Súľovské vrchy - majówka z głosami.
: 2022-05-10, 11:38
Sulowskie Wierchy (Súľovské vrchy) to nieduże pasmo górskie znajdujące się w północno-wschodniej Słowacji. Wciśnięte jest pomiędzy Kotlinę Żylińską (Žilinská kotlina), dolinę Wagu oraz Góry Strażowskie (Strážovské vrchy). Co prawda według polskiego podziału stanowią one północny fragment Gór Strażowskich, ale Słowacy mają w tej sprawie inne zdanie i uznają je za osobną grupę górską, więc tej wersji będziemy się trzymać.
Góry te nie powalają wysokościami, co zupełnie mi nie przeszkadza, ale posiadają wiele punktów widokowych z fajnymi panoramami, do tego masa skał i kilka ciekawych pamiątek historycznych, więc planowałem odwiedzenie ich w majówkę już w 2020 roku, lecz wiadomo, że plan ten nie miał szans wypalić. Udało się dopiero teraz!
Ruszamy z Bastkiem wyjątkowo wcześnie, bo już 28 kwietnia, w czwartek. Powodem takiej daty były prognozy, mówiące że do soboty ma być najlepsza pogoda - dużo słońca. Prognozy mają to do siebie, że lubią się nie sprawdzać, więc w Żylinie witają nas chmury, niska temperatura i przenikliwy wiatr. Nie myśląc długo wskakujemy do autobusu miejskiego i opuszczamy centrum, przenosząc się do położonej na obrzeżach dzielnicy Bánová (węg. Zsolnabánfalva). Tam wychodzimy w nieco innym świecie - dookoła nas opuszczone ubytovňe, magazyny i centrum handlowe z materiałami budowlanymi.
Przechodzimy na drugi brzeg rzeki Rajčanki, a tam ponownie inny świat - osiedla domków jednorodzinnych i dzikie kury biegające po ulicach i trawie.
Pierwszy dzień majówki zaplanowałem jako "etap dojazdowo-dojściowy", więc mamy do przebycia dziś niewiele kilometrów, w dodatku jest stosunkowo młoda pora, więc na głównym placu Bánovej (włączonej do Żyliny dopiero w 1970 roku) zaglądamy do Hostinca pri potôčku. Przypominający nieco dworzec kolejowy obiekt to niezwykle sympatyczna spelunka, kumulująca w sobie większość pozytywnych cech kojarzących się z klimatem czechosłowackich knajp.
Zaglądają tu przypadkowi rowerzyści, chłopy wracające z pracy, ale przede wszystkim element, dla którego piwiarnia jest bardziej domowa niż własne cztery kąty. Siadamy na zewnątrz.
Mniej więcej po kwadransie zjawia się siwowłosy jegomość. Fachowiec, więc od razu nas rozpoznaje.
- Ja mogę mówić po słowacku, angielsku, niemiecku i po hiszpańsku. A najlepiej po rosyjsku, to taki piękny język - informuje. - Mogę się dołączyć?
Pytanie raczej retoryczne. Facet wydaje się mocno ogarnięty.
- Jesteście z Polski? Ale skąd? Ze Śląska? A to chyba nie jest już taka normalna Polska? O, prawdziwi Ślązacy - cieszy się. - A ja jestem Niemiec. Niemiec ze Śląska, lecz stąd.
Niemców mieszkało na Słowacji kiedyś sporo, dziś też trochę ich zostało, ale pierwsze słyszę o śląskich Niemcach, którzy byliby tu autochtonami .
Przedstawia się jako Rudolf i ubolewa, że u Słowaków nikt nie nosi takiego germańskiego imienia.
- Jak to nikt? - dziwię się. - A Rudolf Schuster?
Rudolf Schuster był słowackim prezydentem na początku tego wieku (nota bene też pochodzenia niemieckiego), ale nasz Rudolf uśmiecha się lekko zawstydzony, jakbym odkrył jakiś sekret i tylko macha ręką. Zamawia sobie przez okienko lane wino do szklaneczki i próbuje kleić jakąś rozmowę, ale w miarę upływu czasu przypomina to raczej przeskakiwanie z tematu na temat. Pytał się m.in. czy Katyń to była prawda. Potem wspólnie doszliśmy do wniosku, że Putin to **** i powinien go wykorzystać jakiś dobrze wyposażony przez naturę Murzyn . Następnie - dla odmiany - stwierdził, że Bandera wcale nie był taki zły. Odwoływał się też do znacznie dalszej historii - doszedł aż do podbicia terenów dzisiejszej Słowacji przez Bolesława Chrobrego (choć nie wiadomo, czy rzeczywiście się to wydarzyło). Kilkukrotnie wspominał także o polskim królu, który pokonał Turków i któremu Słowacy powinni być za to wdzięczni.
- Jan Sobieski - podpowiadam mu, ale ten kręci głową, gdyż ciągle wydaje mu się, iż to znowu jakiś Bolesław.
- To był taki dwumetrowy chłop, który jednym ruchem ścinał trzy głowy naraz! - woła z przekonaniem. Prawie jak w "Ogniem i mieczem".
Mijają kwadranse, a Rudolf zaczyna być męczący, bo ciągle nawija to samo, co prawdopodobnie wynika ze stanu jego upojenia - co prawda trzymał się nieźle, ale sam przyznał, że pije od rana. W końcu sugeruję Bastkowi, że należy przenieść się do środka lokalu, bo "tam jest ciepło". Rudolf, który przed chwilą deklarował, że da nam na piwo, teraz zaczyna prosić... o jakieś drobne centy na wino. I tak jak podejrzewałem - decyduje się poszukać innych ofiar w okolicy, więc nasze owocne spotkanie dobiega końca. Na pożegnanie życzy nam wszystkie dobrego, Bastkowi fajnej dziewczyny, a mnie... chłopaka .
We wnętrzu hostinca jest spokojnie, ale daję się wciągnąć w lecącą w telewizji słowacką wersję programu "Trudne sprawy" - jakieś dwie starszy baby miały ze sobą problem po śmierci jednego chłopa i dopiero po tym, jak każda znalazła sobie nowego mężczyznę, to się uspokoiły.
Tymczasem na dworze pogoda bez większych zmian - dominują chmury. Zerkamy na prognozy, bo może coś się zmieniło, ale nie - według czołowych stron pogodowych mamy w tej chwili mieć nad sobą niemal bezchmurne niebo, co widać na załączonym obrazku.
O siedemnastej - tak jak zakładałem - zarzucamy plecaki. Co prawda okazało się, że kawałek dalej znowu jest jakiś bar, ale niestety (lub na szczęście) chyba już od dawna nie działa.
Na horyzoncie bieleją szczyty Małej Fatry. Cieszę się, że nie będziemy wspinać się aż tak wysoko, bo śnieg w majówkę do szczęście nie jest mi potrzebny.
Nasz dzisiejszy cel jest znacznie bliżej - w pewnym momencie pojawia się przed nami, po lewej.
Idziemy sobie niespiesznie zielonym szlakiem, mijamy cmentarz oraz farmę z pozującymi kozami.
Nagle wyprzedza nas jakiś samochód, gwałtownie hamuje i wyskakuje z niego brodaty facet. Myślałem, że może ktoś z farmy i nie spodobało mu się, że fotografujemy jego kozy
- Dokąd idziecie?
- Na zamek - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- A potem?
- W Sulowskie Wierchy.
- A jaki jest wasz punkt końcowy?
Przesłuchanie, czy co? Z trudem przypominam sobie nazwę miejscowości, gdzie będziemy wchodzić na pociąg.
- Czyli nie idziecie do Santiago de Compostela? - kierowca wyraźnie się rozczarował. - Bo wyglądacie jakbyście udawali się w tak daleką podróż i pomyślałem, że może potrzebujecie jakiejś pomocy...
To miłe, ale aż tak ambitnych planów nie mieliśmy.
- Ja kiedyś szedłem aż do Santiago - mówi z uśmiechem. - Trzy tysiące kilometrów! Ale nie miałem namiotu i dużego plecaka.
- Bo w plecaku nosimy dużo piwa - zdradzam mu sekret, na co ten śmieje się (zdaniem Bastka niezbyt szczerze).
Pożegnał się z Panem Bogiem na ustach, wsiadł do auta i zawrócił.
- Widziałeś jego krzyż? - pyta się Bastek. Nie widziałem. Ponoć sięgał mu prawie do pasa, ale był z drewna, więc w ogóle go nie zauważyłem.
Po tym sympatycznym przerywniku opuszczamy teren zabudowany i przechodzimy pod autostradą D1. Na mapie ta okolica oznaczona jest jako Laziská.
Podchodzimy na górkę, gdzie uskuteczniamy krótką przerwę. Słońce wreszcie zaczyna wygrywać z chmurami.
Po połączeniu z niebieskim szlakiem robi się naprawdę ładnie. Między bliższymi kopcami znowu ukazuje się grań Małej Fatry - nadajniki to szczyt Veľká lúka.
Przed nami wschodnia część wioski Lietava (węg. Zsolnalitva) rozłożona pod zamkiem o tej samej nazwie.
Na tę polanę będziemy musieli się za chwilę wdrapać, po czym skręcimy w prawo.
Kamenné dvojkreslo, czyli lokalna atrakcja, którą jednak wyobrażałem sobie jako ciut bardziej okazałą. Jest to skałka, którą do takiego stanu przerobili ludzie - najprawdopodobniej włoscy kamieniarze, którzy kilka wieków temu pozyskiwali w okolicy surowiec. Istnieje też legenda, że to dawne miejsce kultowe sprzed czterech tysięcy lat.
Sądziłem, że przez Lietavę tylko przemkniemy, ale niespodziewanie widzimy, że tuż obok szlaku działa jakaś knajpa! Wygląda na sezonowy bufet, dookoła pełno jakiś kamieni, ale zimne piwo mają!
Grzechem byłoby nie wpaść na jedno! Siedzimy w promieniach wieczornego słońca, z trzeszczących głośników płyną słowackie szlagiery... Ech, dla takich chwil się żyje.
Dolina Lietavy to granica pomiędzy Kotliną Żylińską a Sulowskimi Wierchami, konkretnie podgrupą Skalky. Według szlakowskazu mamy jeszcze pół godziny podejścia na zamek. Mozolnie wdrapujemy się na wzdłuż polany co chwilę oglądając się za siebie, bo z każdym metrem wyłania się coraz więcej górek.
Z przełęczy spoglądamy na południe, gdzie jest kolejna dolina oraz szczyty Skalki i Biela skala. Według pierwotnego planu właśnie tam miał wypaść pierwszy wyjazdowy nocleg, potem zmieniłem go na bardziej emocjonującą wersję.
Jesteśmy prawie pod zamkiem. Prawie, gdyż musimy obejść dookoła górę o nazwie Cibuľník; strasznie nam się to dłuży.
Wreszcie, kwadrans przed dwudziestą, stajemy pod murami zamku Lietava (Lietavský hrad).
Zamek jest jednym z największych w kraju, być może nawet drugi po Zamku Spiskim. Już od końca XVII wieku nie był na stałe zamieszkały, potem mieściło się tu przez jakiś czas archiwum Komposesoratu Orawskiego, aż wreszcie od 18. stulecia zaczął stopniowo zmieniać się w ruinę. Obecnie jest własnością prywatnego stowarzyszenia, które się nim opiekuje i prowadzi powolne prace konserwatorskie. Jednocześnie za wizytę nie pobiera się żadnych opłat, ruiny są dostępne bez ograniczeń przez całą dobę i cały rok. Zatem doskonałe miejsce na nocleg!
Nigdy nie spałem w ruinach zamku, więc myśl o Lietavie podnosiła mi ciśnienie już od paru dni. Nie byłem pewien, jak w rzeczywistości wyglądają tu warunki, czy znajdzie się jakiś kąt dla dwóch osób, bo przecież nie rozbijemy namiotu. Zaglądamy do drewnianej komórki, ale tam ciasno i dość brudno. Lepiej wygląda główny dziedziniec. W kącie stoi wiata, lecz nasz wzrok przykuwa wieża starej bramy po przeciwległej stronie - u jej podstawy znajduje się częściowo osłonięte pomieszczenie ze stołem i dwoma ławami oraz drewnianą podłogą! Idealne!
Zrzucamy klamoty i wybieramy miejsce na ognisko - decydujemy się również na główny dziedziniec, bo są tu dwa przygotowane paleniska, nie wieje wiatr i nikt nas nie będzie widział. Chyba, bo choć szukaliśmy, to nie dostrzegliśmy żadnych kamer.
Potem idziemy pokręcić się jeszcze po ruinach - czysta przyjemność w tych warunkach: koniec dnia i nikogo obcego.
Żylina całkiem niedaleko... Ładnie można stąd podziwiać jej górskie otoczenie.
Nie mieliśmy szans obejrzeć zachodu słońca, pozostaje nam delektowanie się ostatnimi kolorami kończącego się dnia.
Poszarpane skałki będziemy oceniać jutro ze znacznie mniejszej odległości.
Sądziłem, że może kogoś tu spotkamy, bo ponoć Lietavský hrad jest popularnym miejscem wieczornych spacerów, ale nie. No, prawie nie, gdyż w pewnym momencie spotkałem rowerzystę siedzącego na murku jednego z bastionów, czym zresztą mnie wystraszył. Po chwili i on zniknął, więc zabraliśmy się do gospodarzenia na zamku.
Znając zamiłowanie ludzi do wszelkich zakazów próbowałem dowiedzieć się jak formalnie wygląda kwestia nocowania i rozpalania ognia, lecz nigdzie nie było żadnej wzmianki, że nie wolno tego robić. Jedyny zakaz, jaki pojawił się na tabliczkach, to wchodzenia na mury, co wydaje się zrozumiałe, bo na niektórych można skręcić kark, podobnie jak w wielu innych miejscach.
Bastek rozpala ognisko. Staraliśmy się nie pobierać przygotowanego tutaj drewna, aby przypadkiem ktoś nie czepiał się, iż korzystamy z cudzej własności, więc przytargaliśmy je z lasu.
Zrobiło się całkiem ciemno. Klimat niesamowity, w dole migoczą światełka, Żylina jawi się prawie jak metropolia.
Nagle wpada nam do głowy pytanie: a co, jeśli tu straszy? O tym wcześniej nie myślałem . Pocieszamy się tym, że o żadnej białej damie nie czytałem, a zazwyczaj zamki się tym chwalą. Nie mniej nasz spokój co jakiś czas jest zakłócany różnymi dochodzącymi dźwiękami: głosy, rozmowy, śmiechy. Chichoty kobiet i nawoływania dzieciaków. Ze dwa razy jestem przekonany, że idzie do nas jakaś grupa, są już za bramą, więc wychodzę im naprzeciw, a tam pusto...W pewnym momencie słyszymy warkot motorka i znów mam pewność, że zaraz do nas wpadnie, ale ten powoli cichnie... Dziwnym trafem te hałasy tak wyraźne docierały jedynie do moich uszu, Bastek słyszał jakiś szum i tym podobne, więc albo wiatr przynosił odgłosy z pobliskich wiosek, albo...
Wpatrując się w ciemność dostrzegam, że w jednej z wnęk świeci się słabe światło. Ki diabeł? Podchodzę z lekką nieśmiałością - w kącie ustawiono portret jednego ze współzałożycieli stowarzyszenia, który zmarł tragicznie. To znicz pod zdjęciem się pali, choć wcześniej nie zauważyłem, aby się świecił.
Taak, nocleg w ruinach zamku ma swój klimat.
Na ognisku smażymy kiełbaskę, gotuje się woda, podnosimy ciśnienie piwami i cytrynówką. Jest pięknie.
Noc minęła spokojnie, pobudka była wczesna, bo chcemy zaliczyć wschód słońca.
Niebo jest już kolorowe, wkrótce nad Żyliną pojawi się czerwona tarcza.
Patrzę sobie na te kopce za miastem, należące do Gór Kysuckich (Kysucká vrchovina) i myślę, że po nich też warto byłoby kiedyś się pokręcić. A jeśli chodzi o bardziej znajome tereny, to na środku horyzontu mamy Wielką Raczę, oddaloną o nieco o ponad trzydzieści kilometrów.
Słońce leniwie zaczyna swą wędrówkę... Z powodu drzew wschód nie jest imponujący, ale na pewno można zaliczyć go do ładnych.
Zamek także zaczyna robić się jaśniejszy. Z tej perspektywy dobrze widać, że była to potężna twierdza, nigdy nie zdobyta.
Wracamy do śpiworów jeszcze nieco pospać, a po drugiej pobudce słońce jest już w pełni i przygrzewa. Na zdjęciu poniżej znajdują się miejsca ogniskowe oraz wiata na głównym dziedzińcu. Z kolei za bramą po prawej mieszczą się dwa wychodki, zatem nie grozi nam latanie po krzakach. W przeszłości jeden z wychodków zamkowych funkcjonował w wieży, pod którą spaliśmy - odchody po prostu przelatywały za mury.
Podczas porannej toalety rozbijam lusterko! Cholera. Ostatnie takie stłukłem w 2015 roku i potem nastąpiło siedem lat nieszczęścia, oby tym razem to się nie powtórzyło. Oprócz tego wydarzenia innych strat nie odnotowano, natomiast my mamy pierwszych gości, bo pojawiła się jedna parka i poszła za róg zjeść śniadanie. Ruszam się także i ja, aby z wysokości sfotografować położoną na południu wioskę Lietavská Svinná (Litvaszinye).
Boisku klubu TJ Iskra.
Spostrzegliśmy, że jednak na zamku jest kamera - przymocowano ją obok okna, kilka metrów nad naszym legowiskiem .
Ciekawostka mocno historyczna - w latach 60. po usunięciu warstw ziemi archeolodzy odkryli na jednej ze skał dziedzińca wykute znaki runiczne. Jedne mają mieć pochodzenie celtyckie, inne germańskie. Być może był to kiedyś ołtarz ofiarny, co może tłumaczyć ludowe podania, że dawno temu zamiast zamku istniało miejsce kultu bogini Łady albo Lietvy.
Mam nadzieję, że runy są dobrze widoczne na zdjęciu .
Zbieramy się niespiesznie. Na częściowo odbudowanym bastionie robimy sobie pamiątkową fotkę z faną.
Rzut oka na Żylinę...
...oraz na cel dzisiejszej wędrówki: wioska Podhorie i chwilowo zacienione "jądro" Sulowskich Wierchów.
Jeśli chodzi o zamek Lietava to mnie zachwycił, a spędzona tu noc była jedną z najciekawszych w czasie górskich wędrówek. Czasem spotyka się opinie, że za bardzo przesadzono z rekonstrukcją ruin, że są zbyt nowe; jestem bardzo wyczulony w tej kwestii i bardzo mnie drażnią takie "nowe-stare" konstrukcje, ale w przypadku Lietavy nie odniosłem takiego wrażenia. Wydaje się, że - przynajmniej na razie - prace prowadzone są w taki sposób, aby zabezpieczyć najbardziej newralgiczne fragmenty i nie ma zagrożenia, że powstanie tutaj słowacka wersja Bobolic.
Wychodząc spotykamy maszerującą na ruiny rodzinę z dwójką dzieci. W weekend pewnie będzie tu bardzo tłoczno, czasem otwierany jest również niewielki sklepik z pamiątkami i przekąskami.
Kolejne kilka kilometrów to niezbyt emocjonujący niebieski szlak przez las.
Idziemy spokojnym tempem, Bastek męczy aparat robiąc zdjęcia różnym kwiatkom i chwastom. Mą uwagę przyciąga natomiast tablica, informująca, że Lietava wchodzi w skład trójkąta zwanego Beskydský hradný triangel. Pozostałe dwa zamki to Súľov i Hričov. Wszystko fajnie, tylko żaden z nich nie jest położony w Beskidach, bo Sulowskie Wierchy do nich nie należą! Co prawda jest to Euroregion Beskidy, ale pisanie o "beskidzkich zamkach" to po prostu bzdura.
Gdy las się skończył popełniamy błąd - zamiast w lewo, skręcamy w prawo. Na nasze usprawiedliwienie dodam, że tak pokazywał znaczek szlakowy, ale zastanawiam się, czy ktoś go czasem nie przestawił. W efekcie musimy przebijać się przez pole i manewrować wzdłuż ogrodzeń pod napięciem, a także płoszymy sarnę.
Ruiny z oddalenia.
Docieramy do drogi. Cały czas sądzę, że jesteśmy w innym miejscu, więc znowu cisnę w prawo i z zaskoczeniem widzę tablicę nie tej wioski, co trzeba. Na szczęście nie nadłożyliśmy wielu kilometrów, więc zawracamy i po chwili przekraczamy granicę Podhoria (Zsolnaerdőd).
Na ulicach pusto, bo słońce mocno przygrzewa, więc ludzie pochowali się w domach. W centrum miejscowości znajdujemy market. Na piętrze zlokalizowano knajpę, ale ta działa tylko w sobotę i niedzielę. Na pobliskim słupie reklamuje się jakiś szynk, zatem idę go sprawdzić, lecz okazuje się, że szykują się do imprezy. No cóż, pozostaje nam sklep.
Niektórzy z mieszkańców ostro przygotowują się do weekendu, bo facet przede mną targał trzy skrzynki piwa, a więc sześćdziesiąt butelek Kelta. My aż takich ambicji nie mamy; w cieniu samochodu spożywamy obiad.
Za rogiem czai się kościółek o dziwnej sylwetce, przypominającej bardziej remizę strażacką, niż świątynię.
Po opuszczeniu Podhoria gramolimy się powoli pod górę szeroką łąką. Za plecami mamy widoki na zamek oraz góry, z każdym metrem coraz rozleglejsze.
Mała Fatra: Rozsutec, Stoh, Krywań... Zapewne jeszcze dzisiaj jest tam spokojnie, ale jutro zwali się sporo turystów.
Z boku rozłożyła się Lietavská Závadka (Szúnyogfalu), administracyjnie część Lietavy.
Odkryty teren się kończy, więc ostatnie spojrzenia na Żylinę, zamek i Fatrę.
W lesie czeka na nas Droga Krzyżowa - dosłownie i w przenośni - która zaprowadzi do punktu, gdzie zacznie się najciekawszy fragment wędrówki przez Sulowskie Wierchy.
Góry te nie powalają wysokościami, co zupełnie mi nie przeszkadza, ale posiadają wiele punktów widokowych z fajnymi panoramami, do tego masa skał i kilka ciekawych pamiątek historycznych, więc planowałem odwiedzenie ich w majówkę już w 2020 roku, lecz wiadomo, że plan ten nie miał szans wypalić. Udało się dopiero teraz!
Ruszamy z Bastkiem wyjątkowo wcześnie, bo już 28 kwietnia, w czwartek. Powodem takiej daty były prognozy, mówiące że do soboty ma być najlepsza pogoda - dużo słońca. Prognozy mają to do siebie, że lubią się nie sprawdzać, więc w Żylinie witają nas chmury, niska temperatura i przenikliwy wiatr. Nie myśląc długo wskakujemy do autobusu miejskiego i opuszczamy centrum, przenosząc się do położonej na obrzeżach dzielnicy Bánová (węg. Zsolnabánfalva). Tam wychodzimy w nieco innym świecie - dookoła nas opuszczone ubytovňe, magazyny i centrum handlowe z materiałami budowlanymi.
Przechodzimy na drugi brzeg rzeki Rajčanki, a tam ponownie inny świat - osiedla domków jednorodzinnych i dzikie kury biegające po ulicach i trawie.
Pierwszy dzień majówki zaplanowałem jako "etap dojazdowo-dojściowy", więc mamy do przebycia dziś niewiele kilometrów, w dodatku jest stosunkowo młoda pora, więc na głównym placu Bánovej (włączonej do Żyliny dopiero w 1970 roku) zaglądamy do Hostinca pri potôčku. Przypominający nieco dworzec kolejowy obiekt to niezwykle sympatyczna spelunka, kumulująca w sobie większość pozytywnych cech kojarzących się z klimatem czechosłowackich knajp.
Zaglądają tu przypadkowi rowerzyści, chłopy wracające z pracy, ale przede wszystkim element, dla którego piwiarnia jest bardziej domowa niż własne cztery kąty. Siadamy na zewnątrz.
Mniej więcej po kwadransie zjawia się siwowłosy jegomość. Fachowiec, więc od razu nas rozpoznaje.
- Ja mogę mówić po słowacku, angielsku, niemiecku i po hiszpańsku. A najlepiej po rosyjsku, to taki piękny język - informuje. - Mogę się dołączyć?
Pytanie raczej retoryczne. Facet wydaje się mocno ogarnięty.
- Jesteście z Polski? Ale skąd? Ze Śląska? A to chyba nie jest już taka normalna Polska? O, prawdziwi Ślązacy - cieszy się. - A ja jestem Niemiec. Niemiec ze Śląska, lecz stąd.
Niemców mieszkało na Słowacji kiedyś sporo, dziś też trochę ich zostało, ale pierwsze słyszę o śląskich Niemcach, którzy byliby tu autochtonami .
Przedstawia się jako Rudolf i ubolewa, że u Słowaków nikt nie nosi takiego germańskiego imienia.
- Jak to nikt? - dziwię się. - A Rudolf Schuster?
Rudolf Schuster był słowackim prezydentem na początku tego wieku (nota bene też pochodzenia niemieckiego), ale nasz Rudolf uśmiecha się lekko zawstydzony, jakbym odkrył jakiś sekret i tylko macha ręką. Zamawia sobie przez okienko lane wino do szklaneczki i próbuje kleić jakąś rozmowę, ale w miarę upływu czasu przypomina to raczej przeskakiwanie z tematu na temat. Pytał się m.in. czy Katyń to była prawda. Potem wspólnie doszliśmy do wniosku, że Putin to **** i powinien go wykorzystać jakiś dobrze wyposażony przez naturę Murzyn . Następnie - dla odmiany - stwierdził, że Bandera wcale nie był taki zły. Odwoływał się też do znacznie dalszej historii - doszedł aż do podbicia terenów dzisiejszej Słowacji przez Bolesława Chrobrego (choć nie wiadomo, czy rzeczywiście się to wydarzyło). Kilkukrotnie wspominał także o polskim królu, który pokonał Turków i któremu Słowacy powinni być za to wdzięczni.
- Jan Sobieski - podpowiadam mu, ale ten kręci głową, gdyż ciągle wydaje mu się, iż to znowu jakiś Bolesław.
- To był taki dwumetrowy chłop, który jednym ruchem ścinał trzy głowy naraz! - woła z przekonaniem. Prawie jak w "Ogniem i mieczem".
Mijają kwadranse, a Rudolf zaczyna być męczący, bo ciągle nawija to samo, co prawdopodobnie wynika ze stanu jego upojenia - co prawda trzymał się nieźle, ale sam przyznał, że pije od rana. W końcu sugeruję Bastkowi, że należy przenieść się do środka lokalu, bo "tam jest ciepło". Rudolf, który przed chwilą deklarował, że da nam na piwo, teraz zaczyna prosić... o jakieś drobne centy na wino. I tak jak podejrzewałem - decyduje się poszukać innych ofiar w okolicy, więc nasze owocne spotkanie dobiega końca. Na pożegnanie życzy nam wszystkie dobrego, Bastkowi fajnej dziewczyny, a mnie... chłopaka .
We wnętrzu hostinca jest spokojnie, ale daję się wciągnąć w lecącą w telewizji słowacką wersję programu "Trudne sprawy" - jakieś dwie starszy baby miały ze sobą problem po śmierci jednego chłopa i dopiero po tym, jak każda znalazła sobie nowego mężczyznę, to się uspokoiły.
Tymczasem na dworze pogoda bez większych zmian - dominują chmury. Zerkamy na prognozy, bo może coś się zmieniło, ale nie - według czołowych stron pogodowych mamy w tej chwili mieć nad sobą niemal bezchmurne niebo, co widać na załączonym obrazku.
O siedemnastej - tak jak zakładałem - zarzucamy plecaki. Co prawda okazało się, że kawałek dalej znowu jest jakiś bar, ale niestety (lub na szczęście) chyba już od dawna nie działa.
Na horyzoncie bieleją szczyty Małej Fatry. Cieszę się, że nie będziemy wspinać się aż tak wysoko, bo śnieg w majówkę do szczęście nie jest mi potrzebny.
Nasz dzisiejszy cel jest znacznie bliżej - w pewnym momencie pojawia się przed nami, po lewej.
Idziemy sobie niespiesznie zielonym szlakiem, mijamy cmentarz oraz farmę z pozującymi kozami.
Nagle wyprzedza nas jakiś samochód, gwałtownie hamuje i wyskakuje z niego brodaty facet. Myślałem, że może ktoś z farmy i nie spodobało mu się, że fotografujemy jego kozy
- Dokąd idziecie?
- Na zamek - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- A potem?
- W Sulowskie Wierchy.
- A jaki jest wasz punkt końcowy?
Przesłuchanie, czy co? Z trudem przypominam sobie nazwę miejscowości, gdzie będziemy wchodzić na pociąg.
- Czyli nie idziecie do Santiago de Compostela? - kierowca wyraźnie się rozczarował. - Bo wyglądacie jakbyście udawali się w tak daleką podróż i pomyślałem, że może potrzebujecie jakiejś pomocy...
To miłe, ale aż tak ambitnych planów nie mieliśmy.
- Ja kiedyś szedłem aż do Santiago - mówi z uśmiechem. - Trzy tysiące kilometrów! Ale nie miałem namiotu i dużego plecaka.
- Bo w plecaku nosimy dużo piwa - zdradzam mu sekret, na co ten śmieje się (zdaniem Bastka niezbyt szczerze).
Pożegnał się z Panem Bogiem na ustach, wsiadł do auta i zawrócił.
- Widziałeś jego krzyż? - pyta się Bastek. Nie widziałem. Ponoć sięgał mu prawie do pasa, ale był z drewna, więc w ogóle go nie zauważyłem.
Po tym sympatycznym przerywniku opuszczamy teren zabudowany i przechodzimy pod autostradą D1. Na mapie ta okolica oznaczona jest jako Laziská.
Podchodzimy na górkę, gdzie uskuteczniamy krótką przerwę. Słońce wreszcie zaczyna wygrywać z chmurami.
Po połączeniu z niebieskim szlakiem robi się naprawdę ładnie. Między bliższymi kopcami znowu ukazuje się grań Małej Fatry - nadajniki to szczyt Veľká lúka.
Przed nami wschodnia część wioski Lietava (węg. Zsolnalitva) rozłożona pod zamkiem o tej samej nazwie.
Na tę polanę będziemy musieli się za chwilę wdrapać, po czym skręcimy w prawo.
Kamenné dvojkreslo, czyli lokalna atrakcja, którą jednak wyobrażałem sobie jako ciut bardziej okazałą. Jest to skałka, którą do takiego stanu przerobili ludzie - najprawdopodobniej włoscy kamieniarze, którzy kilka wieków temu pozyskiwali w okolicy surowiec. Istnieje też legenda, że to dawne miejsce kultowe sprzed czterech tysięcy lat.
Sądziłem, że przez Lietavę tylko przemkniemy, ale niespodziewanie widzimy, że tuż obok szlaku działa jakaś knajpa! Wygląda na sezonowy bufet, dookoła pełno jakiś kamieni, ale zimne piwo mają!
Grzechem byłoby nie wpaść na jedno! Siedzimy w promieniach wieczornego słońca, z trzeszczących głośników płyną słowackie szlagiery... Ech, dla takich chwil się żyje.
Dolina Lietavy to granica pomiędzy Kotliną Żylińską a Sulowskimi Wierchami, konkretnie podgrupą Skalky. Według szlakowskazu mamy jeszcze pół godziny podejścia na zamek. Mozolnie wdrapujemy się na wzdłuż polany co chwilę oglądając się za siebie, bo z każdym metrem wyłania się coraz więcej górek.
Z przełęczy spoglądamy na południe, gdzie jest kolejna dolina oraz szczyty Skalki i Biela skala. Według pierwotnego planu właśnie tam miał wypaść pierwszy wyjazdowy nocleg, potem zmieniłem go na bardziej emocjonującą wersję.
Jesteśmy prawie pod zamkiem. Prawie, gdyż musimy obejść dookoła górę o nazwie Cibuľník; strasznie nam się to dłuży.
Wreszcie, kwadrans przed dwudziestą, stajemy pod murami zamku Lietava (Lietavský hrad).
Zamek jest jednym z największych w kraju, być może nawet drugi po Zamku Spiskim. Już od końca XVII wieku nie był na stałe zamieszkały, potem mieściło się tu przez jakiś czas archiwum Komposesoratu Orawskiego, aż wreszcie od 18. stulecia zaczął stopniowo zmieniać się w ruinę. Obecnie jest własnością prywatnego stowarzyszenia, które się nim opiekuje i prowadzi powolne prace konserwatorskie. Jednocześnie za wizytę nie pobiera się żadnych opłat, ruiny są dostępne bez ograniczeń przez całą dobę i cały rok. Zatem doskonałe miejsce na nocleg!
Nigdy nie spałem w ruinach zamku, więc myśl o Lietavie podnosiła mi ciśnienie już od paru dni. Nie byłem pewien, jak w rzeczywistości wyglądają tu warunki, czy znajdzie się jakiś kąt dla dwóch osób, bo przecież nie rozbijemy namiotu. Zaglądamy do drewnianej komórki, ale tam ciasno i dość brudno. Lepiej wygląda główny dziedziniec. W kącie stoi wiata, lecz nasz wzrok przykuwa wieża starej bramy po przeciwległej stronie - u jej podstawy znajduje się częściowo osłonięte pomieszczenie ze stołem i dwoma ławami oraz drewnianą podłogą! Idealne!
Zrzucamy klamoty i wybieramy miejsce na ognisko - decydujemy się również na główny dziedziniec, bo są tu dwa przygotowane paleniska, nie wieje wiatr i nikt nas nie będzie widział. Chyba, bo choć szukaliśmy, to nie dostrzegliśmy żadnych kamer.
Potem idziemy pokręcić się jeszcze po ruinach - czysta przyjemność w tych warunkach: koniec dnia i nikogo obcego.
Żylina całkiem niedaleko... Ładnie można stąd podziwiać jej górskie otoczenie.
Nie mieliśmy szans obejrzeć zachodu słońca, pozostaje nam delektowanie się ostatnimi kolorami kończącego się dnia.
Poszarpane skałki będziemy oceniać jutro ze znacznie mniejszej odległości.
Sądziłem, że może kogoś tu spotkamy, bo ponoć Lietavský hrad jest popularnym miejscem wieczornych spacerów, ale nie. No, prawie nie, gdyż w pewnym momencie spotkałem rowerzystę siedzącego na murku jednego z bastionów, czym zresztą mnie wystraszył. Po chwili i on zniknął, więc zabraliśmy się do gospodarzenia na zamku.
Znając zamiłowanie ludzi do wszelkich zakazów próbowałem dowiedzieć się jak formalnie wygląda kwestia nocowania i rozpalania ognia, lecz nigdzie nie było żadnej wzmianki, że nie wolno tego robić. Jedyny zakaz, jaki pojawił się na tabliczkach, to wchodzenia na mury, co wydaje się zrozumiałe, bo na niektórych można skręcić kark, podobnie jak w wielu innych miejscach.
Bastek rozpala ognisko. Staraliśmy się nie pobierać przygotowanego tutaj drewna, aby przypadkiem ktoś nie czepiał się, iż korzystamy z cudzej własności, więc przytargaliśmy je z lasu.
Zrobiło się całkiem ciemno. Klimat niesamowity, w dole migoczą światełka, Żylina jawi się prawie jak metropolia.
Nagle wpada nam do głowy pytanie: a co, jeśli tu straszy? O tym wcześniej nie myślałem . Pocieszamy się tym, że o żadnej białej damie nie czytałem, a zazwyczaj zamki się tym chwalą. Nie mniej nasz spokój co jakiś czas jest zakłócany różnymi dochodzącymi dźwiękami: głosy, rozmowy, śmiechy. Chichoty kobiet i nawoływania dzieciaków. Ze dwa razy jestem przekonany, że idzie do nas jakaś grupa, są już za bramą, więc wychodzę im naprzeciw, a tam pusto...W pewnym momencie słyszymy warkot motorka i znów mam pewność, że zaraz do nas wpadnie, ale ten powoli cichnie... Dziwnym trafem te hałasy tak wyraźne docierały jedynie do moich uszu, Bastek słyszał jakiś szum i tym podobne, więc albo wiatr przynosił odgłosy z pobliskich wiosek, albo...
Wpatrując się w ciemność dostrzegam, że w jednej z wnęk świeci się słabe światło. Ki diabeł? Podchodzę z lekką nieśmiałością - w kącie ustawiono portret jednego ze współzałożycieli stowarzyszenia, który zmarł tragicznie. To znicz pod zdjęciem się pali, choć wcześniej nie zauważyłem, aby się świecił.
Taak, nocleg w ruinach zamku ma swój klimat.
Na ognisku smażymy kiełbaskę, gotuje się woda, podnosimy ciśnienie piwami i cytrynówką. Jest pięknie.
Noc minęła spokojnie, pobudka była wczesna, bo chcemy zaliczyć wschód słońca.
Niebo jest już kolorowe, wkrótce nad Żyliną pojawi się czerwona tarcza.
Patrzę sobie na te kopce za miastem, należące do Gór Kysuckich (Kysucká vrchovina) i myślę, że po nich też warto byłoby kiedyś się pokręcić. A jeśli chodzi o bardziej znajome tereny, to na środku horyzontu mamy Wielką Raczę, oddaloną o nieco o ponad trzydzieści kilometrów.
Słońce leniwie zaczyna swą wędrówkę... Z powodu drzew wschód nie jest imponujący, ale na pewno można zaliczyć go do ładnych.
Zamek także zaczyna robić się jaśniejszy. Z tej perspektywy dobrze widać, że była to potężna twierdza, nigdy nie zdobyta.
Wracamy do śpiworów jeszcze nieco pospać, a po drugiej pobudce słońce jest już w pełni i przygrzewa. Na zdjęciu poniżej znajdują się miejsca ogniskowe oraz wiata na głównym dziedzińcu. Z kolei za bramą po prawej mieszczą się dwa wychodki, zatem nie grozi nam latanie po krzakach. W przeszłości jeden z wychodków zamkowych funkcjonował w wieży, pod którą spaliśmy - odchody po prostu przelatywały za mury.
Podczas porannej toalety rozbijam lusterko! Cholera. Ostatnie takie stłukłem w 2015 roku i potem nastąpiło siedem lat nieszczęścia, oby tym razem to się nie powtórzyło. Oprócz tego wydarzenia innych strat nie odnotowano, natomiast my mamy pierwszych gości, bo pojawiła się jedna parka i poszła za róg zjeść śniadanie. Ruszam się także i ja, aby z wysokości sfotografować położoną na południu wioskę Lietavská Svinná (Litvaszinye).
Boisku klubu TJ Iskra.
Spostrzegliśmy, że jednak na zamku jest kamera - przymocowano ją obok okna, kilka metrów nad naszym legowiskiem .
Ciekawostka mocno historyczna - w latach 60. po usunięciu warstw ziemi archeolodzy odkryli na jednej ze skał dziedzińca wykute znaki runiczne. Jedne mają mieć pochodzenie celtyckie, inne germańskie. Być może był to kiedyś ołtarz ofiarny, co może tłumaczyć ludowe podania, że dawno temu zamiast zamku istniało miejsce kultu bogini Łady albo Lietvy.
Mam nadzieję, że runy są dobrze widoczne na zdjęciu .
Zbieramy się niespiesznie. Na częściowo odbudowanym bastionie robimy sobie pamiątkową fotkę z faną.
Rzut oka na Żylinę...
...oraz na cel dzisiejszej wędrówki: wioska Podhorie i chwilowo zacienione "jądro" Sulowskich Wierchów.
Jeśli chodzi o zamek Lietava to mnie zachwycił, a spędzona tu noc była jedną z najciekawszych w czasie górskich wędrówek. Czasem spotyka się opinie, że za bardzo przesadzono z rekonstrukcją ruin, że są zbyt nowe; jestem bardzo wyczulony w tej kwestii i bardzo mnie drażnią takie "nowe-stare" konstrukcje, ale w przypadku Lietavy nie odniosłem takiego wrażenia. Wydaje się, że - przynajmniej na razie - prace prowadzone są w taki sposób, aby zabezpieczyć najbardziej newralgiczne fragmenty i nie ma zagrożenia, że powstanie tutaj słowacka wersja Bobolic.
Wychodząc spotykamy maszerującą na ruiny rodzinę z dwójką dzieci. W weekend pewnie będzie tu bardzo tłoczno, czasem otwierany jest również niewielki sklepik z pamiątkami i przekąskami.
Kolejne kilka kilometrów to niezbyt emocjonujący niebieski szlak przez las.
Idziemy spokojnym tempem, Bastek męczy aparat robiąc zdjęcia różnym kwiatkom i chwastom. Mą uwagę przyciąga natomiast tablica, informująca, że Lietava wchodzi w skład trójkąta zwanego Beskydský hradný triangel. Pozostałe dwa zamki to Súľov i Hričov. Wszystko fajnie, tylko żaden z nich nie jest położony w Beskidach, bo Sulowskie Wierchy do nich nie należą! Co prawda jest to Euroregion Beskidy, ale pisanie o "beskidzkich zamkach" to po prostu bzdura.
Gdy las się skończył popełniamy błąd - zamiast w lewo, skręcamy w prawo. Na nasze usprawiedliwienie dodam, że tak pokazywał znaczek szlakowy, ale zastanawiam się, czy ktoś go czasem nie przestawił. W efekcie musimy przebijać się przez pole i manewrować wzdłuż ogrodzeń pod napięciem, a także płoszymy sarnę.
Ruiny z oddalenia.
Docieramy do drogi. Cały czas sądzę, że jesteśmy w innym miejscu, więc znowu cisnę w prawo i z zaskoczeniem widzę tablicę nie tej wioski, co trzeba. Na szczęście nie nadłożyliśmy wielu kilometrów, więc zawracamy i po chwili przekraczamy granicę Podhoria (Zsolnaerdőd).
Na ulicach pusto, bo słońce mocno przygrzewa, więc ludzie pochowali się w domach. W centrum miejscowości znajdujemy market. Na piętrze zlokalizowano knajpę, ale ta działa tylko w sobotę i niedzielę. Na pobliskim słupie reklamuje się jakiś szynk, zatem idę go sprawdzić, lecz okazuje się, że szykują się do imprezy. No cóż, pozostaje nam sklep.
Niektórzy z mieszkańców ostro przygotowują się do weekendu, bo facet przede mną targał trzy skrzynki piwa, a więc sześćdziesiąt butelek Kelta. My aż takich ambicji nie mamy; w cieniu samochodu spożywamy obiad.
Za rogiem czai się kościółek o dziwnej sylwetce, przypominającej bardziej remizę strażacką, niż świątynię.
Po opuszczeniu Podhoria gramolimy się powoli pod górę szeroką łąką. Za plecami mamy widoki na zamek oraz góry, z każdym metrem coraz rozleglejsze.
Mała Fatra: Rozsutec, Stoh, Krywań... Zapewne jeszcze dzisiaj jest tam spokojnie, ale jutro zwali się sporo turystów.
Z boku rozłożyła się Lietavská Závadka (Szúnyogfalu), administracyjnie część Lietavy.
Odkryty teren się kończy, więc ostatnie spojrzenia na Żylinę, zamek i Fatrę.
W lesie czeka na nas Droga Krzyżowa - dosłownie i w przenośni - która zaprowadzi do punktu, gdzie zacznie się najciekawszy fragment wędrówki przez Sulowskie Wierchy.