Kwitnąca Mała Fatra
: 2025-06-17, 19:26
Na Małej Fatrze byłem dziesiątki razy, ale w zasadzie zawsze jesienią (raz tylko zimą - z Adrianem) Podczas szukania pomysłów na wycieczkę w połowie czerwca przychodzi mi myśl, że czemu nie tam? Trasa grzbietowa i przepiękna - wiadomo. Ma być gorąca niedziela, na wysokości 1500 metrów zawsze będzie trochę chłodniej. Poza tym wyjazd kolejką na górę też nie do przecenienia. Proponuję Reni wspólny wyjazd, wyraża chęć. Inne zapraszane osoby nie mogą lub mają inne plany, czyli romantyczna wycieczka tylko we dwoje.
Dla Reni jest to prawie debiut, bo jej pierwszy i ostatni pobyt na Małej Fatrze to były nasze wspólne wakacje w październiku 1997 roku (zmieniała wtedy pracę w lecie i nie dostała urlopu w wakacje).
Około 8,30 parkujemy przy dolnej stacji wyciągu Paseky, skąd jedziemy autobusem pod dolną stację kolejki kabinowej na Snilowską Przełęcz. Szybko wyjeżdżamy na górę, o 9 jest jeszcze pusto - nie ma kolejki do kolejki.
Pewnym zaskoczeniem dla mnie jest to, że z wagonika widzę przez całą drogę około 10 osób maszerujących na górę pieszo. Zawsze mi się wydawało, że tą ścieżką nikt nie chodzi, a widok turysty tutaj naprawdę był rzadkością. Co się zmieniło? Dobre pytanie.
Na górze idziemy na obowiązkową kawę na tarasie i ruszmy na Wielki Krywań. Jest ciepło, słonecznie, ma cały dzień przygrzewać. Na niebie zero chmur i tak ma się utrzymać. Trzeba się zabezpieczyć kremem z filtrem 50, żeby nie trzeba było Adriana z dyżuru ściągać.
Jest zielono i kwitnąco, doświadczenie dla mnie nowe na Małej Fatrze, z przyczyn wspomnianych na wstępie z kwiatów zdarzało mi się widywać jedynie zimowity jesienne i przekwitłe osty. Dziś postaram się pokazać te góry, tak dobrze wam znane, z uwzględnieniem wiosenno-kwiatowych elementów.
Na Wielki Krywań podąża sporo ludzi. Jest niedziela, dobra prognoza pogody, nie ma co się dziwić sporej liczbie turystów, na którą i my się składamy. Niemniej tragedii nie ma. Zastanawiam się, czy tak jak to często wcześniej obserwowałem, że najwięcej ludzi będzie na Wielkim Krywaniu i Chlebie, a za Chlebem będzie już luźniej.
Idąc na Wielki Krywań nie robię zdjęć, w zejściu będzie lepsze światło - słońce bardziej na południe, a nie nad Chlebem.
Na Krywaniu pierwszy postój i posiłek. Robię zdjęcia dookólne. Nachodzi mnie taka refleksja, że z tych gór, które wokoło widać, to sporo już mam odwiedzone.
Zmykamy na dół. Teraz już się skupiam bardziej na otoczeniu - zostaję nieco w tyle i nie jest to pierwszy raz dzisiaj.
Z powrotem Przełęcz Snilowska i Chleb. Tam drugi postój. Zauważam, że spora część ludzi wraca do wyciągu - czyli jak zwykle.
Teraz czeka nas przyjemny spacer aż do Południowego Grunia. Słońce przyświeca coraz mocniej, dobrze że wieje lekki wiaterek. Renia ubiera nawet kurtkę przeciwwiatrową. Ja bym się w takiej ugotował z gorąca, ale jak wiadomo powszechnie, kobiety mają inną termikę ciała. Mnie ten upał nieco przeszkadza - myślę sobie, że wybór trasy na wysokościach ok 1500 metrów był dobrym pomysłem.
Zgodnie z przewidywaniami jest ciepło, zielono i kwitnąco, po prostu ładnie. Nawet przejrzystość powietrza nie jest zła, choć oczywiście to nie to samo, co w mroźny zimowy dzień. Hromowe - Steny - Południowy Gruń. Rozpisywać się nie będę, wszystko jest jasne. Macie tu zdjęcia, przez które Renia musiała co chwilę czekać na mnie.
Na Południowym Gruniu kładę się na trawie i bierze mnie kilkuminutowa drzemka. Podobno nie chrapałem.
A jest tu tak:
Zaczynamy mordercze zejście na dół. Pewnym zaskoczeniem jest dla mnie, że w pierwszej połowie zejścia prowadzi ono zakosami, których tutaj chyba nie było. Ostatnio „nie zimą" schodziłem tędy w 2018 roku i wydaje mi się, te szło się cały czas ostro w dół. Pamiętam to zejście dobrze, bo jeszcze w nocy padało, było trochę błotka na szlaku, zejście okupiłem złamaniem jednego kijka i konstatacją, że na to błoto raczki by się przydały.
W dolnej części zejścia, po wyjściu z lasu, zakosów już nie ma i łąką się schodzi stromo w dół.
Renia mnie sporo wyprzedza i idzie do Chaty na Gruni. Porządna żona, zajmuje miejsce w kolejce do bufetu. Tak, kolejka jest spora, nawet do 10 osób. Osoba przed nami zamawia ostatnie haluszki, co za pech. Bierzemy strapacky, czyli coś podobnego - małe kluseczki z kapustą i skwarkami, do tego oczywiście Kofola. Kluseczki nawet niezłe.
Po obiedzie chwilę leżakujemy w cieniu, mnie bierze na drugą krótką drzemkę. Schodzimy stokiem narciarskim Paseky. To zejście jest zdecydowanie lepsze niż stosunkowo nudny powrót pod dolną stację wyciągu, choć Renia zauważa, że po całym dniu na słońcu akurat zejście lasem może być stosunkowo przyjemne. My dajemy jednak odpór cieniowi, cała nasza dzisiejsza trasa (a zeszło tego prawie 8 godzin) jest na słońcu, z jednym wyjątkiem krótkiego leżakowania pod Chatą.
Zejście stokiem porasta bardzo wysoka trawa, pośród której kwitnie mnóstwo polnych kwiatów. Ładnie. Widoki też zacne. Teoretycznie idziemy na zakazie, bo po stoku nie prowadzi szlak turystyczny. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana.
Na dole Renia wpada na genialny pomysł - idziemy ochłodzić nogi w potoku Varinka. To zwyczaj często praktykowany przez Adriana, co widać w jego relacjach, ja do tej pory jakoś rzadko to stosowałem. Niemniej bardzo przyjemna chwila nad potokiem.
W drodze powrotnej jeszcze jedziemy w Terchowej do sklepu spożywczego uzupełnić płyny (ale bezalkoholowo) i wracamy do Krakowa.
I to by było na tyle.