Trzeci i pierwszy raz.
: 2018-04-24, 22:28
Szczawnica. Miasto uzdrowiskowe, leżące w dolinie potoku Grajcarka, między Beskidem Sądeckim a Pieninami. Pierwsze wzmianki pochodzą z 1413r (za Wikipedią), zaś pierwsze budynki uzdrowiska powstały XIX wieku, zaś obecny wygląd to wynik rozkwitu w latach 60tych ubiegłego wieku.
Oboje z żoną odwiedziliśmy to miasto czterokrotnie, w tym w ten weekend po raz drugi wspólnie. Za to byłem w nim wcześniej , bo w 2002r, choć wtedy przejazdem na studiach, do Wąwozu Homole. Później spędziłem urlop jesienny w Wyżniej Szczawnicy, by następnym razem, już razem, późnym latem nocować jak i tym razem w części Dolnej.
Weekend wcześniej kolejny raz przeziębienie córki spowodowało odwołanie wycieczki w góry, więc do samego końca nie wiedzieliśmy czy pojedziemy i gdzie. Chciałem abyśmy ten weekend spędzili w schronisku, jednak dzwoniąc w czwartek, wszystkie miejsca z soboty na niedzielę były zajęte. Wchodziło jeszcze spanie na Szczelincu, ale w spólnej sali, co wyjątkowo tym razem nie wchodziło w grę, na szczęście jednak wybraliśmy inny kierunek, Szczawnica. W piątek ostatecznie zaklepujemy apartament (a co, było kilka powodów do świętowania), w sobotę rano pobudka o 6tej, pakowanie się i chwila po 9tej ruszamy.
Od samego rana panuje ciepło jak w letniej porze, na niebie błękit zagościł, chmur praktycznie brak. Przed Krakowem pierwszy raz za mgłą wypatruje Tatry!
Nie lubię jeździć zakopianką. Tym razem wybieram ten wariant, by jak najszybciej dotrzeć na kwaterę i cieszyć się pięknym dniem. Niestety na granicy Beskidu Wyspowego i Gorców szybka jazda (o ile jazda przepisowa to szybka) się kończy. Chyba kolejny członek naszej rodziny ma chorobę lokomocyjną... Zakręty, plus fatalna nawierzchnia drogi i zbyt dobre zawieszenie auta na zakrętach powodują...no przystanek. Dalsza droga, to jadę wolniej od wszelakich innych aut, obojętnie jakie mają gabaryty. Nie mam głowy by stawać i robić zdjęcia, a szkoda bo wzgórza Beskidu Sądeckiego nad Dunajcem rozkwitają, wyglądają podobnie do tych z nad Grajcarka:
W końcu dojeżdżamy. Kwatera się nam podoba. Jest zasłonięta od drogi, widoki piękne:
tu na Guckę
a tu Groń:
oraz widać jeszcze domek ze zjeżdżalnią, oraz piaskownicą.
I gwóźdź programu:
TRAMPOLINA!
Po rozpakowaniu się, poskakaniu i uspokojeniu żołądka, idziemy na obiad. Tu polecę restaurację Sami Swoi, gdzie do wyjazdu będziemy się stołować. Jedzenie smaczne, nie powala cenowo. Tu jem dawno nie udziwnianego devolaja, taki jaki powinien być, z masłem, bez sera.
Po obiedzie ruszamy spacerem do miasta. Dziś w planach nie mamy nic poza zwiedzaniem.
Ot obraz dzisiejszych małych miast. Tu połączenie fajnej zabudowy z nowymi autami:
Kabli może nie ma tyle co w Rumuni:
Jest upał, więc zamiast iść ulicą postanawiamy przejść przez Park Dolny...w którym jest plac zabaw.
Po jakimś czasie udaje się ruszyć dalej. Ja myślałem, że to jakieś źródło, a to Kaplica Parku Dolnego:
Mijamy uregulowany strumyk i koło altanki schodzimy nad staw:
Tu hitem są ryby, więc robię zdjęcie Pensjonatowi Maria z roku 1889 zwanym Hydropatią, dziś remontowany, kiedyś to musiał być hit:
Obok parku stoi jeszcze jedna willa, Willa Marta z 1876r.
Sam Park został założony w latach 1861-68, w celu zagospodarowania trzech źródeł (Szymona, Anieli i Heleny).
Kupujemy w aptece specyfik na dolegliwości podróżnicze i wracamy do kwatery.
Idę jeszcze kupić masło, i pije sobie piwko pod sklepem gdy słyszę syrenę. Po chwili z dużą prędkością, sądzę, że grubo ponad setkę "przelatuje" golf a za nim policyjna kia. Ciekawe czy go dorwali?
Koniec dnia następuje zdecydowanie za późno. Jeszcze jest trampolina, zjeżdżalnia, trampolina, piłka, trampolina i bym zapomniał, trampolina.
Uff noc...
Rano budzimy się i zamiast ponownego widoku bezchmurnego nieba (jak wszelakie prognozy zapowiadały) widzimy je zachmurzone. Jednak zanim spokojnie zjadamy śniadanie, poskaczemy na trampolinie, to słońce wychodzi.
Mówimy córce, że jedziemy do takiego wąwozu.
C: nie chcę!
T: będą owce
C: nie chcę!
T: będzie plac zabaw
C: nie chcę!
No cóż, robimy głosowanie i wygrywa Wąwóz Homole 2:1
Więc starujemy:
Wcale się nie dziwię, że mostek wzbudza entuzjazm:
jak i wszelakie głazy, kamienie. Każdy musi być przekroczony, zdeptany!
A ile w tym wysiłku (zapamiętajcie), stękania, radości. Pada też zdanie: ech po co ja na takie góry się zdecydowałam (tłumaczę: chyba mnie po...ało się wybrać pod taką górę ).
Nic to przemy naprzód.
Po drodze, trochę mniej niż zawsze szukam jakiś detali.
W końcu jest. Polana Dubantowska. Tu mam zdjęcie, które znajomi stwierdzili, że nadaję się do albumu Floydów, z roku 2002, na którym widać moje...ramię [(Mam napisać sprostowanie, to ręka kolegi Marcina nie moja. No cóż ja byłem przekonany, że to jednak moja ale te 16 lat już lekko tą pamięć zatarła .]
Tu też na ławkach konsumujemy co mamy dobrego. Hitem oczywiście jest czekolada z orzechami, oraz...herbata z termosu .
Po chwili dosiadają się do nas dwaj panowie. Wychwalają, że są jeszcze ludzie, którzy swoje dzieci (nie tylko o nas mowa, bo w wąwozie sporo ludzi z dziećmi) nie zabierają do marketów, tylko w przyrodę. Moim zdaniem mają rację.
Nie mam zdjęcia Kamiennych Ksiąg, bo nie dało się zrobić im samym zdjęcia .
Więc ruszamy dalej:
Widok na polanę:
Pojawią się błoto, więc tata musi przejąć prowadzenie, czasem przenoszenie:
Na rozstaju doganiamy panów, gdzie jeden z nich stwierdza, że czeka na jakąś mamę z dziewczynką, ale skoro drugi dzień się nie zjawiają, to prezent da naszej córze:
Młoda porywa Big Bena i odwracając się mówi, dziękuje. Potem prawie do samego końca go niesie (samego końca marszu). Nes-ska żałuj, że nie zgarnęłaś cukierków
Już wspólnie dochodzimy do polany przy bacówce, gdzie my dostrzegamy owce, więc idziemy je oglądać:
Później, kupujemy ser od baców i my odpoczywamy obok bacówki a córa na placu zabaw.
Idę pooglądać co tu widać. Jest krowa. Ona też ogląda:
Widać Radziejową, chyba Wysoką. Czas wracać. Chwile po odwrocie (pamiętacie?) słyszę, nogi mnie bolą...Więc robię za dromadera (bo baran już zajęty ). Tak schodzimy do drabin, te trzeba pokonać samemu. Tu jedyne nie mile tłumy nam się dały we znaki, ale...psuć sobie nie zamierzamy!
Robię zdjęcie dawnej cerkwi (z 1860r) obecnie kościół:
gdy nas mija tatacyborg:
Ha na każdym ramieniu dziecko. Żona mi to od razu wypomina
W drodze do "naszego domku" jak go ochrzciło dziecko mijamy odpust, widzimy balon w rękach dziecka (znów zapamiętajcie) i słyszymy, że ona też go chce.
Po zjedzeniu obiadu idziemy na lody. Po nich idziemy nad Grajcarek. Oczywiście idzie mama i dromader
obserwujemy kaczki:
Nowoczesną zabudowę:
ja moczę stopy, córa zrywa co się da i włącznie z patykami wrzuca do strumienia.
Stwierdzamy, że dojdziemy nad Dunajec. Jednak już go widząc, widzimy również zamiast oczu kreski córy, więc skręcamy do łóżka. Mijamy pozostałości dawnego:
tu żona robi za fotografa
Nawet nie wiecie, co potrafi ta trampolina. Mamy zmartwychwstanie. Więc po chwili decyzja idziemy na kawę i ciacho. W pewnej knajpie przez sportowców zostaje wykupiony cały zapas paulanera, cieszyńskiego też nie ma więc pocieszam się żywieckim porterem. Ech Ci biegacze, wpić tyle piwa?? Nieładnie!
W knajpie są znów rybki, żółwie. Jest ok. Ale pada (pisałem, żebyście znów zapamiętali?), ja chcę balona. Mówimy, że to dość daleko, że nikt nie będzie niósł nikogo na ramionach. Jest zgoda. Więc drałujemy 1,5km po balona. Ja jestem sceptyczny, bo jest ok 18tej. Po drodze robię zdjęcia wiosny:
przez co ciągle zostaje w tyle, co chwile mnie moje kobiety wołają.
W końcu jest. Balon. Różowe serducho z kotkiem. Radość. Błogość. I znów...bolą mnie nogi...znów pod kwaterą oczy to kreski, znów następuje przebudzenie...i znów kolejny dzień za nami...
Niedziela...za nami, dziś poniedziałek. Czas wracać do domu. Ale nie prostą drogą. Jedziemy do Niedzicy, choć przeczucia mamy, że wszelakie muzea w poniedziałki mają wolne. No cóż, przeczucia się spełniają. W okolicy Czorsztyna widzę Tatry, więc skręcam pod zamek. Przynajmniej do niego dochodzimy za darmo.
W drodze do auta następuje bunt. Ja nie chcę na ramiona wziąć, więc długi czas ( do okolic NT) jest wszytko na nie.
Po drodze staję porobić zdjęcia Tatrom:
Mijamy Sromowce i powoli (ach jak wszystkim za mną śpieszno) dojeżdżamy pod zaporę.
Tu obijamy się od bramy Zamku w Niedzicy:
Spacerujemy po zaporze:
Widać, że prognozy zapowiadające burze w południe się sprawdzą, z zachodu zaciąga granatem:
Więc wsiadamy do auta i powoli (dosłownie) jedziemy do domu. Za Nowym Targiem stajemy na stacji, słychać grzmoty, Tatry znikają za deszczem. Wyłania się Babia. Po drodze podziwiamy stojące podpory wiaduktu pod ekspresową zakopiankę, w trakcie budowy, szkoda, że nie mam gdzie stanąć by to uwiecznić, bo podoba się to całej rodzinie.
Zjeżdżamy z 7mki w kierunku Wadowic, by za Jordanowem zjeść obiad, wspominając restaurację z Szczawnicy. Chwilę bawimy się na placu zabaw i w końcu prawi o 18tej dojeżdżamy do domu.
Na koniec fajny akcent. Po przejechaniu 400km nie mam nawet połowy baku spalonego, a kom pokazuję zasięg na kolejne ponad 700km jazdy...
Podsumowując. Od września raz zdarzyło się by córka do przedszkola chodziła dłużej niż tydzień. Kilka planów popsuły te choroby...ale w końcu się udało. Ja wiem, że dla większości Wąwóz Homole, to nic wielkiego, ale dla małego człowieka to naprawdę dużo. Dziś dziadkom cały czas po przedszkolu opowiadała o tym wyjeździe.
No właśnie, po przedszkolu...a za tydzień majówka...
dla chcących obejrzeć zdjęcia:
dzień pierwszy
dzień drugi
i dzień trzeci.
dziękuje
ps.
Trzeci wypad w góry. Pierwszy raz rodzinnie. Czwarty w Szczawnicy
Oboje z żoną odwiedziliśmy to miasto czterokrotnie, w tym w ten weekend po raz drugi wspólnie. Za to byłem w nim wcześniej , bo w 2002r, choć wtedy przejazdem na studiach, do Wąwozu Homole. Później spędziłem urlop jesienny w Wyżniej Szczawnicy, by następnym razem, już razem, późnym latem nocować jak i tym razem w części Dolnej.
Weekend wcześniej kolejny raz przeziębienie córki spowodowało odwołanie wycieczki w góry, więc do samego końca nie wiedzieliśmy czy pojedziemy i gdzie. Chciałem abyśmy ten weekend spędzili w schronisku, jednak dzwoniąc w czwartek, wszystkie miejsca z soboty na niedzielę były zajęte. Wchodziło jeszcze spanie na Szczelincu, ale w spólnej sali, co wyjątkowo tym razem nie wchodziło w grę, na szczęście jednak wybraliśmy inny kierunek, Szczawnica. W piątek ostatecznie zaklepujemy apartament (a co, było kilka powodów do świętowania), w sobotę rano pobudka o 6tej, pakowanie się i chwila po 9tej ruszamy.
Od samego rana panuje ciepło jak w letniej porze, na niebie błękit zagościł, chmur praktycznie brak. Przed Krakowem pierwszy raz za mgłą wypatruje Tatry!
Nie lubię jeździć zakopianką. Tym razem wybieram ten wariant, by jak najszybciej dotrzeć na kwaterę i cieszyć się pięknym dniem. Niestety na granicy Beskidu Wyspowego i Gorców szybka jazda (o ile jazda przepisowa to szybka) się kończy. Chyba kolejny członek naszej rodziny ma chorobę lokomocyjną... Zakręty, plus fatalna nawierzchnia drogi i zbyt dobre zawieszenie auta na zakrętach powodują...no przystanek. Dalsza droga, to jadę wolniej od wszelakich innych aut, obojętnie jakie mają gabaryty. Nie mam głowy by stawać i robić zdjęcia, a szkoda bo wzgórza Beskidu Sądeckiego nad Dunajcem rozkwitają, wyglądają podobnie do tych z nad Grajcarka:
W końcu dojeżdżamy. Kwatera się nam podoba. Jest zasłonięta od drogi, widoki piękne:
tu na Guckę
a tu Groń:
oraz widać jeszcze domek ze zjeżdżalnią, oraz piaskownicą.
I gwóźdź programu:
TRAMPOLINA!
Po rozpakowaniu się, poskakaniu i uspokojeniu żołądka, idziemy na obiad. Tu polecę restaurację Sami Swoi, gdzie do wyjazdu będziemy się stołować. Jedzenie smaczne, nie powala cenowo. Tu jem dawno nie udziwnianego devolaja, taki jaki powinien być, z masłem, bez sera.
Po obiedzie ruszamy spacerem do miasta. Dziś w planach nie mamy nic poza zwiedzaniem.
Ot obraz dzisiejszych małych miast. Tu połączenie fajnej zabudowy z nowymi autami:
Kabli może nie ma tyle co w Rumuni:
Jest upał, więc zamiast iść ulicą postanawiamy przejść przez Park Dolny...w którym jest plac zabaw.
Po jakimś czasie udaje się ruszyć dalej. Ja myślałem, że to jakieś źródło, a to Kaplica Parku Dolnego:
Mijamy uregulowany strumyk i koło altanki schodzimy nad staw:
Tu hitem są ryby, więc robię zdjęcie Pensjonatowi Maria z roku 1889 zwanym Hydropatią, dziś remontowany, kiedyś to musiał być hit:
Obok parku stoi jeszcze jedna willa, Willa Marta z 1876r.
Sam Park został założony w latach 1861-68, w celu zagospodarowania trzech źródeł (Szymona, Anieli i Heleny).
Kupujemy w aptece specyfik na dolegliwości podróżnicze i wracamy do kwatery.
Idę jeszcze kupić masło, i pije sobie piwko pod sklepem gdy słyszę syrenę. Po chwili z dużą prędkością, sądzę, że grubo ponad setkę "przelatuje" golf a za nim policyjna kia. Ciekawe czy go dorwali?
Koniec dnia następuje zdecydowanie za późno. Jeszcze jest trampolina, zjeżdżalnia, trampolina, piłka, trampolina i bym zapomniał, trampolina.
Uff noc...
Rano budzimy się i zamiast ponownego widoku bezchmurnego nieba (jak wszelakie prognozy zapowiadały) widzimy je zachmurzone. Jednak zanim spokojnie zjadamy śniadanie, poskaczemy na trampolinie, to słońce wychodzi.
Mówimy córce, że jedziemy do takiego wąwozu.
C: nie chcę!
T: będą owce
C: nie chcę!
T: będzie plac zabaw
C: nie chcę!
No cóż, robimy głosowanie i wygrywa Wąwóz Homole 2:1
Więc starujemy:
Wcale się nie dziwię, że mostek wzbudza entuzjazm:
jak i wszelakie głazy, kamienie. Każdy musi być przekroczony, zdeptany!
A ile w tym wysiłku (zapamiętajcie), stękania, radości. Pada też zdanie: ech po co ja na takie góry się zdecydowałam (tłumaczę: chyba mnie po...ało się wybrać pod taką górę ).
Nic to przemy naprzód.
Po drodze, trochę mniej niż zawsze szukam jakiś detali.
W końcu jest. Polana Dubantowska. Tu mam zdjęcie, które znajomi stwierdzili, że nadaję się do albumu Floydów, z roku 2002, na którym widać moje...ramię [(Mam napisać sprostowanie, to ręka kolegi Marcina nie moja. No cóż ja byłem przekonany, że to jednak moja ale te 16 lat już lekko tą pamięć zatarła .]
Tu też na ławkach konsumujemy co mamy dobrego. Hitem oczywiście jest czekolada z orzechami, oraz...herbata z termosu .
Po chwili dosiadają się do nas dwaj panowie. Wychwalają, że są jeszcze ludzie, którzy swoje dzieci (nie tylko o nas mowa, bo w wąwozie sporo ludzi z dziećmi) nie zabierają do marketów, tylko w przyrodę. Moim zdaniem mają rację.
Nie mam zdjęcia Kamiennych Ksiąg, bo nie dało się zrobić im samym zdjęcia .
Więc ruszamy dalej:
Widok na polanę:
Pojawią się błoto, więc tata musi przejąć prowadzenie, czasem przenoszenie:
Na rozstaju doganiamy panów, gdzie jeden z nich stwierdza, że czeka na jakąś mamę z dziewczynką, ale skoro drugi dzień się nie zjawiają, to prezent da naszej córze:
Młoda porywa Big Bena i odwracając się mówi, dziękuje. Potem prawie do samego końca go niesie (samego końca marszu). Nes-ska żałuj, że nie zgarnęłaś cukierków
Już wspólnie dochodzimy do polany przy bacówce, gdzie my dostrzegamy owce, więc idziemy je oglądać:
Później, kupujemy ser od baców i my odpoczywamy obok bacówki a córa na placu zabaw.
Idę pooglądać co tu widać. Jest krowa. Ona też ogląda:
Widać Radziejową, chyba Wysoką. Czas wracać. Chwile po odwrocie (pamiętacie?) słyszę, nogi mnie bolą...Więc robię za dromadera (bo baran już zajęty ). Tak schodzimy do drabin, te trzeba pokonać samemu. Tu jedyne nie mile tłumy nam się dały we znaki, ale...psuć sobie nie zamierzamy!
Robię zdjęcie dawnej cerkwi (z 1860r) obecnie kościół:
gdy nas mija tatacyborg:
Ha na każdym ramieniu dziecko. Żona mi to od razu wypomina
W drodze do "naszego domku" jak go ochrzciło dziecko mijamy odpust, widzimy balon w rękach dziecka (znów zapamiętajcie) i słyszymy, że ona też go chce.
Po zjedzeniu obiadu idziemy na lody. Po nich idziemy nad Grajcarek. Oczywiście idzie mama i dromader
obserwujemy kaczki:
Nowoczesną zabudowę:
ja moczę stopy, córa zrywa co się da i włącznie z patykami wrzuca do strumienia.
Stwierdzamy, że dojdziemy nad Dunajec. Jednak już go widząc, widzimy również zamiast oczu kreski córy, więc skręcamy do łóżka. Mijamy pozostałości dawnego:
tu żona robi za fotografa
Nawet nie wiecie, co potrafi ta trampolina. Mamy zmartwychwstanie. Więc po chwili decyzja idziemy na kawę i ciacho. W pewnej knajpie przez sportowców zostaje wykupiony cały zapas paulanera, cieszyńskiego też nie ma więc pocieszam się żywieckim porterem. Ech Ci biegacze, wpić tyle piwa?? Nieładnie!
W knajpie są znów rybki, żółwie. Jest ok. Ale pada (pisałem, żebyście znów zapamiętali?), ja chcę balona. Mówimy, że to dość daleko, że nikt nie będzie niósł nikogo na ramionach. Jest zgoda. Więc drałujemy 1,5km po balona. Ja jestem sceptyczny, bo jest ok 18tej. Po drodze robię zdjęcia wiosny:
przez co ciągle zostaje w tyle, co chwile mnie moje kobiety wołają.
W końcu jest. Balon. Różowe serducho z kotkiem. Radość. Błogość. I znów...bolą mnie nogi...znów pod kwaterą oczy to kreski, znów następuje przebudzenie...i znów kolejny dzień za nami...
Niedziela...za nami, dziś poniedziałek. Czas wracać do domu. Ale nie prostą drogą. Jedziemy do Niedzicy, choć przeczucia mamy, że wszelakie muzea w poniedziałki mają wolne. No cóż, przeczucia się spełniają. W okolicy Czorsztyna widzę Tatry, więc skręcam pod zamek. Przynajmniej do niego dochodzimy za darmo.
W drodze do auta następuje bunt. Ja nie chcę na ramiona wziąć, więc długi czas ( do okolic NT) jest wszytko na nie.
Po drodze staję porobić zdjęcia Tatrom:
Mijamy Sromowce i powoli (ach jak wszystkim za mną śpieszno) dojeżdżamy pod zaporę.
Tu obijamy się od bramy Zamku w Niedzicy:
Spacerujemy po zaporze:
Widać, że prognozy zapowiadające burze w południe się sprawdzą, z zachodu zaciąga granatem:
Więc wsiadamy do auta i powoli (dosłownie) jedziemy do domu. Za Nowym Targiem stajemy na stacji, słychać grzmoty, Tatry znikają za deszczem. Wyłania się Babia. Po drodze podziwiamy stojące podpory wiaduktu pod ekspresową zakopiankę, w trakcie budowy, szkoda, że nie mam gdzie stanąć by to uwiecznić, bo podoba się to całej rodzinie.
Zjeżdżamy z 7mki w kierunku Wadowic, by za Jordanowem zjeść obiad, wspominając restaurację z Szczawnicy. Chwilę bawimy się na placu zabaw i w końcu prawi o 18tej dojeżdżamy do domu.
Na koniec fajny akcent. Po przejechaniu 400km nie mam nawet połowy baku spalonego, a kom pokazuję zasięg na kolejne ponad 700km jazdy...
Podsumowując. Od września raz zdarzyło się by córka do przedszkola chodziła dłużej niż tydzień. Kilka planów popsuły te choroby...ale w końcu się udało. Ja wiem, że dla większości Wąwóz Homole, to nic wielkiego, ale dla małego człowieka to naprawdę dużo. Dziś dziadkom cały czas po przedszkolu opowiadała o tym wyjeździe.
No właśnie, po przedszkolu...a za tydzień majówka...
dla chcących obejrzeć zdjęcia:
dzień pierwszy
dzień drugi
i dzień trzeci.
dziękuje
ps.
Trzeci wypad w góry. Pierwszy raz rodzinnie. Czwarty w Szczawnicy