne ale ciezko go nazwac ustronnym. Pod wieżą kręci sie wiecej osob niz przypuszczalismy. Zakochane parki, młodziez, piknikowicze, amatorzy kąpieli, rolnicy w traktorach, nawet pontoniarze. Rzeka zostaje wrecz zasypana zarciem przez wędkarzy, chyba celem nęcenia. Ryby chyba sa tu tak przeżarte, ze za cholere nie chwyca haczyka. Moze jednak pęcznieją od tej kukurydzy i same wypływają na powierzchnie, skad zbiera sie je rękoma? I trafiaja na talerz od razu w stanie faszerowanym? Troche sie czujemy jakbysmy koczowali w miejskim parku. No tak… Zapomnielismy, ze dzis niedziela… Od jutra bedzie juz chyba lepiej. Koniec weekendu a i wjezdzamy w tereny o ponad trzy razy mniejszej gestosci zaludnienia..
Obserwują nas nawet z powietrza - nad glowami lata jeden dron i dwa balony
Wieczorem teren pustoszeje.
Zostajemy tylko my i komary. Ptactwa nawet tez jest troche.
Zrobienie zdjecia kabaka na czasie dluzszym niz 1 sekunda jest zupelnie nierealne. Juz wiem skad ta opcja w niektorych aparatach pt. “dzieci i zwierzeta”
Przed snem mamy jeszcze wielkie polowanie w busiu. 15 much i dziesiatki bzykadeł mniejszych i bardziej krwiopijnych. Dla kabaka to swietna zabawa. Gdy juz wszystkie “tufy” (tłum. tufa = mucha tzn. wszystko co lata, gryzie i sie to ubija) zostaja odlowione, kabak domaga sie otwarcia drzwi i wpuszczenia kolejnych. Zeby jeszcze mozna bylo pobiegac w kółko, poprzewracac starannie ulozone przez mame bagaze, popacac łapką krzycząc “bam bam!”
Ale co trzeba przyznac - komarow złapala chyba wiecej niz ja!
Gdy w poniedzalkowy poranek sune do wychodka, o 7 rano juz nieopodal stoi auto. Obok niego walają sie dziesiatki statywow, obiektywow gigantow do polowan na ptaki i jakis innych ustrojstw, ktorych przeznaczenia nie odkryłam. Poranni fotografowie chodzą wokol auta wkurzeni. Mimo tony sprzetu ptaki nie chca wspolpracowac. Jak tylko przymierzaja sie do fotki to ptaki spierniczają. No to wyjazd zmarnowany, nie bedzie cud - fotek! Na koncu języka mam sugestie, ze moze by odeszli gdzies dalej od parkingu, to moze wybor i ilosc ptactwa bedzie wieksza? W koncu sami na to wpadają, po dwoch godzinach biegania wokol rozstawionego przy samochodzie studia filmowego. Z podsluchanych rozmow wynika, ze wcale im sie tu nie podoba. Komary gryzą, do ptakow tez nie czuja specjalnej sympatii, kapiel w rzece ich nie pociaga. Liczy sie tylko “złoty strzał” (zwykle to okreslenie kojarzylo mi sie z czyms zupelnie innym niz fotografia
) “nietypowy kadr”, ktory spowoduje odpowiednio profesjonalne i rozpoznawalne zdjecie. Nie wiem czy sa w pracy czy moze wymyslili sobie to jako hobby i spedzanie wolnego czasu? W koncu ubieraja gumiaki, zabieraja krzesełka i reszte 50 kg oprzyrzadowania filmowego - i ruszaja gdzies w bagna, zastanawiac sie caly czas “czy od wilgoci aparat sie nie zniszczy? Ostatecznie stawiają namiot maskujący kilkanascie metrow od auta. Ptaki dalej nie wspolpracują. Acz na krowy plener jest swietny!
W Osowcu wylazimy na jeszcze jedna podobna wieże, z ktorej widac niewiele wiecej niz z jej podnoza. Taka cecha wiekszosci nizinnych wiez.. Obok jest wysadzony bunkier.
Augustow i upiorną droge nr 8 omijamy przez wioski Puszczy Augustowskiej. W Rubcowie rzuca sie w oczy przystanek autobusowy. To juz nie wiata. To domek pełną gębą! W srodku drewnaina podloga, ławy, stoł, zamykane drzwi. Nawet jest komin, jakby dla pieca, ale paleniska nie zrobiono. Rokowałoby noclegowo! Jakbysmy taki znalezli w tym roku na Polesiu w czasie burzy - to pewnie bysmy zostali!
Kawałek przed granicą zjezdzamy na znaną juz sprzed dwóch lat szesnastke. Droge, którą walilismy pieszo nie mogac złapac zadnego stopa. Mijamy skret na Półkoty, ciepłe jezioro, w ktorym pływalismy z eco, knajpe, w ktorej czekał na nas Grześ, opuszczone przejscie graniczne.... Pół niegdysiejszego dnia, a dzis wszystko miga nam w oczach zbyt szybko by pozbierac mysli i przywolac wszystkie wspomnienia… Przed nami Litwa…
cdn