W zeszły weekend wciąż miała utrzymywać się piękna, słoneczna pogoda, więc w piątek zapadła oficjalna decyzja, że w sobotę ruszam w Pieniny. Musiałam jednak swoje odczekać, ponieważ do południa byłam jeszcze na turnieju piłki nożnej z moimi zuchami, ale od razu po odebraniu medali uciekłam do domu iiii w drogę!
I co? I spóźniłam się w Nowym Sączu o 2 minuty na autobus do Szczawnicy. Stwierdziłam, że spróbuję dojechać przynajmniej kawałek i zobaczę, jak będzie dalej szło. Wysiadłam w związku z tym w Łącku, a że miałam jakieś takie "antystopowe" nastawienie, a kierowcy jechali szalenie szybko, postanowiłam dotrzeć pieszo do Zabrzeży. Po drodze oczywiście raczyłam się widokami.
Wszędzie się zazieleniło, więc było bardzo przyjemnie mimo towarzyszącego skwaru!
W Zabrzeży chwilę musiałam poczekać, a gdy w końcu się doczekałam, zadzwoniłam do schroniska, ogłaszając, że chciałabym dotrzeć po zachodzie słońca. Pan jednak zasugerował, że oni będą tylko do 20.00 i później byłby problem z zakwaterowaniem, więc postanowiłam najpierw dotrzeć pod Durbaszkę, a później udać się na zachód.
I oczywiście zamiast odbić na drogę dojściową do schroniska, skręciłam sobie wcześniej...
Przywitały mnie pierwsze tego dnia pierwiosnki.
Szybko okazało się, że jestem w złym miejscu...
[/img]https://lh3.googleusercontent.com/YGpMjvafo8fn4bGfQp9o81z3G0iag1lwHvI2Q01ALAv_gTFN8o72bDocDZla8qFgteOKXLrbVxiepp-ltR_NN55nwVumYjmc_PDmTt7-mvbgYFsPiG3teHT5Hy5y1i8fxWqLiPoBS3I=w556-h835-no[/img]
Ale już mi się nie chciało wracać, więc zeszłam do koryta rzeki, po czym wydrapałam się z powrotem te parę metrów pod górę, by wyjść na łąkę pełną kwiatów.
Od szlaku jednak byłam dosyć daleko... Było jednak ładnie, więc nie stresowałam się tym faktem
Z tego miejsca musiałam z powrotem zejść do koryta rzeki, znów wyjść pod górę, wydrapać się na kolejną polanę...
Po tym swoim wysoce inteligentnym pomyśle zarządziłam krótką przerwę na odpoczynek
...a następnie wreszcie doszłam do szlaku
W drodze na górę obmyłam sobie ręce, które były całe oprószone śmieciami z suchych drzew, przez które przechodziłam
I w drogę! W stronę przeciwną, bo do schroniska.
Po drodze minęłam jedną bacówkę, jeszcze nieczynną.
Trochę ludzi wracało już z góry, ale było już blisko 16.00, więc jeśli ktoś mógł zacząć wycieczkę rano, to już miał okazję odrobinę pochodzić.
Ja natomiast byłam już na prostej drodze do celu, a cały czas miałam widoki na okoliczne wzniesienia.
Przy samym schronisku pojawiły się kolejne połacie pierwiosnków.
Wpadłam do schroniska, zameldowałam się, wyrzuciłam wszystkie rzeczy z plecaka, zjadłam szybki obiad, po czym zgodnie z planem poszłam w kierunku Wysokiego Wierchu, gdzie miałam poleżeć!
Przy samym schronisku spokoju nie było - prawie pełne, a w dodatku w ten dzień odbywały się "Biegi w Szczawnicy" i jeden z punktów był właśnie tutaj.
Biegacze już bardziej szli niż biegli, ale to chyba zasługa kilometrów, które już mieli w nogach (Można zatem powiedzieć, że biegłam ich tempem ;ppppp)
Światło już było wieczorne, żółte, przyjemne... A na górę raczej nie szło zbyt dużo osób.
Biegacze zmierzali prosto w kierunku Szafranówki, więc jeszcze przez chwilę szliśmy w tym samym kierunku.
Po drodze w kierunku szczytu pojawiły się pierwsze widoki na Tatry.
Jeden z biegaczy na chwilę się zatrzymał, żeby sobie troszeczkę "polatać".
Natomiast ja musiałam dojść, żeby poleżeć...
Oczywiście nie szło mi to zbyt sprawnie, bo było zbyt pięknie, więc zatrzymywałam się co pół minuty.
Minęły mnie jeszcze 4 osoby, które też zmierzały na Wysoki Wierch. A to jedno z moich ulubionych pienińskich drzewek!
Przy odbiciu powoli rozstawaliśmy się z biegaczami. Oni w dół (przynajmniej na chwilę), a my do góry.
...też mozolnie, bo tutaj co i rusz były widoki
Parę osób schodziło ze szczytu. Byli tam puszczać modele samolotów (szkoda, że się spóźniłam!)
Dotarłszy na szczyt początkowo to właśnie tam planowałam się zatrzymać.
Widoki w końcu były!
Ostatecznie jednak zeszłam w kierunku pierwszej ławki po stronie słowackiej...
Aaaaaaa! Testowałam moje nowe podejściówki
Później doszła do mnie jeszcze Julka i namówiłam ją, żebyśmy zeszły do drugiej ławeczki, bo samej mi się nie chce iść aż tam, ale z kimś bardzo chętnie! A że się zgodziła, to podreptałyśmy!
I na polanie spędziłyśmy czas aż do zachodu słońca ))
Wyprosiłam zdjęcie ławeczkowe.
A następnie cieszyłam się trawką ;D
Pamiętam to miejsce z jesieni, też było cudownie, ale inaczej! Chyba można je polecić w każdej porze roku i dnia ;D
Nie zapomniałam o selfie
Ale nad pierwiosneczkami też się znęcałam, tyle że bez filtrów to wychodzi później ten milion plam i plamek ;P
W końcu zbliżał się zachód - w bardzo ładnym miejscu!
Ostatnie chwile ze słońcem...
I trzeba było się zbierać na górę!
...a stamtąd zeszłyśmy już po 20.00 do schroniska!
21-22.04. Wreszcie sama! Weekendowe Pieniny
21-22.04. Wreszcie sama! Weekendowe Pieniny
Jestem tu gdzie stoję, ale jeśli się ruszę, to mogę się zgubić.
to zdjęcie podoba mi się chyba najbardziej
A nie jakieś z moim wizerunkiem?! Czuję się zawiedziona! ;>
Wiolcia pisze:Jak zwykle klimatycznie ujęte Pieniny. Wracasz ciągle w te same miejsca i ciągle przywozisz z nich ładne fotografie. Mam nadzieję, że kolejny dzień to Koziarz, bo jestem ciekawa, jak tam stan wiosny na szlaku.
Też byłam ciekawa i pewnie wiosna tam już daje czadu, ale ja nie pojawię się na nim wcześniej niż w czerwcu, bo do tego czasu mam już plany Chciałam w ogóle nocować pod Bereśnikiem i wyjść w niedzielę na Koziarz, ale schronisko miało być przepełnione, a ja chciałam jechać w góry z małym plecakiem i odpuściłam tamte rejony. Poszłam następnego dnia na Słowację, trochę podreptałam Drogą Pienińską, sporo poleżałam na trawce, zrobiłam zapasy Kofoli i wróciłam do domu :d
Jestem tu gdzie stoję, ale jeśli się ruszę, to mogę się zgubić.
W sobotę jeszcze prognozy pokazywały, że w niedzielę ma być piękna pogoda, a tu śniadanie było niestety pod chmurką.
Na wschód słońca mi się nie chciało wstawać, bo blisko do drugiej w nocy słuchałam jakichś "Elephant-ów" zza ściany. Była dosyć głośna impreza. Nie motywowało to do wczesnego zwleczenia się z łóżka. Godzinę siódmą uznałam za optymalną.
Zastanawiałam się, czy czekać na słońce, czy ruszać, ale ostatecznie postanowiłam się przejść. W końcu niedziela miała być dniem leżenia na polankach, więc pasowało do nich dotrzeć.
Słońce nawet próbowało się przebijać zza tych chmur i oświetlać trawę, chociaż miało dosyć solidną barierę.
Przejrzystość też nie była już tak wspaniała jak w ostatnich dniach, ale nie zamierzałam zmieniać jakoś szczególnie planów. Nikt przecież w zamian za mnie nie poleży 3:)
W zasadzie wyszłam ze schroniska na tyle wcześnie, że w drodze na Wysoki Wierch nie spotkałam zupełnie nikogo.
Dzień wcześniej, w przedzachodowym słońcu, trasa prezentowała się o wiele ładnie, ale i tak ten szlak ma swój urok
Widok na Tatry przebijające się zza chmur - tylko na tyle mogłam liczyć.
Iiii znów moje ulubione drzewko, co oznaczało, że zaraz czeka mnie małe podejście ku Wysokiemu Wierchowi
Po drodze już czerwieniejące borówki (tak, wiem, jagody ;p)!
Na Wysokim Wierchu zrobiłam dłuższy samotny popas. Leżałam tam blisko godzinę, czekając na więcej słońca, ale doczekałam się tylko ochłapów ;>
Trzy Korony było widać wyraźnie, ale to w końcu rzut beretem.
Tatry zdecydowanie wypadały blado
Tym razem uskuteczniłam milion pięćset zdjęć za pomocą pilocika.
I po godzinie leżakowania postanowiłam zejść na dół...Ale nie na stronę polską.
...lecz słowacką!
W niedzielę miałam pierwiosnki w pełnej zieloności, bez dominującego nad nimi słońca
Na chwilę trzeba było znów wyjść pod górę, by później zejść na Przełęcz pod Tokarnią.
Lubię ten odcinek od Wysokiego Wierchu do przełęczy, bo cały czas idziesz ogromiastymi polanami
Na przełęczy byłam tylko chwilę. Buda zamknięta, nie było powodów, żeby siedzieć, zwłaszcza że co i rusz podjeżdżały jakieś samochody.
Teraz już szłam czerwonym szlakiem w kierunku rozwidlenia pod Płaśnią.
Tutaj aż do wieży RTV wciąż towarzyszą widoki i przestrzenie.
Jakby to mogło wyglądać przy dobrej przejrzystości! ;d Choć i tak troszeńkę się poprawiła albo ja się aż tak zbliżyłam ;d
Za wieżą weszłam już w las, którym szłam prawie cały czas do Leśnicy. Tylko czasem pojawiały się widoki.
Pierwszy taki widok był właśnie pod Płaśnią na odbiciu z czerwonego na zielony szlak.
Później znów szłam lasem...
...aż do punktu widokowego, przy którym była wiata (postawiona w drzewach, więc siedząc w niej nie miało się żadnych widoków ;d)
I ciut niżej...
Spotkałam moje ukochane kwiaty <3
I w końcu dotarłam na dół....
Zależało mi jednak na tym, żeby wrócić w miarę wcześnie do domu i trochę popracować, więc w Leśnicy odbiłam na Drogę Pienińską. Już w rejonie Chaty Pieniny zrobiło się jarmarcznie ;d
Bardzo przyjemnym spacerkiem podreptałam w kierunku Szczawnicy.
Tutaj jeszcze deptakiem wzdłuż brzegu poszłam w kierunku centrum. Najgorsze na deptaku jest to, że niektórzy rowerzyści nie widzą podziału na ścieżkę rowerową i pieszą, ale niektórzy piesi również... :O
I proszę. Jak widać Boga można znaleźć wszędzie... ;]
W końcu dotarłam pod kolej na Palenicę, a stamtąd już było bliziutko do przystanku autobusów.
Jechałam do Krakowa autobusem, który z pozoru wyglądał normalnie, ale był cyrkiem na kółkach ;P Nie dość, że drzwi co jakiś czas nie chciały się otwierać, to jeszcze zupa kierowcy, która była na półce u góry, wylała się na pasażerów - podobno był to rosołek ;D
Albumy:
W drodze na Durbaszkę
Z Durbaszki na zachód! Pienińskie Święto Ziemi, czyli niedziela
Na wschód słońca mi się nie chciało wstawać, bo blisko do drugiej w nocy słuchałam jakichś "Elephant-ów" zza ściany. Była dosyć głośna impreza. Nie motywowało to do wczesnego zwleczenia się z łóżka. Godzinę siódmą uznałam za optymalną.
Zastanawiałam się, czy czekać na słońce, czy ruszać, ale ostatecznie postanowiłam się przejść. W końcu niedziela miała być dniem leżenia na polankach, więc pasowało do nich dotrzeć.
Słońce nawet próbowało się przebijać zza tych chmur i oświetlać trawę, chociaż miało dosyć solidną barierę.
Przejrzystość też nie była już tak wspaniała jak w ostatnich dniach, ale nie zamierzałam zmieniać jakoś szczególnie planów. Nikt przecież w zamian za mnie nie poleży 3:)
W zasadzie wyszłam ze schroniska na tyle wcześnie, że w drodze na Wysoki Wierch nie spotkałam zupełnie nikogo.
Dzień wcześniej, w przedzachodowym słońcu, trasa prezentowała się o wiele ładnie, ale i tak ten szlak ma swój urok
Widok na Tatry przebijające się zza chmur - tylko na tyle mogłam liczyć.
Iiii znów moje ulubione drzewko, co oznaczało, że zaraz czeka mnie małe podejście ku Wysokiemu Wierchowi
Po drodze już czerwieniejące borówki (tak, wiem, jagody ;p)!
Na Wysokim Wierchu zrobiłam dłuższy samotny popas. Leżałam tam blisko godzinę, czekając na więcej słońca, ale doczekałam się tylko ochłapów ;>
Trzy Korony było widać wyraźnie, ale to w końcu rzut beretem.
Tatry zdecydowanie wypadały blado
Tym razem uskuteczniłam milion pięćset zdjęć za pomocą pilocika.
I po godzinie leżakowania postanowiłam zejść na dół...Ale nie na stronę polską.
...lecz słowacką!
W niedzielę miałam pierwiosnki w pełnej zieloności, bez dominującego nad nimi słońca
Na chwilę trzeba było znów wyjść pod górę, by później zejść na Przełęcz pod Tokarnią.
Lubię ten odcinek od Wysokiego Wierchu do przełęczy, bo cały czas idziesz ogromiastymi polanami
Na przełęczy byłam tylko chwilę. Buda zamknięta, nie było powodów, żeby siedzieć, zwłaszcza że co i rusz podjeżdżały jakieś samochody.
Teraz już szłam czerwonym szlakiem w kierunku rozwidlenia pod Płaśnią.
Tutaj aż do wieży RTV wciąż towarzyszą widoki i przestrzenie.
Jakby to mogło wyglądać przy dobrej przejrzystości! ;d Choć i tak troszeńkę się poprawiła albo ja się aż tak zbliżyłam ;d
Za wieżą weszłam już w las, którym szłam prawie cały czas do Leśnicy. Tylko czasem pojawiały się widoki.
Pierwszy taki widok był właśnie pod Płaśnią na odbiciu z czerwonego na zielony szlak.
Później znów szłam lasem...
...aż do punktu widokowego, przy którym była wiata (postawiona w drzewach, więc siedząc w niej nie miało się żadnych widoków ;d)
I ciut niżej...
Spotkałam moje ukochane kwiaty <3
I w końcu dotarłam na dół....
Zależało mi jednak na tym, żeby wrócić w miarę wcześnie do domu i trochę popracować, więc w Leśnicy odbiłam na Drogę Pienińską. Już w rejonie Chaty Pieniny zrobiło się jarmarcznie ;d
Bardzo przyjemnym spacerkiem podreptałam w kierunku Szczawnicy.
Tutaj jeszcze deptakiem wzdłuż brzegu poszłam w kierunku centrum. Najgorsze na deptaku jest to, że niektórzy rowerzyści nie widzą podziału na ścieżkę rowerową i pieszą, ale niektórzy piesi również... :O
I proszę. Jak widać Boga można znaleźć wszędzie... ;]
W końcu dotarłam pod kolej na Palenicę, a stamtąd już było bliziutko do przystanku autobusów.
Jechałam do Krakowa autobusem, który z pozoru wyglądał normalnie, ale był cyrkiem na kółkach ;P Nie dość, że drzwi co jakiś czas nie chciały się otwierać, to jeszcze zupa kierowcy, która była na półce u góry, wylała się na pasażerów - podobno był to rosołek ;D
Albumy:
W drodze na Durbaszkę
Z Durbaszki na zachód! Pienińskie Święto Ziemi, czyli niedziela
Ostatnio zmieniony 2018-04-26, 18:53 przez nes_ska, łącznie zmieniany 1 raz.
Jestem tu gdzie stoję, ale jeśli się ruszę, to mogę się zgubić.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 9 gości