Trzeci dzień naszej przygranicznej wędrówki. Relacja pod linkiem:
https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... elkie.html
bo ze względu na układ niektórych zdjęć nie bardzo umiem przenieść to na forum
Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)
Re: Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)
A których? Bo u mnie wszystkie wyglądają na standardowe do linkowania.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)
Pudelek pisze:A których? Bo u mnie wszystkie wyglądają na standardowe do linkowania.
Nie umiem zrobić na forum tak, żeby zdjęcia były koło siebie - chodzi o zdjęcia tej samej cerkwi z różnych lat.
Kiedyś próbowałam zrobić podsumowanie roku na forum, własnie z tym sposobem ułożenia zdjęć, ale i tak się potem wszystko rozjechało, wiec teraz juz mi się nawet nie chciało próbować.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)
Tak chyba nie idzie, trzeba po kolei, ale to i tak lepiej niż sam link.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)
Mijamy stary przydrożny krzyż. Widać, że świeżo odmalowany.


Przez pola rzepaku i inne zaorane zasiewy idziemy do Kobylnicy Wołoskiej.



(zdjęcie Pudla)
Jakoś w tym rejonie są modni "święci od sosen".


Coś tu jest na rzeczy z tymi sosnami, bo na północ od Wólki Żmijowskiej jest też "kaplica przy pięciu sosnach". A może niegdyś, w dawnych pogańskich czasach, były tu czczone święte drzewa tego gatunku? A Rocha czy Huberta doklejono po prostu później? Sosna to jedno z moich ulubionych drzew, a jeszcze takie pokręcone, krzywe, rozgałęzione, jak bywają na nadmorskiech wydmach albo na poligonach! I do tego zapach żywicy, igliwia i czasem bęc! w łeb szyszką! mmmmm... rewelacja! Jakby co - to ten kult bardzo do mnie przemawia!
Zbliżamy się do wsi. Majaczą już różniste zabudowania.

Przed sklepem stoi Bozia i woła, żebyśmy się pośpieszyli, bo zaraz zamykają. A tu jak raz znów zatrzymuje nas patrol straży granicznej. Pytają o nasze nazwiska, cele wędrówki itp. Coś jeszcze za mną wołają, ale się nie odwracam i biegnę do sklepu. Pogranicznicy mogą poczekać, a słabo jak nie będzie co jeść. Szczęśliwie nie strzelają

Za sklepem jest wiata.

i wokół niej ogromna przestrzeń trawy. Boisko można by zrobić.


Na pagórku nieopodal stoi cerkiew. Duża, murowana, zamknięta na cztery spusty.



Poniżej murowanego budynku znajduje się obiekt drewniany o przeznaczeniu dużo bardziej przyziemnym. Piękny wychodek utrzymany w barwach błękitu. W odróżnieniu od światyni - jest otwarty. Skoro nie ma jak się tu pomodlić - można sobie przynajmniej ulżyć w inny sposób



Malownicza kładeczka przez niewielki ciek wodny dopełnia sielskiej atmosfery tego miejsca.


I znów pszczoły się roją.

Barwy i faktura horyzontów wskazują dobitnie, że ładna pogoda nie jest dana raz na zawsze...

I jeszcze kilka migawek z różnych zaułków tejże miejscowości.



Do Kopania podjeżdżamy busem. Na pace z narzędziami jadą nasze plecaki i Szymon. Niestety tam też zostaje mapa Szymona, chyba musiała wypaść z plecaka. Nie, nie wymieniliśmy jej na wiertarkę


Wysiadamy w fajnym miejscu - już sam przystanek o tym mówi


A poza tym to drewniana zabudowa, piaszczyste drogi, ptactwo hodowlane, przydrożny krzyż. Chciałoby się tak widzieć naszą całą trasę!





Z nietypowych atrakcji stoi też opuszczony autokar na litewskich blachach.




Początkowo z przyzwyczajenia obczajam przydatność noclegową, ale zapał szybko mi opada i zwiedzanie wnętrz kończę w tempie ekspresowym. Bo autobus ma już swoich lokatorów - szerszenie były pierwsze



Krótka rozkmina nad mapą - i ruszamy w ku dalszym przygodom.

Ja, Szymon i Kaśka idziemy do głównej drogi, w rejony Korczowej i próbujemy złapać stopa. Pudel i Bozia zostają w Kopaniu i czekają na PKS, który przyjedzie za godzinę czy półtorej. Na stopa nikt się nie chce zatrzymać. Ruch jest dość znikomy. Droga niby duża, ale chyba większość aut korzysta z równolegle przebiegającej autostrady.

Jak już jadą to praktycznie same ukraińskie busiki i polskie śmieciarki. Chyba musi być w rejonie jakieś duże wysypisko? Kusimy auta rzucając im kwiaty pod koła
My tu też niedługo zakwitniemy...

Kaśka dorwała jakieś psy i się do nich czuli. Dobrze, że Kaśka jest z nami. Mnie i Szymona to by dawno zeżarły żywcem.

Ostatecznie jedziemy dopiero autobusem - tym samym co Bozia i Pudel. Nasz dzisiejszy cel to Chotyniec. Facet z autobusu sugerował nam nocleg koło świetlicy wiejskiej, gdzie jest duża wiata.


Mnie osobiście miejsce od początku nie przypadło do gustu. Całkiem przyjemna wiata, są nawet krzesełka i podest do spania, ale położenie ma nieciekawe - tak w samym centrum wsi. Nie ma krzaków ani wychodka. Lipa... Zdania w ekipie są podzielone, więc uderzamy do radnej, która ponoć opiekuje się tą świetlicą. Wspomnianej babki jednak nie ma w domu. Jej matka sama nie może podjąć decyzji. Ktoś poleca nam udać się do sołtysa. Sołtys rozkłada ręce, że obecnie już nie on decyduje o tym miejscu i proponuje nam inną wiatę, położoną nad rzeką Wisznia. Nawet obiecuje zawieźć tam nasze plecaki. Wychodzi potem, że o tą świetlicę jest spory konflikt na szczeblach lokalnych władz i my z naszą chęcią noclegu wpakowaliśmy się między przysłowiową wódkę i zakąskę. Ostatecznie wychodzi fajnie, bo miejsce nad rzeką jest super. No ale o tym później. Póki co idziemy zwiedzić cerkiew.




Droga do niej szumi brzozami.

Byłam już tu kiedyś, ale wtedy nie udało się zajrzeć do środka - a naprawdę warto!



Wpuszcza nas przemiła babeczka. Cerkiew jest obecnie używana przez obrządek grekokatolicki. Opiekunka cerkwi pochodzi ze środkowej Polski. Tutejsze klimaty poznała dopiero po ślubie i bardzo się w nie wkręciła. Długo rozmawiamy o życiu, historii, o różnych religiach. O tym co było kiedyś i co jest teraz. Nieraz tematy zahaczają nieco o politykę, ale tutaj staramy się być bardzo ostrożni, bo w dzisiejszych czasach to niezwykle niebezpieczny temat, potrafiący zbudzić prawdziwe demony. Pogawędka jest więc miła, otacza nas cudny zapach starego drewna, a poważne twarze ikon wiercą oczami w niespodziewanych gości.
W cerkwi największe wrażenie robią na mnie malowidła, pokrywające jedną ze ścian.


A zwłaszcza te fragmenty z diabłami. Oprócz bułgarskiego Czuriłowa (https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... riovo.html) to drugie takie miejsce, aby w światyni było aż tyle rogacizny!



Odwiedzamy jeszcze miły, malutki sklepik.

Z kotem, strażnikiem śmietnika. Wrzuciłam dwie butelki - to mnie omiauczał!

Przechodzimy przez wieś Hruszowice. I mam deja vu! Byłam tu ponad 20 lat temu. Była wtedy inna tabliczka, biała. Ale pamiętam, że również była zamalowana sprejem! O co w tym chodzi?? To jakaś lokalna tradycja?

Płytówka przez pola i słońce chylące się ku zachodowi. Ale te chmurki takie nieco niepokojące...

Nad Wisznią stoją dwie niewielkie wiatki. Bardzo przyjemne miejsce w nadrzecznych zaroślach. W wiosce mówili, że jest tu rowerowy MOR, tu napisali, że wiatki postawiło PZW. Skądinąd nie jest to bardzo istotne - grunt, że takie fajne miejsce jest





Niektórzy rozbijają się przy samej wiatce, inni na nadrzecznym wale.


Rzeczka bulgocze na tyle przyjemnie, że postanawiam zażyć kąpieli. Trwa ona jednak dość krótko, bo woda jest... hmmm.. ożywcza

Wieczór przychodzi chłodny, acz śpiew słowików w zaroślach przypomina nam, że kalendarzowo to już późna wiosna. Płonie ognisko, snują się rozmowy i plany na kolejny dzień.


Rozważamy gdzie szukać noclegu jutro, jako że prognozy pogody nie są optymistyczne. Szymon znajduje w internecie duże wiaty nad jeziorem. Postanawiamy poczytać opinie o nich - czy to ciekawe miejsce i czy wpada w nasze gusta. Pierwszy z przeczytanych komentarzy utwierdza nas w przekonaniu, że jest to właściwy wybór!

Tu Bożenka ustrzeliła naszą reakcję

Śpi się rewelacyjnie, jednak pobudka jest dość przykra - dudnienie deszczu o tropik. I to nie jakaś mżawka - leje potężnie! Ten dźwięk będzie nam już towarzyszył do końca wyjazdu, a wilgoć będzie się wgryzać w nas coraz głębiej, dosadniej i bardziej bezczelnie. Jest też dużo zimniej niż wczoraj. Nie wiem czy temperatura przekracza 10 stopni - i do tego ta parszywa wilgoć. Zwijamy mokre namioty i siedzimy jeszcze jakiś czas w wiacie - najpierw przy śniadaniu a potem w złudnych nadziejach, że może opad ustanie. O my naiwni! Pudel już dziś wraca do domu. Co najgorsze ekipa we wczorajszy wieczór wypiła wszystkie nalewki i nie ma już nic na rozgrzanie...

(zdjęcie Pudla)
Cztery Buki ruszają w mokrą, mglistą dal... (zdjęcie Bożenki)

A jak Krwawy będzie jechał rowerem w tą pluchę to już sobie całkiem nie wyobrażam!
cdn


Przez pola rzepaku i inne zaorane zasiewy idziemy do Kobylnicy Wołoskiej.



(zdjęcie Pudla)
Jakoś w tym rejonie są modni "święci od sosen".


Coś tu jest na rzeczy z tymi sosnami, bo na północ od Wólki Żmijowskiej jest też "kaplica przy pięciu sosnach". A może niegdyś, w dawnych pogańskich czasach, były tu czczone święte drzewa tego gatunku? A Rocha czy Huberta doklejono po prostu później? Sosna to jedno z moich ulubionych drzew, a jeszcze takie pokręcone, krzywe, rozgałęzione, jak bywają na nadmorskiech wydmach albo na poligonach! I do tego zapach żywicy, igliwia i czasem bęc! w łeb szyszką! mmmmm... rewelacja! Jakby co - to ten kult bardzo do mnie przemawia!
Zbliżamy się do wsi. Majaczą już różniste zabudowania.

Przed sklepem stoi Bozia i woła, żebyśmy się pośpieszyli, bo zaraz zamykają. A tu jak raz znów zatrzymuje nas patrol straży granicznej. Pytają o nasze nazwiska, cele wędrówki itp. Coś jeszcze za mną wołają, ale się nie odwracam i biegnę do sklepu. Pogranicznicy mogą poczekać, a słabo jak nie będzie co jeść. Szczęśliwie nie strzelają

Za sklepem jest wiata.

i wokół niej ogromna przestrzeń trawy. Boisko można by zrobić.


Na pagórku nieopodal stoi cerkiew. Duża, murowana, zamknięta na cztery spusty.



Poniżej murowanego budynku znajduje się obiekt drewniany o przeznaczeniu dużo bardziej przyziemnym. Piękny wychodek utrzymany w barwach błękitu. W odróżnieniu od światyni - jest otwarty. Skoro nie ma jak się tu pomodlić - można sobie przynajmniej ulżyć w inny sposób



Malownicza kładeczka przez niewielki ciek wodny dopełnia sielskiej atmosfery tego miejsca.


I znów pszczoły się roją.

Barwy i faktura horyzontów wskazują dobitnie, że ładna pogoda nie jest dana raz na zawsze...

I jeszcze kilka migawek z różnych zaułków tejże miejscowości.



Do Kopania podjeżdżamy busem. Na pace z narzędziami jadą nasze plecaki i Szymon. Niestety tam też zostaje mapa Szymona, chyba musiała wypaść z plecaka. Nie, nie wymieniliśmy jej na wiertarkę


Wysiadamy w fajnym miejscu - już sam przystanek o tym mówi


A poza tym to drewniana zabudowa, piaszczyste drogi, ptactwo hodowlane, przydrożny krzyż. Chciałoby się tak widzieć naszą całą trasę!





Z nietypowych atrakcji stoi też opuszczony autokar na litewskich blachach.




Początkowo z przyzwyczajenia obczajam przydatność noclegową, ale zapał szybko mi opada i zwiedzanie wnętrz kończę w tempie ekspresowym. Bo autobus ma już swoich lokatorów - szerszenie były pierwsze



Krótka rozkmina nad mapą - i ruszamy w ku dalszym przygodom.

Ja, Szymon i Kaśka idziemy do głównej drogi, w rejony Korczowej i próbujemy złapać stopa. Pudel i Bozia zostają w Kopaniu i czekają na PKS, który przyjedzie za godzinę czy półtorej. Na stopa nikt się nie chce zatrzymać. Ruch jest dość znikomy. Droga niby duża, ale chyba większość aut korzysta z równolegle przebiegającej autostrady.

Jak już jadą to praktycznie same ukraińskie busiki i polskie śmieciarki. Chyba musi być w rejonie jakieś duże wysypisko? Kusimy auta rzucając im kwiaty pod koła

Kaśka dorwała jakieś psy i się do nich czuli. Dobrze, że Kaśka jest z nami. Mnie i Szymona to by dawno zeżarły żywcem.

Ostatecznie jedziemy dopiero autobusem - tym samym co Bozia i Pudel. Nasz dzisiejszy cel to Chotyniec. Facet z autobusu sugerował nam nocleg koło świetlicy wiejskiej, gdzie jest duża wiata.


Mnie osobiście miejsce od początku nie przypadło do gustu. Całkiem przyjemna wiata, są nawet krzesełka i podest do spania, ale położenie ma nieciekawe - tak w samym centrum wsi. Nie ma krzaków ani wychodka. Lipa... Zdania w ekipie są podzielone, więc uderzamy do radnej, która ponoć opiekuje się tą świetlicą. Wspomnianej babki jednak nie ma w domu. Jej matka sama nie może podjąć decyzji. Ktoś poleca nam udać się do sołtysa. Sołtys rozkłada ręce, że obecnie już nie on decyduje o tym miejscu i proponuje nam inną wiatę, położoną nad rzeką Wisznia. Nawet obiecuje zawieźć tam nasze plecaki. Wychodzi potem, że o tą świetlicę jest spory konflikt na szczeblach lokalnych władz i my z naszą chęcią noclegu wpakowaliśmy się między przysłowiową wódkę i zakąskę. Ostatecznie wychodzi fajnie, bo miejsce nad rzeką jest super. No ale o tym później. Póki co idziemy zwiedzić cerkiew.




Droga do niej szumi brzozami.

Byłam już tu kiedyś, ale wtedy nie udało się zajrzeć do środka - a naprawdę warto!



Wpuszcza nas przemiła babeczka. Cerkiew jest obecnie używana przez obrządek grekokatolicki. Opiekunka cerkwi pochodzi ze środkowej Polski. Tutejsze klimaty poznała dopiero po ślubie i bardzo się w nie wkręciła. Długo rozmawiamy o życiu, historii, o różnych religiach. O tym co było kiedyś i co jest teraz. Nieraz tematy zahaczają nieco o politykę, ale tutaj staramy się być bardzo ostrożni, bo w dzisiejszych czasach to niezwykle niebezpieczny temat, potrafiący zbudzić prawdziwe demony. Pogawędka jest więc miła, otacza nas cudny zapach starego drewna, a poważne twarze ikon wiercą oczami w niespodziewanych gości.
W cerkwi największe wrażenie robią na mnie malowidła, pokrywające jedną ze ścian.


A zwłaszcza te fragmenty z diabłami. Oprócz bułgarskiego Czuriłowa (https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... riovo.html) to drugie takie miejsce, aby w światyni było aż tyle rogacizny!



Odwiedzamy jeszcze miły, malutki sklepik.

Z kotem, strażnikiem śmietnika. Wrzuciłam dwie butelki - to mnie omiauczał!

Przechodzimy przez wieś Hruszowice. I mam deja vu! Byłam tu ponad 20 lat temu. Była wtedy inna tabliczka, biała. Ale pamiętam, że również była zamalowana sprejem! O co w tym chodzi?? To jakaś lokalna tradycja?

Płytówka przez pola i słońce chylące się ku zachodowi. Ale te chmurki takie nieco niepokojące...

Nad Wisznią stoją dwie niewielkie wiatki. Bardzo przyjemne miejsce w nadrzecznych zaroślach. W wiosce mówili, że jest tu rowerowy MOR, tu napisali, że wiatki postawiło PZW. Skądinąd nie jest to bardzo istotne - grunt, że takie fajne miejsce jest





Niektórzy rozbijają się przy samej wiatce, inni na nadrzecznym wale.


Rzeczka bulgocze na tyle przyjemnie, że postanawiam zażyć kąpieli. Trwa ona jednak dość krótko, bo woda jest... hmmm.. ożywcza

Wieczór przychodzi chłodny, acz śpiew słowików w zaroślach przypomina nam, że kalendarzowo to już późna wiosna. Płonie ognisko, snują się rozmowy i plany na kolejny dzień.


Rozważamy gdzie szukać noclegu jutro, jako że prognozy pogody nie są optymistyczne. Szymon znajduje w internecie duże wiaty nad jeziorem. Postanawiamy poczytać opinie o nich - czy to ciekawe miejsce i czy wpada w nasze gusta. Pierwszy z przeczytanych komentarzy utwierdza nas w przekonaniu, że jest to właściwy wybór!

Tu Bożenka ustrzeliła naszą reakcję

Śpi się rewelacyjnie, jednak pobudka jest dość przykra - dudnienie deszczu o tropik. I to nie jakaś mżawka - leje potężnie! Ten dźwięk będzie nam już towarzyszył do końca wyjazdu, a wilgoć będzie się wgryzać w nas coraz głębiej, dosadniej i bardziej bezczelnie. Jest też dużo zimniej niż wczoraj. Nie wiem czy temperatura przekracza 10 stopni - i do tego ta parszywa wilgoć. Zwijamy mokre namioty i siedzimy jeszcze jakiś czas w wiacie - najpierw przy śniadaniu a potem w złudnych nadziejach, że może opad ustanie. O my naiwni! Pudel już dziś wraca do domu. Co najgorsze ekipa we wczorajszy wieczór wypiła wszystkie nalewki i nie ma już nic na rozgrzanie...

(zdjęcie Pudla)
Cztery Buki ruszają w mokrą, mglistą dal... (zdjęcie Bożenki)

A jak Krwawy będzie jechał rowerem w tą pluchę to już sobie całkiem nie wyobrażam!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)
Mokra mgła otacza nas ze wszystkich stron. Deszcz czasem ustaje i przestaje bębnić o kaptur, ale wilgoć i tak wisi w powietrzu i wpełza w każdą szczelinę kurtki.


Pierwszą miejscowością gdzie docieramy jest Stubno. Plecaki chowamy do sklepu budowlanego.


Na lekko suniemy do Stubienka, gdzie odwiedzamy drewniany kościół mieszczący się w dawnej cerkwi.


Sam budynek jest taki sobie, ale jego mocą jest cudne położenie - w zakolu starorzecza pełnego żab!



Nie tylko żaby zamieszkują miejscową fosę
(zdjęcie Bożenki)

W najbliższej okolicy nie zabrakło również wychodka. Jakoś na tegorocznej trasie towarzyszą nam one nadpodziw często

Na pobliskim starym cmentarzu można wypatrzeć różne ciekawostki.




Gdzieś dalej we wsi. Drewniany dom przy drodze.

Nieczęsto już się takie spotyka w tych okolicach. A tu jeszcze z kurą! Kombo!

Tu jeszcze ładniejsza chatynka - bo z oszklonym ganeczkiem.

Potem podjeżdżamy do Leszna. Aż dziw, że stop bierze dziś nienajgorzej. Że te ociekające wodą, rosochate kształty ktoś w ogóle wpuszcza do auta. To pewnie efekt posiadania Kaśki na stanie! Jak ktoś potrafi dojechać stopem na Kamczatkę - to pewnie oddziaływanie psychiczne na kierowców pod Lubaczowem jest pestką
Jestem pewna, że jakbym była sama to by mi się nic nie udało złowić.
Skąpana w wodzie sylwetka kościoła (dawnej cerkwi) rysuje się na tle sinego nieba.


A obok co? Wychodek!

Dawne krzyże chowają się przed deszczem po krzakach.

Kościół akurat jest otwarty - wbijamy przez zakrystię. Wyposażenie jest nowe, ale wnętrza są takie fajnie drewniane. Różne rodzaje boazerii, w przyjemnych, ciepłych kolorach. Od razu ma się poczucie przytulności.





Babka, którą tam spotykamy, załatwia nam też zwiedzanie położonej nieopodal cerkwi grekokatolickiej. Dzwoni do młodego chłopaka, który się nią opiekuje. Akurat za chwilę ma czas, więc nas ugości i poopowiada o różnych tutejszych zwyczajach i ciekawostkach.
Zatem znów wychodzimy na zimny, mokry świat. Mijamy kolejne zabudowania w usianej kałużami wiosce. Nawet bociany się gdzieś pochowały i chyba zaczynają rozważać budowanie zadaszonych gniazd



Cerkiew, do której zmierzamy, leży na końcu wsi. Tu się kończy asfalt. Dalej już tylko pola, od których jeszcze bardziej ciągnie lodowatą piździeluchą.

Dawniej była tu kaplica, w miejscu cmentarza cholerycznego. Grekokatolicy przejęli ją w latach 90-tych. Typowa cerkiew w Lesznie też była, ale użytkowała ją już parafia rzymskokatolicka. Kaplica okazała się trochę za mała, więc ją rozbudowano.



Cerkiew w środku jest bardzo ładnie urządzona, acz mało tu starych ikon. Te obecne są głównie uzbierane wśród parafian i sympatyków - ktoś przyniósł swoją z domu, ktoś namalował. Jest dużo ręczniczków, które haftuje miejscowa ludność.




Obecnie we wsi jest 10 rodzin grekokatolickich, głównie tych, które wróciły z przesiedleń. Było więcej, ale to w większości stareńkie babuszki, które stopniowo wymarły. Choć ponoć w okolicy życie 100 lat nie jest czymś niespotykanym. Tzn. wśród kobiet, facetom to praktycznie się nie zdarza.
Tutej w regionie jest popularny język "chachłacki", który jest mieszaniną polskiego i ukraińskiego, ale różni się od łemkowskiego. Są też w nim słowa gwarowe, które nie występują w żadnym z wymienionych wyżej języków. Tak samo potrawy, tradycje, których próżno szukać zarówno w Polsce czy na Ukrainie. Miejscowi dla Polaków byli Ukraińcami, dla Ukraińców - Polakami. Zawsze byli pomiędzy - zawieszeni w niebycie na pograniczu. Sytuacja raczej nie do pozazdroszczenia, zwłaszcza gdy nadchodziły takie czasy, że "kto nie z nami - ten przeciw nam".
Chłopak próbuje nas uczyć wielu miejscowych słów, ale większości nie udaje się zapamiętać. Przydałoby się szybko zapisać (a głupio mi tak wyciągnąć zeszyt i zacząć notować jak na lekcji w szkole.) Wiem, że był "diduch" czyli snopek siana, który się stawiało w kącie w chałupie na święta Bożego Narodzenia, a "cebulak" to potrawa z chleba, sera i cebuli razem z łuskami.
Rodzina naszego przewodnika niegdyś obchodziła rocznie dwa razy Boże Narodzenia i dwa razy Wielkanoc. I w terminie świąt katolickich, i prawosławnych. Bo świąt, imprez i spotkań z rodziną nigdy dość
Teraz rzymsko i grekokatolickie święta są w tym samym czasie. Popularne w rejonie jest też kolędowanie i związane z tym przebieranki. Rano w Wigilię tylko chłopaki przywdziewają różniste kostiumy, a potem i chłopaki i dziewczyny.
Oglądamy stare księgi - są bardzo ciężkie. A ponoć w czasie podniesienia ksiądz musi takową trzymać do góry. Nauka na ichniejszego księdza przewiduje więc chyba nie tylko lekcje śpiewu, ale również pakowanie na siłowni
[/img]
Obecnie we wsi jest 10 rodzin grekokatolickich, głównie tych, które wróciły z przesiedleń. Było więcej, ale to w większości stareńkie babuszki, które stopniowo wymarły. Choć ponoć w okolicy życie 100 lat nie jest czymś niespotykanym. Tzn. wśród kobiet, facetom to praktycznie się nie zdarza.
Tutej w regionie jest popularny język "chachłacki", który jest mieszaniną polskiego i ukraińskiego, ale różni się od łemkowskiego. Są też w nim słowa gwarowe, które nie występują w żadnym z wymienionych wyżej języków. Tak samo potrawy, tradycje, których próżno szukać zarówno w Polsce czy na Ukrainie. Miejscowi dla Polaków byli Ukraińcami, dla Ukraińców - Polakami. Zawsze byli pomiędzy - zawieszeni w niebycie na pograniczu. Sytuacja raczej nie do pozazdroszczenia, zwłaszcza gdy nadchodziły takie czasy, że "kto nie z nami - ten przeciw nam".
Chłopak próbuje nas uczyć wielu miejscowych słów, ale większości nie udaje się zapamiętać. Przydałoby się szybko zapisać (a głupio mi tak wyciągnąć zeszyt i zacząć notować jak na lekcji w szkole.) Wiem, że był "diduch" czyli snopek siana, który się stawiało w kącie w chałupie na święta Bożego Narodzenia, a "cebulak" to potrawa z chleba, sera i cebuli razem z łuskami.
Rodzina naszego przewodnika niegdyś obchodziła rocznie dwa razy Boże Narodzenia i dwa razy Wielkanoc. I w terminie świąt katolickich, i prawosławnych. Bo świąt, imprez i spotkań z rodziną nigdy dość
Teraz rzymsko i grekokatolickie święta są w tym samym czasie. Popularne w rejonie jest też kolędowanie i związane z tym przebieranki. Rano w Wigilię tylko chłopaki przywdziewają różniste kostiumy, a potem i chłopaki i dziewczyny.
Oglądamy stare księgi - są bardzo ciężkie. A ponoć w czasie podniesienia ksiądz musi takową trzymać do góry. Nauka na ichniejszego księdza przewiduje więc chyba nie tylko lekcje śpiewu, ale również pakowanie na siłowni



Możemy również zajrzeć we wnętrzności świętych wolumenów.





Ciężko jest cokolwiek z nich odczytać. Np. ta litera mi bardzo się spodobała - ona na mnie patrzy!

Ruszamy w stronę wsi Torki, ostatniej miejscowości na dzisiejszej trasie.

Tam idziemy nad miejscowy zbiornik wodny. O kąpieli raczej można dziś zapomnieć, ale są tu również dwie duże wiaty, które ochoczo zasiedlamy.


Rozkładamy (rozwieszamy) w środku namioty, żeby choć odrobinę się wysuszyły (czy raczej można powiedzieć - obciekły). Tu też będziemy dziś nocować.



Żeby tradycji stało się zadość - tutaj też jest wychodek!

Przychodzi do nas wędkarz Tomek, więc są rozmowy o wielkich, białych sumach, podziemnych jeziorach czy różdżkarstwie w poszukiwaniu wody.
Wieczorem próbujemy szczęścia z ogniskiem, ale dość szybko gasi nam je ulewa. Szkoda wielka, że nie ma tu miejsca, aby zapalić ogień pod zadaszeniem. Nasze ognisko miało też bardzo dziwną właściwość - w ogóle nie dawało ciepła! Jakby tylko świeciło, a nie grzało...


Nocujemy w wiacie (więc niby pod dachem), ale mokra kostka brukowa znajdująca się na podłodze wiaty - daje do myślenia. Jak wiadomo w takie podłoże nie da się wbić śledzi (tzn. dać by się dało, ale raczej nie wypada
) No więc jest pewien problem z odciągami, bez ktorych tropik leży na wewnętrznej komorze namiotu, co grozi nieuchronnym prysznicem. Szczęśliwie zabrałam sznurek (to kolejny punkt do listy: "buba co ty tam nosisz w tym plecaku"
) i przywiązuję przedsionek i boki namiotu do stołów, ław, balkoników czy podprowadzonych skadeś cegieł. W nocy przychodzi kolejna ulewa z dość potężnym wiatrem, więc zacina do połowy wiaty. Wiadomo, że intensywaność jest mniejsza niż by postawić namiot na zewnątrz, ale jednak co chwilę nas chlusta. Dzięki odciągom tropik działa, więc w środku mamy suchutko. Tzn. Kasia, Bozia i Krwawy w ogóle mają super, bo dach ich w pełni osłania, no a my z Szymonem wylosowaliśmy złą stronę wiaty, więc rano musimy znów zwinąć i spakować ociekające tropiki.
Rano pada dalej i temperatura nie ma zamiaru podnieść się ponad 10 stopni. Rozważamy co zrobić ze sobą dalej. Są pomysły wyjazdu do Przemyśla, noclegu w jakimś hostelu i spędzenia dnia w knajpie. Są pomysły dotarcia do jakiegoś fortu Twierdzy Przemyśl, siedzenia w kazamatach i palenia wewnątrz ogniska (i czekania aż ktoś przyjdzie i nam urwie głowę
) I jest w końcu plan, aby dzień wcześniej wrócić do domu - no bo jutro i tak wszyscy muszą wracać. Do planu nr 3 skłania mnie głównie fakt, że dzisiejszego poranku skończyła się ostatnia butla gazowa w naszej ekipie. Udało się jeszcze zrobić jedną kawę na wszystkich, no ale na tym koniec. Zwykle taka ilość gazu starczała, no ale nie przy takich temperaturach...
Kończymy więc kolejną, przygraniczną imprezę i rozjeżdżamy się w różne kierunki. Ja, Bożenka i Szymon idziemy na przystanek PKS i czekamy na autobus do Jarosławia.


Czekając studiuję sobie słup ogłoszeniowy, zapoznając się z minioną ofertą lokalnych imprez.


Krwawy jedzie rowerem ku swemu przeznaczeniu, a Kaśka stopem do domu, na swoją daleką północ. Sms, który dostajemy od niej za jakiś czas, utwierdza w przekonaniu, że decyzja o powrocie była bardzo dobra. Choć kto wie jakie niezapomniane przygody by nas czekały w zadymionym, wilgotnym forcie?

Podczas powrotu pociągiem przestaje padać gdzieś na wysokości Opola, a za Brzegiem nawet pojawiają się z rzadka przebłyski słońca. Tak to jest mieszkać w rejonie o chyba najlepszym klimacie w całym kraju - gdzie pojedziesz to ci dopizga, a na powrocie wita słońce. To nie przypadek, to reguła!
KONIEC


Pierwszą miejscowością gdzie docieramy jest Stubno. Plecaki chowamy do sklepu budowlanego.


Na lekko suniemy do Stubienka, gdzie odwiedzamy drewniany kościół mieszczący się w dawnej cerkwi.


Sam budynek jest taki sobie, ale jego mocą jest cudne położenie - w zakolu starorzecza pełnego żab!



Nie tylko żaby zamieszkują miejscową fosę

W najbliższej okolicy nie zabrakło również wychodka. Jakoś na tegorocznej trasie towarzyszą nam one nadpodziw często

Na pobliskim starym cmentarzu można wypatrzeć różne ciekawostki.




Gdzieś dalej we wsi. Drewniany dom przy drodze.

Nieczęsto już się takie spotyka w tych okolicach. A tu jeszcze z kurą! Kombo!

Tu jeszcze ładniejsza chatynka - bo z oszklonym ganeczkiem.

Potem podjeżdżamy do Leszna. Aż dziw, że stop bierze dziś nienajgorzej. Że te ociekające wodą, rosochate kształty ktoś w ogóle wpuszcza do auta. To pewnie efekt posiadania Kaśki na stanie! Jak ktoś potrafi dojechać stopem na Kamczatkę - to pewnie oddziaływanie psychiczne na kierowców pod Lubaczowem jest pestką
Skąpana w wodzie sylwetka kościoła (dawnej cerkwi) rysuje się na tle sinego nieba.


A obok co? Wychodek!

Dawne krzyże chowają się przed deszczem po krzakach.

Kościół akurat jest otwarty - wbijamy przez zakrystię. Wyposażenie jest nowe, ale wnętrza są takie fajnie drewniane. Różne rodzaje boazerii, w przyjemnych, ciepłych kolorach. Od razu ma się poczucie przytulności.





Babka, którą tam spotykamy, załatwia nam też zwiedzanie położonej nieopodal cerkwi grekokatolickiej. Dzwoni do młodego chłopaka, który się nią opiekuje. Akurat za chwilę ma czas, więc nas ugości i poopowiada o różnych tutejszych zwyczajach i ciekawostkach.
Zatem znów wychodzimy na zimny, mokry świat. Mijamy kolejne zabudowania w usianej kałużami wiosce. Nawet bociany się gdzieś pochowały i chyba zaczynają rozważać budowanie zadaszonych gniazd



Cerkiew, do której zmierzamy, leży na końcu wsi. Tu się kończy asfalt. Dalej już tylko pola, od których jeszcze bardziej ciągnie lodowatą piździeluchą.

Dawniej była tu kaplica, w miejscu cmentarza cholerycznego. Grekokatolicy przejęli ją w latach 90-tych. Typowa cerkiew w Lesznie też była, ale użytkowała ją już parafia rzymskokatolicka. Kaplica okazała się trochę za mała, więc ją rozbudowano.



Cerkiew w środku jest bardzo ładnie urządzona, acz mało tu starych ikon. Te obecne są głównie uzbierane wśród parafian i sympatyków - ktoś przyniósł swoją z domu, ktoś namalował. Jest dużo ręczniczków, które haftuje miejscowa ludność.




Obecnie we wsi jest 10 rodzin grekokatolickich, głównie tych, które wróciły z przesiedleń. Było więcej, ale to w większości stareńkie babuszki, które stopniowo wymarły. Choć ponoć w okolicy życie 100 lat nie jest czymś niespotykanym. Tzn. wśród kobiet, facetom to praktycznie się nie zdarza.
Tutej w regionie jest popularny język "chachłacki", który jest mieszaniną polskiego i ukraińskiego, ale różni się od łemkowskiego. Są też w nim słowa gwarowe, które nie występują w żadnym z wymienionych wyżej języków. Tak samo potrawy, tradycje, których próżno szukać zarówno w Polsce czy na Ukrainie. Miejscowi dla Polaków byli Ukraińcami, dla Ukraińców - Polakami. Zawsze byli pomiędzy - zawieszeni w niebycie na pograniczu. Sytuacja raczej nie do pozazdroszczenia, zwłaszcza gdy nadchodziły takie czasy, że "kto nie z nami - ten przeciw nam".
Chłopak próbuje nas uczyć wielu miejscowych słów, ale większości nie udaje się zapamiętać. Przydałoby się szybko zapisać (a głupio mi tak wyciągnąć zeszyt i zacząć notować jak na lekcji w szkole.) Wiem, że był "diduch" czyli snopek siana, który się stawiało w kącie w chałupie na święta Bożego Narodzenia, a "cebulak" to potrawa z chleba, sera i cebuli razem z łuskami.
Rodzina naszego przewodnika niegdyś obchodziła rocznie dwa razy Boże Narodzenia i dwa razy Wielkanoc. I w terminie świąt katolickich, i prawosławnych. Bo świąt, imprez i spotkań z rodziną nigdy dość
Oglądamy stare księgi - są bardzo ciężkie. A ponoć w czasie podniesienia ksiądz musi takową trzymać do góry. Nauka na ichniejszego księdza przewiduje więc chyba nie tylko lekcje śpiewu, ale również pakowanie na siłowni
Obecnie we wsi jest 10 rodzin grekokatolickich, głównie tych, które wróciły z przesiedleń. Było więcej, ale to w większości stareńkie babuszki, które stopniowo wymarły. Choć ponoć w okolicy życie 100 lat nie jest czymś niespotykanym. Tzn. wśród kobiet, facetom to praktycznie się nie zdarza.
Tutej w regionie jest popularny język "chachłacki", który jest mieszaniną polskiego i ukraińskiego, ale różni się od łemkowskiego. Są też w nim słowa gwarowe, które nie występują w żadnym z wymienionych wyżej języków. Tak samo potrawy, tradycje, których próżno szukać zarówno w Polsce czy na Ukrainie. Miejscowi dla Polaków byli Ukraińcami, dla Ukraińców - Polakami. Zawsze byli pomiędzy - zawieszeni w niebycie na pograniczu. Sytuacja raczej nie do pozazdroszczenia, zwłaszcza gdy nadchodziły takie czasy, że "kto nie z nami - ten przeciw nam".
Chłopak próbuje nas uczyć wielu miejscowych słów, ale większości nie udaje się zapamiętać. Przydałoby się szybko zapisać (a głupio mi tak wyciągnąć zeszyt i zacząć notować jak na lekcji w szkole.) Wiem, że był "diduch" czyli snopek siana, który się stawiało w kącie w chałupie na święta Bożego Narodzenia, a "cebulak" to potrawa z chleba, sera i cebuli razem z łuskami.
Rodzina naszego przewodnika niegdyś obchodziła rocznie dwa razy Boże Narodzenia i dwa razy Wielkanoc. I w terminie świąt katolickich, i prawosławnych. Bo świąt, imprez i spotkań z rodziną nigdy dość
Oglądamy stare księgi - są bardzo ciężkie. A ponoć w czasie podniesienia ksiądz musi takową trzymać do góry. Nauka na ichniejszego księdza przewiduje więc chyba nie tylko lekcje śpiewu, ale również pakowanie na siłowni



Możemy również zajrzeć we wnętrzności świętych wolumenów.





Ciężko jest cokolwiek z nich odczytać. Np. ta litera mi bardzo się spodobała - ona na mnie patrzy!

Ruszamy w stronę wsi Torki, ostatniej miejscowości na dzisiejszej trasie.

Tam idziemy nad miejscowy zbiornik wodny. O kąpieli raczej można dziś zapomnieć, ale są tu również dwie duże wiaty, które ochoczo zasiedlamy.


Rozkładamy (rozwieszamy) w środku namioty, żeby choć odrobinę się wysuszyły (czy raczej można powiedzieć - obciekły). Tu też będziemy dziś nocować.



Żeby tradycji stało się zadość - tutaj też jest wychodek!

Przychodzi do nas wędkarz Tomek, więc są rozmowy o wielkich, białych sumach, podziemnych jeziorach czy różdżkarstwie w poszukiwaniu wody.
Wieczorem próbujemy szczęścia z ogniskiem, ale dość szybko gasi nam je ulewa. Szkoda wielka, że nie ma tu miejsca, aby zapalić ogień pod zadaszeniem. Nasze ognisko miało też bardzo dziwną właściwość - w ogóle nie dawało ciepła! Jakby tylko świeciło, a nie grzało...


Nocujemy w wiacie (więc niby pod dachem), ale mokra kostka brukowa znajdująca się na podłodze wiaty - daje do myślenia. Jak wiadomo w takie podłoże nie da się wbić śledzi (tzn. dać by się dało, ale raczej nie wypada
Rano pada dalej i temperatura nie ma zamiaru podnieść się ponad 10 stopni. Rozważamy co zrobić ze sobą dalej. Są pomysły wyjazdu do Przemyśla, noclegu w jakimś hostelu i spędzenia dnia w knajpie. Są pomysły dotarcia do jakiegoś fortu Twierdzy Przemyśl, siedzenia w kazamatach i palenia wewnątrz ogniska (i czekania aż ktoś przyjdzie i nam urwie głowę
Kończymy więc kolejną, przygraniczną imprezę i rozjeżdżamy się w różne kierunki. Ja, Bożenka i Szymon idziemy na przystanek PKS i czekamy na autobus do Jarosławia.


Czekając studiuję sobie słup ogłoszeniowy, zapoznając się z minioną ofertą lokalnych imprez.


Krwawy jedzie rowerem ku swemu przeznaczeniu, a Kaśka stopem do domu, na swoją daleką północ. Sms, który dostajemy od niej za jakiś czas, utwierdza w przekonaniu, że decyzja o powrocie była bardzo dobra. Choć kto wie jakie niezapomniane przygody by nas czekały w zadymionym, wilgotnym forcie?

Podczas powrotu pociągiem przestaje padać gdzieś na wysokości Opola, a za Brzegiem nawet pojawiają się z rzadka przebłyski słońca. Tak to jest mieszkać w rejonie o chyba najlepszym klimacie w całym kraju - gdzie pojedziesz to ci dopizga, a na powrocie wita słońce. To nie przypadek, to reguła!
KONIEC
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)
Rozważamy co zrobić ze sobą dalej. Są pomysły wyjazdu do Przemyśla, noclegu w jakimś hostelu i spędzenia dnia w knajpie. Są pomysły dotarcia do jakiegoś fortu Twierdzy Przemyśl, siedzenia w kazamatach i palenia wewnątrz ogniska (i czekania aż ktoś przyjdzie i nam urwie głowę) I jest w końcu plan, aby dzień wcześniej wrócić do domu - no bo jutro i tak wszyscy muszą wracać.
i wybraliście najgorszą opcję, dla mnie oczywistością byłby numer 1! Dobrze, że nie nastawiałem się na zostanie do niedzieli, bo wtedy byłbym naprawdę wkurzony, zwłaszcza z biletem powrotnym na niedzielę. Ale trzeba będzie to mieć na uwadze w przyszłych latach...
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)
Pudelek pisze:Rozważamy co zrobić ze sobą dalej. Są pomysły wyjazdu do Przemyśla, noclegu w jakimś hostelu i spędzenia dnia w knajpie. Są pomysły dotarcia do jakiegoś fortu Twierdzy Przemyśl, siedzenia w kazamatach i palenia wewnątrz ogniska (i czekania aż ktoś przyjdzie i nam urwie głowę) I jest w końcu plan, aby dzień wcześniej wrócić do domu - no bo jutro i tak wszyscy muszą wracać.
i wybraliście najgorszą opcję, dla mnie oczywistością byłby numer 1! Dobrze, że nie nastawiałem się na zostanie do niedzieli, bo wtedy byłbym naprawdę wkurzony, zwłaszcza z biletem powrotnym na niedzielę. Ale trzeba będzie to mieć na uwadze w przyszłych latach...
Jak zapewne się domyślasz - ja byłam najbardziej za opcją nr 2
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)

Mam taki plecak, można upchnąc kilku konduktorów fikających o bilety i wypuścić w lesie
Re: Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)
Mam taki plecak, można upchnąc kilku konduktorów fikających o bilety i wypuścić w lesie
Trochę strach, że wyjedzą prowiant!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)
Konwencja Genewska gwarantuje pojmanym kromkę chleba 
Re: Z irysem w ... kieszeni ;) (2025)
1OO pisze:Konwencja Genewska gwarantuje pojmanym kromkę chleba
Kromkę chleba mozna by odżałować - gorzej jak się dobiorą do czekolady czy nalewki!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 26 gości
