Z lichem przez Góry Świętokrzyskie.
: 2021-12-24, 23:20
W Górach Świętokrzyskich byłem raz - ponad dwadzieścia lat temu z rodzicami odwiedziłem Święty Krzyż. Od tego czasu jakoś za bardzo mnie tam nie ciągnęło, choć to niby góry... Aż wreszcie nastał grudzień Roku Pańskiego 2021. Okazją do ponownych odwiedzin była reaktywacja Andrzeja (Eco), z którym po ponad trzech latach znowu ruszyłem na szlaki. A Świętokrzyskie wybraliśmy z kilku powodów:
* ceny noclegów w tej okolicy jeszcze nie oszalały, w przeciwieństwie do Beskidów i Sudetów,
* małe były szanse na przewalające się tłumy,
* w moim przypadku będzie to nowe pasmo zaliczone z plecakiem.
Wyjazd był zacny, ale nie spodziewajcie się w tej relacji masy pięknych widoków, a raczej prozę wędrówki i walkę z przeciwnościami losu .
Gdy wrócił Eco, wróciło i licho. Można je nazywać pechem, karą Bożą, przypadkiem. Faktem jest, że istnieje i przypomniało sobie o nas. Po raz pierwszy zaatakowało jeszcze w dzień przed wyjazdem, w czwartek wieczorem: około 23-ciej zdałem sobie sprawę, iż wśród przygotowanych kartek nie mam biletu do Kielc! Szybka reakcja i rzutem na taśmę udało się go wydrukować.
Drugi atak nastąpił w piątek wcześnie rano. Zastanawiałem się, czy na dworzec podjechać autobusem czy pociągiem, który z nich będzie pewniejszy? Wybrałem autobus, a ten się... zepsuł. Na szczęście na tyle blisko dworca, że zdążyłem piechotą. Co ciekawe - ledwo z autobusu wyszli ludzie (wyświetliła się napis "awaria"), a ten ruszył dalej .
Ze stolicy Górnego Śląska pociąg wiezie naszą dwójkę w stronę Kielc. Ciepło, wygodnie, przyjemnie. Martwi trochę myśl, że w stolicy Świętokrzyskiego mamy całe jedenaście minut na przesiadkę - trzeba przebiec na dworzec autobusowy. Teoretycznie wykonalne, lecz nie możemy się spóźnić. Nagle pociąg staje. Z głośnika słychać głos kierownika:
- Planowany postój techniczny nie powinien wpłynąć na czas jazdy.
Ponieważ na PKP IC można polegać, więc łapiemy pierwsze pięć minut opóźnienia, a potem dokładają kolejne pięć. Trzeci atak licha zakończony sukcesem, na przesiadkę nie zdążymy.
W Kielcach idziemy nie spiesząc się. Na dworcu autobusowym widzimy, iż nasz busik też ma opóźnienie, jeszcze stoi na stanowisku, biegniemy w jego kierunku, podobnie jak inny facet, a kierowca - zobaczywszy nas - zatrzasnął drzwi i odjechał! Cudnie.
Kielc prawie nie znam, opinie o nich są różne (przeważnie negatywne ), ale zazdroszczę im dworca autobusowego. Spodobał mi się już w maju, gdy jechałem na Lublin - niebanalna sylwetka przypominająca UFO, nieprzeładowana i nie dodatek do galerii handlowej, jak to jest w innych miastach! W środku też ciekawie - stanowiska odjazdowe są dookoła, przy każdych drzwiach wyświetlona stacja docelowa. I tylko zafajdany darmowy kibelek trochę zepsuł to wrażenie. A obok strzela sylwetka neogotyckiego kościoła.
Policja poluje na bezmaseczkowców, więc wychodzimy do parku się dotlenić. Hasło "piździ jak w kieleckim" się nie sprawdza, temperatura oscyluje w okolicach zera.
Następny planowy busik mamy za niecałą godzinę, ale odkrywamy na rozkładzie trochę wcześniejszy, którego nie było w internecie. Włazimy, licząc, że skoro odjeżdża wcześniej, to i wcześniej przyjeżdża, ale nic bardziej błędnego - to jakaś dłuższa trasa, zatem zajmie to znacznie więcej czasu! Super.
Wśród miejscowych pasażerów też jakaś nerwówka. Jedna staruszka ma pretensje do kierowcy, że bilet kosztuje siedem złotych, a przecież ona wie, że zawsze płaciła sześć. Kierowca z trudem tłumi nerwy, bo pani ewidentnie konfabuluje. Potem inna dziewczyna ma żal, że przejechała swój przystanek. Okazało się, że podała błędną nazwę, gdyż są dwa o bardzo podobnej nazwie. Następnie jakieś panie wchodzą i chcą jechać w zupełnie innym kierunku, gdyż "zawsze odjeżdżaliśmy stąd". Cyrk na kółkach. Tylko my z plecakami zwracamy pozytywne zainteresowanie faceta za kółkiem, bo chyba turystów wozi rzadko.
W końcu dojeżdżamy do Nowej Słupi. Niewielkie miasteczko robi na nas przygnębiające wrażenie - szarówka, wydmuchowisko i jeszcze mamy wrażenie, że jesteśmy w czarnej dupie. Próbujemy przez chwilę łapać stopa, lecz nawet nie ma ku temu odpowiedniego miejsca.
Tutaj ktoś miał wyobraźnię.
W oczekiwaniu na kolejną przesiadkę udajemy się... na cmentarz. Przed wejściem stoi stolik oraz toi-toi. Rozgrzewamy się swojskim winem. Zaglądam też na nekropolię, gdzie jest trochę starych grobów.
Ten grobowiec wygląda jak piwnica.
Do Nowej Słupi jeszcze wrócimy wieczorem, a teraz busikiem zmieniamy powiat z kieleckiego na opatowski. W Jałowięcach obok stacji benzynowej powinien działać "Zajazd Świętokrzyski". Planujemy tam zjeść coś ciepłego, przepłukać gardło... Zrobiła się mgła, więc kierowca wysadza nas nie na przystanku, a tuż obok lokalu. Przechodzimy kilkanaście metrów - "Zajazd" jest zamknięty...
Śmiejemy się głupkowato, chyba przeczuwaliśmy, że licho nie odpuści... Pytam się Eco, czy ma ochotę na reżimowego hot-doga, ale lepszym pomysłem będzie natychmiastowy powrót na przystanek, aby się stąd wydostać.
- Za ile mamy powrotny? - pyta Andrzej.
- Za kilka minut...
Ciśniemy we mgle pod górę, a przystanku nie widać. Zdążymy?
Zdążyliśmy, ale w hamujący gwałtownie autobus prawie przywaliła ciężarówka. Fajnie by było, akurat poleciałaby później na nas. Uspokojeni włazimy do środka, gdzie Eco wdaje się w gadkę ze starszym kolesiem za kierownicą. Chyba lubi sobie pogadać z pasażerami, a teraz zdarza się to rzadko. Facet opowiada, że rano była straszna szklanka na drogach. Narzeka, że pracuje dwanaście godzin, od piątej do siedemnastej, bo jest za mało ludzi chętnych do pracy za tak małą stawkę. I jeszcze parę innych rzeczy...
Nagle Andrzejowi dzwoni telefon. Akwizytor proponuje instalację fotowoltaiki, już drugi dzisiaj. Eco opracował w stosunku do natrętów świetną strategię, żadnych wyzwisk ani spławiania.
- Taaak? Słucham? - mówi z radosną miną. - Naprawdę? Niemożliwe, super! - woła podekscytowany. - To świetny pomysł, więc proszę opowiedzieć o nim komuś innemu! - i naciska czerwony guzik. W tle było słychać zrozpaczony głos akwizytora: - Nieee, niech się pan nie rozłącza!
Wysiadamy w Piórkowie. I tu wszelkie napięcie schodzi, od tego momentu wszystko zależy tylko od nas, a nie od pieprzonej komunikacji publicznej!
Na zegarku już wpół do drugiej, ale przecież my dopiero zaczynamy całą przygodę, więc zakładamy obóz pod sklepem. A Eco włazi w psią kupę i to trzy razy w tę samą - znowu licho!
Po tym bardzo przydługim wstępie mogę napisać, że w końcu rozpoczynamy wędrówkę po Górach Świętokrzyskich. A takiego początku szlaku to jeszcze nie widziałem - w postaci pomnika z krzyżem i z flagami!
Jan Nepomucen z prowadzącym do niego pomostem, z którego na wszelki wypadek usunięto deski, żeby ktoś nie podszedł i nie zrobił świętemu kuku. Natomiast położony na niewielkim wzgórzu kościół świętego Stanisława składa się z dwóch części: starej kaplicy dworskiej z 1640 roku oraz dobudówki z lat 50. ubiegłego wieku. Do wzniesienia tej drugiej użyto materiału ze zniszczonych zabudowań dworskich (ciekawe, kto je zniszczył? Czyżby "spontaniczne wystąpienie ludu"?).
Dodam jeszcze, iż Piórków stanowił kiedyś własność biskupów kujawskich. Daleko mieli purpuraci do swoich włości. Posiadali oni dwór, który w niczym nie ustępował rezydencjom bogatej szlachty. Później dobra kościelne znalazły się prawdopodobnie w rękach państwa, a ostatnia wiadomość o rezydencji pochodzi z 1923 roku. To dość dziwne, nikt nie wie co się później z nim stało? Czy dotrwał do wojny, czy może już wcześniej skończyła się jego historia?
Ruszamy drogą w kierunku niewidocznego horyzontu. Pasmo Jeleniowskie to najbardziej wysunięta na wschód część Gór Świętokrzyskich.
Gęby nam się cieszą - radość, że znowu idziemy razem tryska z nas na całą okolicę (ostatni wypad we dwójkę to była Wielka Fatra jesienią 2018 roku). Szczerze pisząc myślałem, iż tamtejsza wyprawa to była już ostatnia taka, ale jednak okazało się, że i po zamążpójściu jest włóczęgowskie życie. I nawet szarówka nam nie przeszkadza.
Śnieg, który w wiosce był mokry, staje się stopniowo coraz bardziej zmrożony i powoli go przybywa. Po wejściu do lasu odbijamy w prawo, szlak kluczy między drzewami i lekko nabieramy wysokości.
Nieco po ponad godzinie zdobywamy Szczytniak, najwyższy punkt Pasma Jeleniowskiego. Skłamałbym, gdybym napisał, że był to spory wysiłek - w końcu to tylko 554 metry n.p.m.. Na górze nie ma nawet odpowiedniej tabliczki szczytowej, a jedynie informacja o rezerwacie.
Andrzej twierdzi, że gdzieś tu jest wiata. Łazimy tam i z powrotem, nawet idziemy przez chwilę czerwonym Głównym Szlakiem Świętokrzyskim, ale wiaty niet. Ja sobie jej nie przypominam na żadnych zdjęciach, ale Eco upiera się, że dwa lata temu z niej korzystał. Tak czy siak, wiaty nie znajdujemy, więc zaczynamy schodzić w dół na północną stronę. Przecinamy nieduże gołoborze, zatem wyciągam kijki, gdyż kamienie są śliskie.
Skoro nie było wiaty, to robimy odpoczynek na jednym z rozstajów leśnych dróg, gdzie dopada nas zmrok. Jak za dawnych lat gadamy o tym i o owym degustując przy okazji swojską nalewkę. Miała niby być zgerowana, ale smakuje znakomicie!
Las kończy się szybciej niż sądzimy. Pomarańczowe lampy słabo oświetlają wyludnione i wypełnione wyziewami z kominów ulice Nowego Skoszyna. Sądziliśmy, że przemkniemy tędy bez historii, ale nieoczekiwanie natykamy się na mały sklepik. Właścicielka mieszka naprzeciwko i przychodzi, gdy ktoś się zjawia pod drzwiami, zatem kupujemy sobie po jednym. Widać, że miejsce te jest dobrze przygotowane do spędzania wolnego czasu - w krzakach natykam się na zaśnieżone ławki, oddzielone od drogi.
Wkrótce potem przyjeżdża dwóch robotników wracających z pracy. Zagadują skąd zeszliśmy i gdzie śpimy. Jakoś nie mieści im się w głowie, że mamy na nocleg dotrzeć za pomocą własnych nóg.
- Za żadne skarby świata - kręcą głowami.
- Przecież to niedaleko - mówię. - I pora jeszcze młoda, dopiero w pół do szóstej.
Z kolei pani zza kasy pyta się, jak było na Szczytniaku.
- Tyle lat tu mieszkam i nigdy tam nie byłam - kiwa głową. - I chyba już nie będę.
No cóż, Szczytniak to nie żaden ósmy cud świata, ale ja bym nie wytrzymał mając go pod ręką i nie odwiedzając.
Spod sklepu idziemy kawałek szlakiem, który mija dość dziwny kościół - jego połowa wygląda na normalny dom mieszkalny, ma nawet garaż. Potem czarne znaczki odbijają w prawo, ale my ciśniemy prosto przez pola, gdzie w pewnym momencie zatrzymuje nas rzeczka o nazwie Słupianka i zmusza do powrotu na asfalt.
Następny odcinek upływa na monotonnym dreptaniu przed siebie, ale ostatecznie wracamy do Nowej Słupi i trafiamy na cmentarz, przy którym staliśmy kilka godzin wcześniej. Możliwe, że w tej okolicy wszystkie drogi prowadzą właśnie tam. Krótki postój i po strawersowaniu opustoszałego rynku (jeśli można go tak nazwać) udajemy się do agroturystki, którą zarezerwowałem kilka dni wcześniej. Za 50 złotych od osoby dostajemy pokój z łazienką i ogromnym telewizorem - było widać wszystkie zmarszczki celebrytów. W przedpokoju do dyspozycji mamy wyposażoną kuchnię z lodówką, gdzie umieszczamy swoje zapasy.
Nowa Słupia to miasto. Przynajmniej formalnie, bo na miasto bynajmniej nie wygląda, ale w 2019 roku po półtorawiecznej przerwie odzyskała prawa miejskie. Próżno szukać w tym mieście jakiś sympatycznych knajp na wieczór - jest jedynie kebab oraz pizzeria, którą poleciła gospodyni z agro. Trzeba zjeść coś ciepłego, opcja włoska wygrywa z turecką. Dobrze, że nie czytaliśmy w internecie opinii o tym lokalu - były one katastrofalne, ale pizza smakowała nieźle, a nieustannie ktoś dzwonił z zamówieniem, czyli jednak nie może być taka zła.
Po powrocie na nocleg odkrywamy, że uporządkowano nasze rzeczy w lodówce, a na górnej półce pojawił się tort - jutro córka gospodarzy ma urodziny. Jej tata zagląda do nas i liczy, że nie zjemy wszystkiego .
Sobotni poranek przynosi delikatną nadzieję na poprawę pogody. Choć ona przecież wcale nie jest taka zła - mogło walić żabami albo przewracać ludzi podmuchami wiatru. I tak naprawdę lekko to nam zwisa - w czasie tego weekendu najważniejsza jest wspólna wędrówka i przyjemne spędzanie czasu. A dzień rozpoczynamy od wypasionej jajecznicy z małym dodatkiem procentów dla lepszego trawienia. Idealny początek .
Po raz trzeci w ciągu niecałej doby nawiedzamy centrum Nowej Słupi. Miejscowość ta sięga swymi początkami średniowiecza i przez długi czas była własnością zakonników ze Świętego Krzyża, który do dzisiaj wpływa na jej funkcjonowanie. Oprócz chrześcijan mieszkali w niej również Żydzi (byłoby dziwne, gdyby nie); stanowili maksymalnie 10% społeczeństwa, ale posiadali w swoich rękach trzy synagogi i kirkut. Dwa domy modlitwy spłonęły w czasie pożaru w 1929 roku, trzeci zaadaptowano na warsztat, a cmentarz nie istnieje. Z kolei najważniejszym budynkiem religijnym jest kościół św. Wawrzyńca.
Podążamy niebieskim szlakiem wzdłuż ulicy Świętokrzyskiej. Pod jednym z domów zauważamy ciekawy pomnik: poświęcony jakiemuś Staszkowi, który najwyraźniej zmarł w Auschwitz. Do tego karabin i chyba skrzypce - czy to oznacza, że był partyzantem i muzykiem?
Tablice kierują do największych atrakcji miasteczka, tylko dlaczego dziewczyna ze zdjęcia jest taka smutna i ubrano ją po rzymsku? Biały budynek w tle to dawna plebania nieistniejącego już drewnianego kościoła św. Marcina.
Kawałek wyżej znajduje się Centrum Kulturowo-Archeologiczne, czyli niewielki skansen z rekonstrukcjami obiektów sprzed dwóch tysięcy lat. Nie wiadomo tylko czemu do zabudowy charakterystycznej dla ówczesnego małopolskiego Barbaricum dołożono... Wał Hadriana. Co ma piernik do wiatraka?
W skansenie organizuje się cykliczną imprezę "Dymarki Świętokrzyskie", a obok wybudowano nowoczesny budynek Muzeum Starożytnego Hutnictwa, które zostanie otworzone kilka dni po naszej wizycie. Według jednego z opisów (...) w muzeum nie zgromadzono wielu eksponatów, jednak te, które się w nim znalazły, są wysokiej rangi.
W ogromnej "szafie" ułożono okrągłe pozostałości z procesu wyrobu żelaza, czyli żużel. Nie wiemy, czy to artefakty sprzed wieków, czy ze współczesnych zabaw.
Mijamy PTSM ("mamy grupę i nikogo więcej nie przyjmiemy" - taką dostaliśmy odpowiedź na pytanie o nocleg) i zaglądamy do Emeryka - kamiennej figury klęczącego mężczyzny. Według badaczy wyrzeźbiono go w XIII wieku, choć legenda (jedna z kilku) mówi, iż to pielgrzym, który z powodu swojej pychy został zamieniony w kamień (dzwony z klasztoru miały rzekomo bić na jego cześć). Albo legenda jest nieprawdziwa albo dzwony straciły swoją moc, gdyż w dzisiejszych czasach mielibyśmy tu pełno skamieniałych ludzi.
Na końcu drogi stoi knajpa o nazwie "Karczma Mnicha". Ma już otwarte i wstępujemy z wizytą, co okazało się błędem. Po pierwsze - sikacz za kilkanaście złotych okazał się zepsuty! Dawno nie piłem tak niedobrego "piwa"! Po drugie - ledwo zajęliśmy miejsca, a na parking wjechało pięć wojskowych ciężarówek. Wyskakuje nich kilkudziesięciu mundurowych - normalne wojsko, nie żaden WOT. Wszyscy ładują się do lokalu, momentalnie blokując bufet i kibelek, jednocześnie zapominając, że drzwi wejściowe się zamyka. Gdy patrzyłem na obrażone twarze młodych dziewczyn i wgapionych w smartfony młodziutkich chłopaków, to uznałem, że Putin może spać spokojnie: Prus Książęcych prędko Polska nie odbije.
Świętokrzyski Park Narodowy wita budką z poborem haraczu. Nigdy nie zaakceptuję, że za wstęp na łono przyrody trzeba płacić. Ale to tylko pierwsza z opłat - gdybyśmy chcieli wstąpić na punkt widokowy i obejrzeć gołoborza, to znowu trzeba sięgnąć do kieszeni. Stwierdziliśmy, że to przesada i punkt zbojkotujemy, zresztą przy takiej pogodzie i tak niewiele byłoby widać.
Podejście spod budki w kierunku klasztoru nazywa się Drogą Królewską, to najstarszy szlak pielgrzymkowy na szczyt Świętego Krzyża. Idziemy zaśnieżonym i pustym lasem, po bokach wyrastają stacji Drogi Krzyżowej oraz jedna wiata dla turystów.
Tuż przed polaną szczytową skręcamy w bok, żeby jeszcze zajrzeć na pogrążony w ciszy cmentarz jeńców radzieckich. Szacuje się, że spoczywa tu sześć tysięcy obywateli ZSRR zmarłych w Lager Heilig Kreuz.
Wracamy na polanę. Na jej skraju znajdują się pozostałości Kopca Adama Czartoryskiego, wzniesionego po śmierci księcia w 1861 roku.
Łysa Góra, nazwana później Świętym Krzyżem, była pierwotnie miejscem kultu słowiańskiego, miały się tutaj odbywać także sabaty. Jak często w takim przypadku święte miejsce pogan zastąpiono świątynią chrześcijańską. Pierwszą romańską świątynię wzniesiono w czasach Bolesława Krzywoustego, zaś tutejsze sanktuarium uznawane jest za najstarsze w Polsce, a w okresie panowania Jagiellonów uchodziło za najważniejsze w całym państwie. Od XIV do XIX wieku należało do benedyktynów.
Po kasacie klasztoru w 1819 roku obiekty zostały przekazane skarbowi państwa. Przez pewien czas mieściły tzw. dom poprawczy dla "księży zdrożnych", którzy na pierwszym miejscu stawiali uciechy ciała. Następnie Rosjanie utworzyli tu więzienie, które funkcjonowało także w okresie międzywojennym i było najcięższym takim zakładem w Polsce. Zlikwidowano je dopiero w 1939 roku, choć z zabudowań skorzystali Niemcy organizując wspomniany obóz jeniecki (właściwie zagłady) dla Sowietów.
Na horyzoncie przebija się Pasmo Jeleniowskie, po którym chodziliśmy wczoraj.
Na stoliku leży do podpisania petycja w sprawie "pomocy w odzyskaniu przez Kościół zabudowań klasztornych, które uległy kasacie w czasach zaboru rosyjskiego". Gwoli ścisłości - kasacie uległy nie zabudowania klasztorne, ale całe opactwo jako instytucja. Informacja o zaborze rosyjskim zapewne ma sugerować, że znowu maczali w tym palce ci źli Rosjanie; nic bardziej mylnego, bowiem kasacja w Kongresówce nastąpiła w wyniku działań polskich władz świeckich i kościelnych, co było efektem bulli papieskiej (likwidowano niektóre bogatsze klasztory, aby uposażyć biedniejsze). Pretensję o kasację można więc kierować do Watykanu, natomiast dziękować Państwu, że w ogóle pozwoliło na powrót zakonników na Święty Krzyż - jednak nie benedyktynów, a oblatów (więc te zabudowania nigdy nie należały do zakonu, który dziś rości sobie do nich prawa). To jak zwykle za mało... Autorzy petycji skarżą się, że nie mają obecnie do dyspozycji żadnej sali konferencyjnej, żadnych noclegów dla pielgrzymów (w okolicy jest bogata baza, ale wiadomo - wtedy pieniążki trafiają do kogoś innego) i w ogóle przez to nie mogą normalnie funkcjonować, służyć Bogu, ludziom, regionowi i Ojczyźnie ani prowadzić m.in. edukacji religijno-patriotycznej. Problem w tym, że "odzyskanie" zabudowań pociągnie za sobą zmianę granic parku narodowego oraz wyrzucenie z dotychczasowej siedziby Muzeum Przyrodnicze ŚPN. Protestują "tzw. środowiska ekologiczne" (cytat z petycji), przyrodnicy i posłowie opozycji. Posłowie partii rządzącej rzecz jasna ochoczo przyklasnęli temu pomysłowi, ministerstwo środowiska również nie robi problemów. W zamian za teren przy klasztorze park ma otrzymać znacznie większy obszar w dalszej okolicy, co samo w sobie jest dziwne, bo obecnie powiększenie innych parków narodowych w ogóle nie wchodzi w rachubę. Teoretycznie więc zamiana powinna być korzystna, ale zwraca się uwagę, że może to być początek całej serii takich "korzystnych" zamian - wystarczy, że przy innych PN jakaś miejscowa parafia zacznie powoływać się na "sprawiedliwość dziejową" i może uda się coś jej wytargować?
Koniec końców, ocierając ukradkiem łzę, petycji nie podpisaliśmy.
Coś jednak musi być na rzeczy z brakiem normalnego funkcjonowania - jak powszechnie wiadomo Kościół polski jest biedny, więc musi szukać źródeł utrzymania dosłownie wszędzie, więc i na Świętym Krzyżu trzeba zapłacić za wiele rzeczy: za wejście na wieżę, za wejście do kaplicy z mumią Wiśniowieckiego (która mumią Wiśniowieckiego nie jest), a także np. za skorzystanie z toalety. Uznaliśmy, że jesteśmy jeszcze biedniejsi od Kościoła i nie stać nas na takie wydatki, więc poruszaliśmy się wyłącznie po strefie darmowej. Na szczęście obejmuje ona korytarze i wnętrza kościoła klasztornego, posiadającego status bazyliki mniejszej.
Dla odmiany miła niespodzianka spotkała nas w klasztornej piwnicy - działa tam bufet, w którym sprzedają bardzo smacznego grzańca i to za jedynie 7 złotych. Przy glinianych kubeczkach można siedzieć długo, ale trzeba posiadać żelazny pęcherz albo udać się na górę do płatnego kibelka, bo tutaj toalety brak.
Na zewnątrz chmury zeszły niżej, wieża telewizja obok klasztoru jest ledwo widoczna, lecz to akurat dobrze, bo jej uroda jest raczej wątpliwa. Chwilę wcześniej przemknęli szlakiem żołnierze - zdaje się, że udawali się do Świętej Katarzyny, czyli dokładnie tam, gdzie my.
Przemykamy obok wejścia na gołoborza oraz szczytu Świętego Krzyża - prowadzi tędy asfaltowa szeroka droga, więc mamy wrażenie przebywania w parku, ale nie Narodowym, a zwyczajnym w miejscowości. Z dołu co chwilę coś jedzenie - teoretycznie mogą się tu poruszać tylko osoby z zezwoleniami i np. niepełnosprawne.
Z Głównym Szlakiem Świętokrzyskim wychodzimy w Hucie Szklanej. Wieś posiada "osadę średniowieczną" oraz bezpieczne wejście na parking.
Zaglądamy do restauracji wybudowanej w świetnie pasującym do północnej Małopolski zakopiańskim stylu i wypijamy szybkie piwo. Spotykamy także turystów idących GSŚ z naprzeciwka - to trójka facetów, która ma nocować w "naszej" agroturystyce w Nowej Słupi. Wyglądają na zmęczonych i nie mają większych chęci do rozmowy.
Tymczasem na dworze robi się coraz bardziej szaro. Grudniowe popołudnia tak szybko przechodzą w wieczór.
Kolejne sześć kilometrów to odcinek prosty jak strzała - szlak prowadzi pograniczem łąk i lasów z widokiem na odizolowaną południową część Gór Świętokrzyskich, dzieje się niewiele. W pewnym momencie widzimy fragment czerwonej tarczy - to słońce przebija przez dziurę w chmurach. Tyle go było przez cały weekend.
W ciemnościach osiągamy Kakonin. Kiedyś mieli tu sklepo-bar, który został przekształtowany w elegancką gospodę. Akurat chwilę wcześniej ją zamknęli i chyba dobrze, gdyż na zegarku wybiła pora Teleexpressu. Robimy jedynie krótki postój obok białej chałupy - jedynej pozostałości po drewnianej zabudowie wioski.
Trzeci raz dzisiejszego dnia przechodzimy przez bramę ŚPN. Z góry schodzi kilka osób i to jedyni turyści z plecakami, jakich spotkaliśmy na szlaku. W szybkim tempie zdobywamy przełęcz Świętego Mikołaja. Zamiast prezentów znajdujemy jedynie kapliczkę, w której można usiąść i odpocząć.
Nie wiem kto jest odpowiedzialny za szlakowskazy, lecz sugerowane czasy przejść to straszne bzdury. Odcinek z Huty Szklarni do Kakonina przeszliśmy krócej o ponad godzinę, teraz z kolei do kolejnych miejsc powinniśmy dojść niewiarygodnie szybko.
Przed nami Agata, wschodni wierzchołek Łysicy. Według najnowszych badań to właśnie punkt z damskim imieniem jest najwyższym szczytem Gór Świętokrzyskich - mierzy on dokładnie 613 metrów i 96 centymetrów, a więc o ponad pół metra więcej niż Łysica "właściwa" . Co prawda punkt szczytowy znajduje się ponoć kilka metrów od szlaku, ale chyba można uznać, że go zdobyliśmy i zebraliśmy kolejną pozycję do Korony Polskich Gór?
Gdyby jednak ktoś miał wątpliwości, to fotografuję także Łysicę "właściwą". W każdym razie Góry Świętokrzyskie zostały odfajkowane .
Zejście w dół się dłuży, bowiem prowadzi gołoborzem i kamienie są śliskie. Znowu przydają się kijki.
Około godziny dwudziestej wpadamy do Świętej Katarzyny, a konkretnie do schroniska młodzieżowego. Za 30 złotych mamy dwuosobowy pokój z łazienką i telewizorem, choć aby go uruchomić, to należy ściągnąć z półki i położyć na poduszce, gdyż kabel jest za krótki .
PTSM w Świętej Katarzynie dowodzi, że nawet dzisiaj można oferować noclegi w bardzo przyzwoitej cenie i nie łupić turystów jak zbój Kaku (taki ponoć grasował kiedyś w Świętokrzyskich i założył Kakonin). Jeśli dodamy do tego, że po sąsiedzku funkcjonuje knajpa ze smacznymi posiłkami za kilkanaście złotych i z rzemieślniczym piwem w równie dobrej cenie, to można pomyśleć, iż ta okolica to jakaś dziura czasowa do czasów sprzed pandemii i wszędobylskiej drożyzny.
Za długo nie pospaliśmy, gdyż jedyny niedzielny bus przejeżdżał przez Katarzynę już po ósmej rano. Przynajmniej tak nam się wydawało, bo na przystankowym rozkładzie widniały także inne; w ogóle nasz busik przybył sześć minut przed czasem...
Nie napiszę, że Góry Świętokrzyskie mnie zachwyciły, bo byłaby to nieprawda. Na pewno mają potencjał do odwiedzenia ich w innej porze roku i przy bardziej słonecznej aurze, choć raczej nie okolice Świętego Krzyża. Ale i tak najważniejsze było ruszyć znowu w drogę, tak jak za starych, dobrych czasów!
* ceny noclegów w tej okolicy jeszcze nie oszalały, w przeciwieństwie do Beskidów i Sudetów,
* małe były szanse na przewalające się tłumy,
* w moim przypadku będzie to nowe pasmo zaliczone z plecakiem.
Wyjazd był zacny, ale nie spodziewajcie się w tej relacji masy pięknych widoków, a raczej prozę wędrówki i walkę z przeciwnościami losu .
Gdy wrócił Eco, wróciło i licho. Można je nazywać pechem, karą Bożą, przypadkiem. Faktem jest, że istnieje i przypomniało sobie o nas. Po raz pierwszy zaatakowało jeszcze w dzień przed wyjazdem, w czwartek wieczorem: około 23-ciej zdałem sobie sprawę, iż wśród przygotowanych kartek nie mam biletu do Kielc! Szybka reakcja i rzutem na taśmę udało się go wydrukować.
Drugi atak nastąpił w piątek wcześnie rano. Zastanawiałem się, czy na dworzec podjechać autobusem czy pociągiem, który z nich będzie pewniejszy? Wybrałem autobus, a ten się... zepsuł. Na szczęście na tyle blisko dworca, że zdążyłem piechotą. Co ciekawe - ledwo z autobusu wyszli ludzie (wyświetliła się napis "awaria"), a ten ruszył dalej .
Ze stolicy Górnego Śląska pociąg wiezie naszą dwójkę w stronę Kielc. Ciepło, wygodnie, przyjemnie. Martwi trochę myśl, że w stolicy Świętokrzyskiego mamy całe jedenaście minut na przesiadkę - trzeba przebiec na dworzec autobusowy. Teoretycznie wykonalne, lecz nie możemy się spóźnić. Nagle pociąg staje. Z głośnika słychać głos kierownika:
- Planowany postój techniczny nie powinien wpłynąć na czas jazdy.
Ponieważ na PKP IC można polegać, więc łapiemy pierwsze pięć minut opóźnienia, a potem dokładają kolejne pięć. Trzeci atak licha zakończony sukcesem, na przesiadkę nie zdążymy.
W Kielcach idziemy nie spiesząc się. Na dworcu autobusowym widzimy, iż nasz busik też ma opóźnienie, jeszcze stoi na stanowisku, biegniemy w jego kierunku, podobnie jak inny facet, a kierowca - zobaczywszy nas - zatrzasnął drzwi i odjechał! Cudnie.
Kielc prawie nie znam, opinie o nich są różne (przeważnie negatywne ), ale zazdroszczę im dworca autobusowego. Spodobał mi się już w maju, gdy jechałem na Lublin - niebanalna sylwetka przypominająca UFO, nieprzeładowana i nie dodatek do galerii handlowej, jak to jest w innych miastach! W środku też ciekawie - stanowiska odjazdowe są dookoła, przy każdych drzwiach wyświetlona stacja docelowa. I tylko zafajdany darmowy kibelek trochę zepsuł to wrażenie. A obok strzela sylwetka neogotyckiego kościoła.
Policja poluje na bezmaseczkowców, więc wychodzimy do parku się dotlenić. Hasło "piździ jak w kieleckim" się nie sprawdza, temperatura oscyluje w okolicach zera.
Następny planowy busik mamy za niecałą godzinę, ale odkrywamy na rozkładzie trochę wcześniejszy, którego nie było w internecie. Włazimy, licząc, że skoro odjeżdża wcześniej, to i wcześniej przyjeżdża, ale nic bardziej błędnego - to jakaś dłuższa trasa, zatem zajmie to znacznie więcej czasu! Super.
Wśród miejscowych pasażerów też jakaś nerwówka. Jedna staruszka ma pretensje do kierowcy, że bilet kosztuje siedem złotych, a przecież ona wie, że zawsze płaciła sześć. Kierowca z trudem tłumi nerwy, bo pani ewidentnie konfabuluje. Potem inna dziewczyna ma żal, że przejechała swój przystanek. Okazało się, że podała błędną nazwę, gdyż są dwa o bardzo podobnej nazwie. Następnie jakieś panie wchodzą i chcą jechać w zupełnie innym kierunku, gdyż "zawsze odjeżdżaliśmy stąd". Cyrk na kółkach. Tylko my z plecakami zwracamy pozytywne zainteresowanie faceta za kółkiem, bo chyba turystów wozi rzadko.
W końcu dojeżdżamy do Nowej Słupi. Niewielkie miasteczko robi na nas przygnębiające wrażenie - szarówka, wydmuchowisko i jeszcze mamy wrażenie, że jesteśmy w czarnej dupie. Próbujemy przez chwilę łapać stopa, lecz nawet nie ma ku temu odpowiedniego miejsca.
Tutaj ktoś miał wyobraźnię.
W oczekiwaniu na kolejną przesiadkę udajemy się... na cmentarz. Przed wejściem stoi stolik oraz toi-toi. Rozgrzewamy się swojskim winem. Zaglądam też na nekropolię, gdzie jest trochę starych grobów.
Ten grobowiec wygląda jak piwnica.
Do Nowej Słupi jeszcze wrócimy wieczorem, a teraz busikiem zmieniamy powiat z kieleckiego na opatowski. W Jałowięcach obok stacji benzynowej powinien działać "Zajazd Świętokrzyski". Planujemy tam zjeść coś ciepłego, przepłukać gardło... Zrobiła się mgła, więc kierowca wysadza nas nie na przystanku, a tuż obok lokalu. Przechodzimy kilkanaście metrów - "Zajazd" jest zamknięty...
Śmiejemy się głupkowato, chyba przeczuwaliśmy, że licho nie odpuści... Pytam się Eco, czy ma ochotę na reżimowego hot-doga, ale lepszym pomysłem będzie natychmiastowy powrót na przystanek, aby się stąd wydostać.
- Za ile mamy powrotny? - pyta Andrzej.
- Za kilka minut...
Ciśniemy we mgle pod górę, a przystanku nie widać. Zdążymy?
Zdążyliśmy, ale w hamujący gwałtownie autobus prawie przywaliła ciężarówka. Fajnie by było, akurat poleciałaby później na nas. Uspokojeni włazimy do środka, gdzie Eco wdaje się w gadkę ze starszym kolesiem za kierownicą. Chyba lubi sobie pogadać z pasażerami, a teraz zdarza się to rzadko. Facet opowiada, że rano była straszna szklanka na drogach. Narzeka, że pracuje dwanaście godzin, od piątej do siedemnastej, bo jest za mało ludzi chętnych do pracy za tak małą stawkę. I jeszcze parę innych rzeczy...
Nagle Andrzejowi dzwoni telefon. Akwizytor proponuje instalację fotowoltaiki, już drugi dzisiaj. Eco opracował w stosunku do natrętów świetną strategię, żadnych wyzwisk ani spławiania.
- Taaak? Słucham? - mówi z radosną miną. - Naprawdę? Niemożliwe, super! - woła podekscytowany. - To świetny pomysł, więc proszę opowiedzieć o nim komuś innemu! - i naciska czerwony guzik. W tle było słychać zrozpaczony głos akwizytora: - Nieee, niech się pan nie rozłącza!
Wysiadamy w Piórkowie. I tu wszelkie napięcie schodzi, od tego momentu wszystko zależy tylko od nas, a nie od pieprzonej komunikacji publicznej!
Na zegarku już wpół do drugiej, ale przecież my dopiero zaczynamy całą przygodę, więc zakładamy obóz pod sklepem. A Eco włazi w psią kupę i to trzy razy w tę samą - znowu licho!
Po tym bardzo przydługim wstępie mogę napisać, że w końcu rozpoczynamy wędrówkę po Górach Świętokrzyskich. A takiego początku szlaku to jeszcze nie widziałem - w postaci pomnika z krzyżem i z flagami!
Jan Nepomucen z prowadzącym do niego pomostem, z którego na wszelki wypadek usunięto deski, żeby ktoś nie podszedł i nie zrobił świętemu kuku. Natomiast położony na niewielkim wzgórzu kościół świętego Stanisława składa się z dwóch części: starej kaplicy dworskiej z 1640 roku oraz dobudówki z lat 50. ubiegłego wieku. Do wzniesienia tej drugiej użyto materiału ze zniszczonych zabudowań dworskich (ciekawe, kto je zniszczył? Czyżby "spontaniczne wystąpienie ludu"?).
Dodam jeszcze, iż Piórków stanowił kiedyś własność biskupów kujawskich. Daleko mieli purpuraci do swoich włości. Posiadali oni dwór, który w niczym nie ustępował rezydencjom bogatej szlachty. Później dobra kościelne znalazły się prawdopodobnie w rękach państwa, a ostatnia wiadomość o rezydencji pochodzi z 1923 roku. To dość dziwne, nikt nie wie co się później z nim stało? Czy dotrwał do wojny, czy może już wcześniej skończyła się jego historia?
Ruszamy drogą w kierunku niewidocznego horyzontu. Pasmo Jeleniowskie to najbardziej wysunięta na wschód część Gór Świętokrzyskich.
Gęby nam się cieszą - radość, że znowu idziemy razem tryska z nas na całą okolicę (ostatni wypad we dwójkę to była Wielka Fatra jesienią 2018 roku). Szczerze pisząc myślałem, iż tamtejsza wyprawa to była już ostatnia taka, ale jednak okazało się, że i po zamążpójściu jest włóczęgowskie życie. I nawet szarówka nam nie przeszkadza.
Śnieg, który w wiosce był mokry, staje się stopniowo coraz bardziej zmrożony i powoli go przybywa. Po wejściu do lasu odbijamy w prawo, szlak kluczy między drzewami i lekko nabieramy wysokości.
Nieco po ponad godzinie zdobywamy Szczytniak, najwyższy punkt Pasma Jeleniowskiego. Skłamałbym, gdybym napisał, że był to spory wysiłek - w końcu to tylko 554 metry n.p.m.. Na górze nie ma nawet odpowiedniej tabliczki szczytowej, a jedynie informacja o rezerwacie.
Andrzej twierdzi, że gdzieś tu jest wiata. Łazimy tam i z powrotem, nawet idziemy przez chwilę czerwonym Głównym Szlakiem Świętokrzyskim, ale wiaty niet. Ja sobie jej nie przypominam na żadnych zdjęciach, ale Eco upiera się, że dwa lata temu z niej korzystał. Tak czy siak, wiaty nie znajdujemy, więc zaczynamy schodzić w dół na północną stronę. Przecinamy nieduże gołoborze, zatem wyciągam kijki, gdyż kamienie są śliskie.
Skoro nie było wiaty, to robimy odpoczynek na jednym z rozstajów leśnych dróg, gdzie dopada nas zmrok. Jak za dawnych lat gadamy o tym i o owym degustując przy okazji swojską nalewkę. Miała niby być zgerowana, ale smakuje znakomicie!
Las kończy się szybciej niż sądzimy. Pomarańczowe lampy słabo oświetlają wyludnione i wypełnione wyziewami z kominów ulice Nowego Skoszyna. Sądziliśmy, że przemkniemy tędy bez historii, ale nieoczekiwanie natykamy się na mały sklepik. Właścicielka mieszka naprzeciwko i przychodzi, gdy ktoś się zjawia pod drzwiami, zatem kupujemy sobie po jednym. Widać, że miejsce te jest dobrze przygotowane do spędzania wolnego czasu - w krzakach natykam się na zaśnieżone ławki, oddzielone od drogi.
Wkrótce potem przyjeżdża dwóch robotników wracających z pracy. Zagadują skąd zeszliśmy i gdzie śpimy. Jakoś nie mieści im się w głowie, że mamy na nocleg dotrzeć za pomocą własnych nóg.
- Za żadne skarby świata - kręcą głowami.
- Przecież to niedaleko - mówię. - I pora jeszcze młoda, dopiero w pół do szóstej.
Z kolei pani zza kasy pyta się, jak było na Szczytniaku.
- Tyle lat tu mieszkam i nigdy tam nie byłam - kiwa głową. - I chyba już nie będę.
No cóż, Szczytniak to nie żaden ósmy cud świata, ale ja bym nie wytrzymał mając go pod ręką i nie odwiedzając.
Spod sklepu idziemy kawałek szlakiem, który mija dość dziwny kościół - jego połowa wygląda na normalny dom mieszkalny, ma nawet garaż. Potem czarne znaczki odbijają w prawo, ale my ciśniemy prosto przez pola, gdzie w pewnym momencie zatrzymuje nas rzeczka o nazwie Słupianka i zmusza do powrotu na asfalt.
Następny odcinek upływa na monotonnym dreptaniu przed siebie, ale ostatecznie wracamy do Nowej Słupi i trafiamy na cmentarz, przy którym staliśmy kilka godzin wcześniej. Możliwe, że w tej okolicy wszystkie drogi prowadzą właśnie tam. Krótki postój i po strawersowaniu opustoszałego rynku (jeśli można go tak nazwać) udajemy się do agroturystki, którą zarezerwowałem kilka dni wcześniej. Za 50 złotych od osoby dostajemy pokój z łazienką i ogromnym telewizorem - było widać wszystkie zmarszczki celebrytów. W przedpokoju do dyspozycji mamy wyposażoną kuchnię z lodówką, gdzie umieszczamy swoje zapasy.
Nowa Słupia to miasto. Przynajmniej formalnie, bo na miasto bynajmniej nie wygląda, ale w 2019 roku po półtorawiecznej przerwie odzyskała prawa miejskie. Próżno szukać w tym mieście jakiś sympatycznych knajp na wieczór - jest jedynie kebab oraz pizzeria, którą poleciła gospodyni z agro. Trzeba zjeść coś ciepłego, opcja włoska wygrywa z turecką. Dobrze, że nie czytaliśmy w internecie opinii o tym lokalu - były one katastrofalne, ale pizza smakowała nieźle, a nieustannie ktoś dzwonił z zamówieniem, czyli jednak nie może być taka zła.
Po powrocie na nocleg odkrywamy, że uporządkowano nasze rzeczy w lodówce, a na górnej półce pojawił się tort - jutro córka gospodarzy ma urodziny. Jej tata zagląda do nas i liczy, że nie zjemy wszystkiego .
Sobotni poranek przynosi delikatną nadzieję na poprawę pogody. Choć ona przecież wcale nie jest taka zła - mogło walić żabami albo przewracać ludzi podmuchami wiatru. I tak naprawdę lekko to nam zwisa - w czasie tego weekendu najważniejsza jest wspólna wędrówka i przyjemne spędzanie czasu. A dzień rozpoczynamy od wypasionej jajecznicy z małym dodatkiem procentów dla lepszego trawienia. Idealny początek .
Po raz trzeci w ciągu niecałej doby nawiedzamy centrum Nowej Słupi. Miejscowość ta sięga swymi początkami średniowiecza i przez długi czas była własnością zakonników ze Świętego Krzyża, który do dzisiaj wpływa na jej funkcjonowanie. Oprócz chrześcijan mieszkali w niej również Żydzi (byłoby dziwne, gdyby nie); stanowili maksymalnie 10% społeczeństwa, ale posiadali w swoich rękach trzy synagogi i kirkut. Dwa domy modlitwy spłonęły w czasie pożaru w 1929 roku, trzeci zaadaptowano na warsztat, a cmentarz nie istnieje. Z kolei najważniejszym budynkiem religijnym jest kościół św. Wawrzyńca.
Podążamy niebieskim szlakiem wzdłuż ulicy Świętokrzyskiej. Pod jednym z domów zauważamy ciekawy pomnik: poświęcony jakiemuś Staszkowi, który najwyraźniej zmarł w Auschwitz. Do tego karabin i chyba skrzypce - czy to oznacza, że był partyzantem i muzykiem?
Tablice kierują do największych atrakcji miasteczka, tylko dlaczego dziewczyna ze zdjęcia jest taka smutna i ubrano ją po rzymsku? Biały budynek w tle to dawna plebania nieistniejącego już drewnianego kościoła św. Marcina.
Kawałek wyżej znajduje się Centrum Kulturowo-Archeologiczne, czyli niewielki skansen z rekonstrukcjami obiektów sprzed dwóch tysięcy lat. Nie wiadomo tylko czemu do zabudowy charakterystycznej dla ówczesnego małopolskiego Barbaricum dołożono... Wał Hadriana. Co ma piernik do wiatraka?
W skansenie organizuje się cykliczną imprezę "Dymarki Świętokrzyskie", a obok wybudowano nowoczesny budynek Muzeum Starożytnego Hutnictwa, które zostanie otworzone kilka dni po naszej wizycie. Według jednego z opisów (...) w muzeum nie zgromadzono wielu eksponatów, jednak te, które się w nim znalazły, są wysokiej rangi.
W ogromnej "szafie" ułożono okrągłe pozostałości z procesu wyrobu żelaza, czyli żużel. Nie wiemy, czy to artefakty sprzed wieków, czy ze współczesnych zabaw.
Mijamy PTSM ("mamy grupę i nikogo więcej nie przyjmiemy" - taką dostaliśmy odpowiedź na pytanie o nocleg) i zaglądamy do Emeryka - kamiennej figury klęczącego mężczyzny. Według badaczy wyrzeźbiono go w XIII wieku, choć legenda (jedna z kilku) mówi, iż to pielgrzym, który z powodu swojej pychy został zamieniony w kamień (dzwony z klasztoru miały rzekomo bić na jego cześć). Albo legenda jest nieprawdziwa albo dzwony straciły swoją moc, gdyż w dzisiejszych czasach mielibyśmy tu pełno skamieniałych ludzi.
Na końcu drogi stoi knajpa o nazwie "Karczma Mnicha". Ma już otwarte i wstępujemy z wizytą, co okazało się błędem. Po pierwsze - sikacz za kilkanaście złotych okazał się zepsuty! Dawno nie piłem tak niedobrego "piwa"! Po drugie - ledwo zajęliśmy miejsca, a na parking wjechało pięć wojskowych ciężarówek. Wyskakuje nich kilkudziesięciu mundurowych - normalne wojsko, nie żaden WOT. Wszyscy ładują się do lokalu, momentalnie blokując bufet i kibelek, jednocześnie zapominając, że drzwi wejściowe się zamyka. Gdy patrzyłem na obrażone twarze młodych dziewczyn i wgapionych w smartfony młodziutkich chłopaków, to uznałem, że Putin może spać spokojnie: Prus Książęcych prędko Polska nie odbije.
Świętokrzyski Park Narodowy wita budką z poborem haraczu. Nigdy nie zaakceptuję, że za wstęp na łono przyrody trzeba płacić. Ale to tylko pierwsza z opłat - gdybyśmy chcieli wstąpić na punkt widokowy i obejrzeć gołoborza, to znowu trzeba sięgnąć do kieszeni. Stwierdziliśmy, że to przesada i punkt zbojkotujemy, zresztą przy takiej pogodzie i tak niewiele byłoby widać.
Podejście spod budki w kierunku klasztoru nazywa się Drogą Królewską, to najstarszy szlak pielgrzymkowy na szczyt Świętego Krzyża. Idziemy zaśnieżonym i pustym lasem, po bokach wyrastają stacji Drogi Krzyżowej oraz jedna wiata dla turystów.
Tuż przed polaną szczytową skręcamy w bok, żeby jeszcze zajrzeć na pogrążony w ciszy cmentarz jeńców radzieckich. Szacuje się, że spoczywa tu sześć tysięcy obywateli ZSRR zmarłych w Lager Heilig Kreuz.
Wracamy na polanę. Na jej skraju znajdują się pozostałości Kopca Adama Czartoryskiego, wzniesionego po śmierci księcia w 1861 roku.
Łysa Góra, nazwana później Świętym Krzyżem, była pierwotnie miejscem kultu słowiańskiego, miały się tutaj odbywać także sabaty. Jak często w takim przypadku święte miejsce pogan zastąpiono świątynią chrześcijańską. Pierwszą romańską świątynię wzniesiono w czasach Bolesława Krzywoustego, zaś tutejsze sanktuarium uznawane jest za najstarsze w Polsce, a w okresie panowania Jagiellonów uchodziło za najważniejsze w całym państwie. Od XIV do XIX wieku należało do benedyktynów.
Po kasacie klasztoru w 1819 roku obiekty zostały przekazane skarbowi państwa. Przez pewien czas mieściły tzw. dom poprawczy dla "księży zdrożnych", którzy na pierwszym miejscu stawiali uciechy ciała. Następnie Rosjanie utworzyli tu więzienie, które funkcjonowało także w okresie międzywojennym i było najcięższym takim zakładem w Polsce. Zlikwidowano je dopiero w 1939 roku, choć z zabudowań skorzystali Niemcy organizując wspomniany obóz jeniecki (właściwie zagłady) dla Sowietów.
Na horyzoncie przebija się Pasmo Jeleniowskie, po którym chodziliśmy wczoraj.
Na stoliku leży do podpisania petycja w sprawie "pomocy w odzyskaniu przez Kościół zabudowań klasztornych, które uległy kasacie w czasach zaboru rosyjskiego". Gwoli ścisłości - kasacie uległy nie zabudowania klasztorne, ale całe opactwo jako instytucja. Informacja o zaborze rosyjskim zapewne ma sugerować, że znowu maczali w tym palce ci źli Rosjanie; nic bardziej mylnego, bowiem kasacja w Kongresówce nastąpiła w wyniku działań polskich władz świeckich i kościelnych, co było efektem bulli papieskiej (likwidowano niektóre bogatsze klasztory, aby uposażyć biedniejsze). Pretensję o kasację można więc kierować do Watykanu, natomiast dziękować Państwu, że w ogóle pozwoliło na powrót zakonników na Święty Krzyż - jednak nie benedyktynów, a oblatów (więc te zabudowania nigdy nie należały do zakonu, który dziś rości sobie do nich prawa). To jak zwykle za mało... Autorzy petycji skarżą się, że nie mają obecnie do dyspozycji żadnej sali konferencyjnej, żadnych noclegów dla pielgrzymów (w okolicy jest bogata baza, ale wiadomo - wtedy pieniążki trafiają do kogoś innego) i w ogóle przez to nie mogą normalnie funkcjonować, służyć Bogu, ludziom, regionowi i Ojczyźnie ani prowadzić m.in. edukacji religijno-patriotycznej. Problem w tym, że "odzyskanie" zabudowań pociągnie za sobą zmianę granic parku narodowego oraz wyrzucenie z dotychczasowej siedziby Muzeum Przyrodnicze ŚPN. Protestują "tzw. środowiska ekologiczne" (cytat z petycji), przyrodnicy i posłowie opozycji. Posłowie partii rządzącej rzecz jasna ochoczo przyklasnęli temu pomysłowi, ministerstwo środowiska również nie robi problemów. W zamian za teren przy klasztorze park ma otrzymać znacznie większy obszar w dalszej okolicy, co samo w sobie jest dziwne, bo obecnie powiększenie innych parków narodowych w ogóle nie wchodzi w rachubę. Teoretycznie więc zamiana powinna być korzystna, ale zwraca się uwagę, że może to być początek całej serii takich "korzystnych" zamian - wystarczy, że przy innych PN jakaś miejscowa parafia zacznie powoływać się na "sprawiedliwość dziejową" i może uda się coś jej wytargować?
Koniec końców, ocierając ukradkiem łzę, petycji nie podpisaliśmy.
Coś jednak musi być na rzeczy z brakiem normalnego funkcjonowania - jak powszechnie wiadomo Kościół polski jest biedny, więc musi szukać źródeł utrzymania dosłownie wszędzie, więc i na Świętym Krzyżu trzeba zapłacić za wiele rzeczy: za wejście na wieżę, za wejście do kaplicy z mumią Wiśniowieckiego (która mumią Wiśniowieckiego nie jest), a także np. za skorzystanie z toalety. Uznaliśmy, że jesteśmy jeszcze biedniejsi od Kościoła i nie stać nas na takie wydatki, więc poruszaliśmy się wyłącznie po strefie darmowej. Na szczęście obejmuje ona korytarze i wnętrza kościoła klasztornego, posiadającego status bazyliki mniejszej.
Dla odmiany miła niespodzianka spotkała nas w klasztornej piwnicy - działa tam bufet, w którym sprzedają bardzo smacznego grzańca i to za jedynie 7 złotych. Przy glinianych kubeczkach można siedzieć długo, ale trzeba posiadać żelazny pęcherz albo udać się na górę do płatnego kibelka, bo tutaj toalety brak.
Na zewnątrz chmury zeszły niżej, wieża telewizja obok klasztoru jest ledwo widoczna, lecz to akurat dobrze, bo jej uroda jest raczej wątpliwa. Chwilę wcześniej przemknęli szlakiem żołnierze - zdaje się, że udawali się do Świętej Katarzyny, czyli dokładnie tam, gdzie my.
Przemykamy obok wejścia na gołoborza oraz szczytu Świętego Krzyża - prowadzi tędy asfaltowa szeroka droga, więc mamy wrażenie przebywania w parku, ale nie Narodowym, a zwyczajnym w miejscowości. Z dołu co chwilę coś jedzenie - teoretycznie mogą się tu poruszać tylko osoby z zezwoleniami i np. niepełnosprawne.
Z Głównym Szlakiem Świętokrzyskim wychodzimy w Hucie Szklanej. Wieś posiada "osadę średniowieczną" oraz bezpieczne wejście na parking.
Zaglądamy do restauracji wybudowanej w świetnie pasującym do północnej Małopolski zakopiańskim stylu i wypijamy szybkie piwo. Spotykamy także turystów idących GSŚ z naprzeciwka - to trójka facetów, która ma nocować w "naszej" agroturystyce w Nowej Słupi. Wyglądają na zmęczonych i nie mają większych chęci do rozmowy.
Tymczasem na dworze robi się coraz bardziej szaro. Grudniowe popołudnia tak szybko przechodzą w wieczór.
Kolejne sześć kilometrów to odcinek prosty jak strzała - szlak prowadzi pograniczem łąk i lasów z widokiem na odizolowaną południową część Gór Świętokrzyskich, dzieje się niewiele. W pewnym momencie widzimy fragment czerwonej tarczy - to słońce przebija przez dziurę w chmurach. Tyle go było przez cały weekend.
W ciemnościach osiągamy Kakonin. Kiedyś mieli tu sklepo-bar, który został przekształtowany w elegancką gospodę. Akurat chwilę wcześniej ją zamknęli i chyba dobrze, gdyż na zegarku wybiła pora Teleexpressu. Robimy jedynie krótki postój obok białej chałupy - jedynej pozostałości po drewnianej zabudowie wioski.
Trzeci raz dzisiejszego dnia przechodzimy przez bramę ŚPN. Z góry schodzi kilka osób i to jedyni turyści z plecakami, jakich spotkaliśmy na szlaku. W szybkim tempie zdobywamy przełęcz Świętego Mikołaja. Zamiast prezentów znajdujemy jedynie kapliczkę, w której można usiąść i odpocząć.
Nie wiem kto jest odpowiedzialny za szlakowskazy, lecz sugerowane czasy przejść to straszne bzdury. Odcinek z Huty Szklarni do Kakonina przeszliśmy krócej o ponad godzinę, teraz z kolei do kolejnych miejsc powinniśmy dojść niewiarygodnie szybko.
Przed nami Agata, wschodni wierzchołek Łysicy. Według najnowszych badań to właśnie punkt z damskim imieniem jest najwyższym szczytem Gór Świętokrzyskich - mierzy on dokładnie 613 metrów i 96 centymetrów, a więc o ponad pół metra więcej niż Łysica "właściwa" . Co prawda punkt szczytowy znajduje się ponoć kilka metrów od szlaku, ale chyba można uznać, że go zdobyliśmy i zebraliśmy kolejną pozycję do Korony Polskich Gór?
Gdyby jednak ktoś miał wątpliwości, to fotografuję także Łysicę "właściwą". W każdym razie Góry Świętokrzyskie zostały odfajkowane .
Zejście w dół się dłuży, bowiem prowadzi gołoborzem i kamienie są śliskie. Znowu przydają się kijki.
Około godziny dwudziestej wpadamy do Świętej Katarzyny, a konkretnie do schroniska młodzieżowego. Za 30 złotych mamy dwuosobowy pokój z łazienką i telewizorem, choć aby go uruchomić, to należy ściągnąć z półki i położyć na poduszce, gdyż kabel jest za krótki .
PTSM w Świętej Katarzynie dowodzi, że nawet dzisiaj można oferować noclegi w bardzo przyzwoitej cenie i nie łupić turystów jak zbój Kaku (taki ponoć grasował kiedyś w Świętokrzyskich i założył Kakonin). Jeśli dodamy do tego, że po sąsiedzku funkcjonuje knajpa ze smacznymi posiłkami za kilkanaście złotych i z rzemieślniczym piwem w równie dobrej cenie, to można pomyśleć, iż ta okolica to jakaś dziura czasowa do czasów sprzed pandemii i wszędobylskiej drożyzny.
Za długo nie pospaliśmy, gdyż jedyny niedzielny bus przejeżdżał przez Katarzynę już po ósmej rano. Przynajmniej tak nam się wydawało, bo na przystankowym rozkładzie widniały także inne; w ogóle nasz busik przybył sześć minut przed czasem...
Nie napiszę, że Góry Świętokrzyskie mnie zachwyciły, bo byłaby to nieprawda. Na pewno mają potencjał do odwiedzenia ich w innej porze roku i przy bardziej słonecznej aurze, choć raczej nie okolice Świętego Krzyża. Ale i tak najważniejsze było ruszyć znowu w drogę, tak jak za starych, dobrych czasów!