Beskid Śląsko - Morawski: Prašivá i Ropička w zimowej szacie
: 2022-02-10, 19:13
Gdy człowieka ciągnie w góry, a aura uparcie prezentuje swoje gorsze oblicze, mamy do wyboru dwie możliwości:
* siedzieć w domu i czekać na okno pogodowe,
* ruszyć w góry i cieszyć się z tego, co będzie.
Przez większość stycznia próbowałem pierwszej opcji - okna faktycznie były ze dwa, ale akurat dla mnie niedostępne. W końcu pod koniec miesiąca trzeba było podjąć męską decyzję i wybrać tę drugą.
Podobnie jak przed rokiem pierwszy wyjazd będzie z tatą. Podobnie jak wówczas celem są Beskidy, choć tym razem Beskid Śląsko-Morawski. Generalnie wracamy na stare śmiecie, bo to okolica, gdzie niedawno zaczęliśmy wspólne wędrowanie. "Niedawno" - tak przynajmniej mi się wydawało, a to był grudzień 2014 roku, więc minęło już ponad siedem lat!
Jedziemy do Morávki (po polsku i niemiecku - Morawki). Wbrew nazwie jest to cały czas teren Śląska. Parkujemy obok obwieszonego gwiazdami przedszkola, gdyż parking przy urzędzie gminy zarezerwowany był dla interesantów, a tymi raczej nie jesteśmy.
Centrum wioski, w którym wszystko co ważne jest obok siebie: urząd, sklep i knajpa z hotelem.
Wskakujemy w pusty autobus. Fajnie mają seniorzy w czeskiej komunikacji - po 65. roku życia bilety są albo darmowe, albo z ogromną zniżką. Za dwie osoby zapłaciliśmy 28 koron, w tym 23 kosztował mój bilet .
Przejeżdżamy przez Pražmo z ciekawym Pomnikiem Poległych...
...następnie przez Raškovice i wysiadamy na przystanku z wymowną nazwą Vyšní Lhoty - pod Prašivou. Zaczął padać śnieg.
Kawałek za wiatą zaczyna się żółty szlak prowadzący na Prašivę. Do schroniska prowadzi asfaltowa droga, ale dostępna jest tylko dla osób z zezwoleniem, więc ustawiono kilka tablic o tym przypominających oraz o tym, że parkowanie dozwolone jest jedynie na wyznaczonych miejscach.
Mijamy rodzinę z kiwającym się kilkulatkiem oraz sankami. Ojciec małego czegoś zapomniał, bo biegnie z powrotem do samochodu.
Wchodzimy w las, gdzie panuje przyjemna zima.
Taka ciekawostka historyczna - gdzieś w tym miejscu wyznaczono granicę polsko-czechosłowacką po zajęciu przez Polskę Zaolzia. Daleko od tej wcześniejszej i aktualnej, nawet dalej niż lokalne tymczasowe porozumienie polsko-czeskie z 1918 roku. Według tamtego granica biegła wzdłuż głównych szczytów, a więc m.in. przez Prašivę, ale w 1938 Polacy przesunęli ją bardziej na zachód. Zajęli nawet Morávkę, z której ostatecznie się wycofali, twierdząc, że to gest dobrej woli i nie chcą terenów zamieszkałych przez Czechów (w Morávce Czesi stanowili niemal 100% ludności). Nie przeszkodziło to w aneksji innych czeskojęzycznych gmin, choćby części niedalekich Vojkovic, gdzie dziś znajduje się znany browar U Koníčka. Natomiast w górach, zapewne ze względów strategicznych, słupki graniczne ustawiono nie na szczycie Prašivy, ale na zachodnich zboczach zaraz obok ostatnich domów Vyšní Lhoty (Ligoty Górnej, Ober Ellgoth); zagarnięto przy okazji również takie góry jak Skalka (Skałka) oraz Slavíč (Sławicz).
Na mostku przerzuconym nad potokiem Hlisník spotykamy schodzącą z góry parę. Jak się później okazało, są to jedyni turyści spotkani na szlaku tego dnia.
Co jakiś czas na drzewach wiszą tabliczki reklamowe schroniska. Na jednym z nich widzę wlepkę kufla i napisu VOSA. To skrót od Veřovicko - orlovský spolek alkoturistů .
Początkowy odcinek nie jest zbyt długi, więc po godzinie zdobywamy szczyt Malá Prašivá (Mała Praszywa, także Prašivká). Górę zwieńczy polana z dwoma charakterystycznymi budynkami. Pierwszy z nich to drewniany kościół Antoniego Padewskiego z 1620 roku; nietypowa lokalizacja jak na świątynię, gdyż nigdy nie było to osady.
Drugi to Chata Prašivá. Ciekawy, obity drewnem obiekt z wieżyczką.
Schronisko planowano postawić pod Prašivą już przed Wielką Wojną, ostatecznie jednak stanęło w 1921 roku. Na pieczątkach reklamuje się jako "pierwsze czechosłowackie schronisko Klubu Czeskich/Czechosłowackich Turystów" - co prawda wybudowała je Pobeskydská jednota slezská, ale wkrótce weszła w szeregi KCzT. Nie wiem jaka polska organizacja zarządzała nią w 1938 i 1939 roku, lecz w czasie wojny gospodarzył tu Związek Krajowych Schronisk Młodzieżowych na Śląsku (Landesjugendherbergsverband Schlesien).
W środku jest ciepło, lecz nie upalnie, czyli w sam raz. Główna sala została jakiś czas temu gruntownie wyremontowana, dołożył się kraj morawsko-śląski i okoliczne gminy, sponsorując okna, stoły, a nawet grzejniki. Wspominają o tym odpowiednie napisy z nazwami miejscowości.
W części sali odbywa się chyba jakiś zlot młodych mam z dziećmi, bo jest ich tam co najmniej kilka. Z kolei przy drzwiach do innej sali gromada czworonogów czeka, aż ich państwo skończą posiedzenie.
Do jedzenia zamawiamy po talerzu zupy z soczewicy oraz napoje - ja piwo, a tata tradycyjnie Becherovkę.
Przyjemnie siedzi się w środku, gdy za oknem duje wiatr i wali śniegiem.
W końcu jednak trzeba wyjść i ruszyć dalej. Na pożegnanie ze schroniskiem robimy sobie zdjęcie z górnośląskimi fanami.
O ile dotychczas szlak był przedeptany i wyjeżdżony przez samochody obsługi, o tyle teraz na trasie koloru czerwonego widać jedynie pojedyncze ślady sprzed kilku godzin. Im dalej od schroniska, tym bardziej będą one zanikać...
Nadajnik informuje, że zbliżamy się do Prašivy "właściwej".
Szlak poprowadzono w taki sposób, że omija wszystkie punkty szczytowe! Bez sensu, czasem podejście do nich jest bardzo nieduże i trawers w zupełności można sobie darować. Porzucamy na chwilę oznakowanie i wchodzimy na polanę, gdzie szczyt Prašivy (Praszywa, 843 metry n.p.m.) występuje jako kupa kamieni, w którą wsadzono kawałek drewna.
Idąc dalej przegapiamy odbicie na Čupel, za to na jego zboczach odsłania się trochę terenu przytłumionego ciężką warstwą chmur.
Skrzyżowanie ze szlakiem niebieskim prowadzącym do Komorní Lhotki (Ligotka Kameralna, Kameral Ellgoth). Dużo tych ligotek w okolicy.
Kilka kilometrów od Chaty Prašivá znajduje się kolejny obiekt schroniskopodobny - Chata Na Kotaři. Wybudowana w 1937 roku przez niejakiego Gřunděla, górnika z Ostrawy, stąd również Gřundělova chata. Po upadku komuny wróciła do pierwotnych właścicieli i według internetu powinna być otwarta. Tata wymyślił, że napije się tam kawy, mnie chodził po głowie hermelin, oczywiście jako dodatek do piwa. Zadajemy sobie jednak pytanie: "Kogo oni będą tam obsługiwać, skoro od rana przeszło tędy maksymalnie kilka osób?".
Pierwsze wrażenie jest obiecujące: z komina leci dym!
Krata sprzed drzwi również jest otwarta, przed wejściem odmiecione, więc szarpiemy za klamkę, a ta... ani drgnie. Próbujemy raz, drugi, trzeci, naciskamy dzwonek. Nic. Albo ktoś zostawił wszystko i zjechał w dół (są ślady kół), albo siedzi w środku i nie chce nikogo wpuścić. Co prawda kartka na drzwiach także potwierdza, że o tej porze przybytek powinien działać, ale najwyraźniej nikt nie zadał sobie trudu, aby to skorygować... Z tego co czytałem w internecie nie jest to odosobniony przypadek, więc lepiej nie liczyć na przyjemny postój w tym miejscu.
Za chatą zaczyna się strasznie strome podejście. Moim zdaniem za strome, nie pamiętam takiego z poprzedniej wizyty, a też szliśmy w tę stronę. Patrzę na mapę i wszystko jasne: idziemy bezszlakowo na szczyt Lipí. Nie ma na nim nic ciekawego, więc cofamy się i po chwili szukania jesteśmy ponownie na czerwonym szlaku. Tędy już nie szedł nikt, nie ma żadnych śladów, kompletnie dziewicza trasa.
Skromne widok w kierunku doliny Morávki.
Ilość śniegu nie jest porażająca, sięga do połowy łydki, ale i tak przebijanie się przez niego powoduje dodatkowy wysiłek. Z kolei na otwartej przestrzeni momentami robi się zamieć, wali drobinkami śniegu i zamarzniętego lodu. Trzeba się kryć za drzewami, a polanki przemykać szybko, bo wiatr potrafi przewracać.
Tyle odcieni szarości... A i tak człowiek się cieszył!
Poniżej szczytu Ropički (Ropiczka, 918 metrów n.p.m.) otwarto w 1913 roku schronisko Polskiego Towarzystwa "Beskid" z Cieszyna - pierwszy taki polski obiekt na zachód od Babiej Góry. Nie podziałało długo - pięć lat później spłonęło, najprawdopodobniej podpalone przez gospodarza. Zastąpiła je czeska Bezručova chata, nieoficjalnie jako Chata Ropička. Po wojnie przekazano ją ludowi pracującemu z Ostrawy i Brna, niedostępna było dla przypadkowego turysty. To się nie zmieniło - po prywatyzacji przyjęto olśniewającą nazwę Residence Ropička i można ją wynająć jedynie na wyłączność - minimalna cena to prawie trzy tysiące, ale złotych, nie koron . Co prawda za takie pieniądze prześpimy dwie noce, lecz biorąc pod uwagę, że oferta ta obowiązuje jedynie w tygodniu, poza sezonem i liczba osób ograniczona jest do dziewięciu, to i tak wychodzi niezbyt tanio. Za wynajem w weekendy, dla większej grupy oraz latem albo zimą trzeba wyskoczyć z grubszego pliku banknotów. Dodajmy do tego dodatkowe opłaty za energię elektryczną i sprzątanie.
Moim zdaniem to najładniejszy budynek schroniska w Beskidzie Śląsko-Morawskim, więc tym bardziej szkoda tej niedostępności. Jej urodę podziwiamy jedynie z zewnątrz.
Wygląda na to, że co najmniej od kilku godzin nikt tędy nie przechodził ani nie jechał na nartach - być może jesteśmy nawet pierwsi tego dnia! Co prawda mamy piątek, a nie weekend, lecz nie spodziewaliśmy się aż takiej pustki, chyba jednak ludzie wystraszyli się pogody. Panuje absolutna cisza, ustał nawet wiatr, opady śniegu zelżały. Cudna zima!
W ciepłych miesiącach przy residence otwierają bufet, pod którego dachem się teraz chronimy i spożywamy zapasy z domu. Nie mogło zabraknąć ciepłej herbaty. Tak na marginesie - domek bufetowy został dostawiony niedawno, ale świetnie się dopasowuje do reszty.
Zaczynamy schodzić zielonym szlakiem; momentami jest fest stromo, ale śnieg ogranicza ślizganie się. Zauważam także, że prawa strona mojego obiektywu zaparowała i nie chce wrócić do normalności.
Długo później i dużo niżej trafiamy na pierwsze od dawna oznaki istnienia innych istot ludzkich - ślady opon. Ponieważ przestało padać, to nie są zasypane.
Robi się szerzej, pojawiają się domy przysiółka Velké Lipové. Większość wygląda na obiekty letniskowe, ale w jednym palą się światła w oknach.
- Uważaj, ślisko! - tata nie skończył wypowiadać ostrzeżenia, a już leżałem na glebie. Samochody mocno wyślizgały drogę, co krok to odlatuje mi noga. Kurde, dużo śniegu źle, śniegu za mało i lód - też źle. Zastanawiam się nawet, czy nie wyciągnąć raczków.
Ostatecznie idziemy bokiem, gdzie auta nie jeżdżą. Dolina się rozszerza, można popatrzeć w różne strony.
Zabudowa staje się regularna, wróciło życie. Choć nie wszędzie: chata České srdce (wybudowana w 1928 roku) prezentuje się pięknie, ale opuszczona jest pewnie od dawna.
W ten sposób ponownie znaleźliśmy się w centrum Morávki; doszliśmy do auta akurat kiedy zaczęło się ściemniać. Trudno nazwać dzisiejszą pogodę idealną, ale i tak byliśmy bardzo zadowoleni - w górach panowała prawdziwa zima i to praktycznie niezakłócana przez innych turystów.
* siedzieć w domu i czekać na okno pogodowe,
* ruszyć w góry i cieszyć się z tego, co będzie.
Przez większość stycznia próbowałem pierwszej opcji - okna faktycznie były ze dwa, ale akurat dla mnie niedostępne. W końcu pod koniec miesiąca trzeba było podjąć męską decyzję i wybrać tę drugą.
Podobnie jak przed rokiem pierwszy wyjazd będzie z tatą. Podobnie jak wówczas celem są Beskidy, choć tym razem Beskid Śląsko-Morawski. Generalnie wracamy na stare śmiecie, bo to okolica, gdzie niedawno zaczęliśmy wspólne wędrowanie. "Niedawno" - tak przynajmniej mi się wydawało, a to był grudzień 2014 roku, więc minęło już ponad siedem lat!
Jedziemy do Morávki (po polsku i niemiecku - Morawki). Wbrew nazwie jest to cały czas teren Śląska. Parkujemy obok obwieszonego gwiazdami przedszkola, gdyż parking przy urzędzie gminy zarezerwowany był dla interesantów, a tymi raczej nie jesteśmy.
Centrum wioski, w którym wszystko co ważne jest obok siebie: urząd, sklep i knajpa z hotelem.
Wskakujemy w pusty autobus. Fajnie mają seniorzy w czeskiej komunikacji - po 65. roku życia bilety są albo darmowe, albo z ogromną zniżką. Za dwie osoby zapłaciliśmy 28 koron, w tym 23 kosztował mój bilet .
Przejeżdżamy przez Pražmo z ciekawym Pomnikiem Poległych...
...następnie przez Raškovice i wysiadamy na przystanku z wymowną nazwą Vyšní Lhoty - pod Prašivou. Zaczął padać śnieg.
Kawałek za wiatą zaczyna się żółty szlak prowadzący na Prašivę. Do schroniska prowadzi asfaltowa droga, ale dostępna jest tylko dla osób z zezwoleniem, więc ustawiono kilka tablic o tym przypominających oraz o tym, że parkowanie dozwolone jest jedynie na wyznaczonych miejscach.
Mijamy rodzinę z kiwającym się kilkulatkiem oraz sankami. Ojciec małego czegoś zapomniał, bo biegnie z powrotem do samochodu.
Wchodzimy w las, gdzie panuje przyjemna zima.
Taka ciekawostka historyczna - gdzieś w tym miejscu wyznaczono granicę polsko-czechosłowacką po zajęciu przez Polskę Zaolzia. Daleko od tej wcześniejszej i aktualnej, nawet dalej niż lokalne tymczasowe porozumienie polsko-czeskie z 1918 roku. Według tamtego granica biegła wzdłuż głównych szczytów, a więc m.in. przez Prašivę, ale w 1938 Polacy przesunęli ją bardziej na zachód. Zajęli nawet Morávkę, z której ostatecznie się wycofali, twierdząc, że to gest dobrej woli i nie chcą terenów zamieszkałych przez Czechów (w Morávce Czesi stanowili niemal 100% ludności). Nie przeszkodziło to w aneksji innych czeskojęzycznych gmin, choćby części niedalekich Vojkovic, gdzie dziś znajduje się znany browar U Koníčka. Natomiast w górach, zapewne ze względów strategicznych, słupki graniczne ustawiono nie na szczycie Prašivy, ale na zachodnich zboczach zaraz obok ostatnich domów Vyšní Lhoty (Ligoty Górnej, Ober Ellgoth); zagarnięto przy okazji również takie góry jak Skalka (Skałka) oraz Slavíč (Sławicz).
Na mostku przerzuconym nad potokiem Hlisník spotykamy schodzącą z góry parę. Jak się później okazało, są to jedyni turyści spotkani na szlaku tego dnia.
Co jakiś czas na drzewach wiszą tabliczki reklamowe schroniska. Na jednym z nich widzę wlepkę kufla i napisu VOSA. To skrót od Veřovicko - orlovský spolek alkoturistů .
Początkowy odcinek nie jest zbyt długi, więc po godzinie zdobywamy szczyt Malá Prašivá (Mała Praszywa, także Prašivká). Górę zwieńczy polana z dwoma charakterystycznymi budynkami. Pierwszy z nich to drewniany kościół Antoniego Padewskiego z 1620 roku; nietypowa lokalizacja jak na świątynię, gdyż nigdy nie było to osady.
Drugi to Chata Prašivá. Ciekawy, obity drewnem obiekt z wieżyczką.
Schronisko planowano postawić pod Prašivą już przed Wielką Wojną, ostatecznie jednak stanęło w 1921 roku. Na pieczątkach reklamuje się jako "pierwsze czechosłowackie schronisko Klubu Czeskich/Czechosłowackich Turystów" - co prawda wybudowała je Pobeskydská jednota slezská, ale wkrótce weszła w szeregi KCzT. Nie wiem jaka polska organizacja zarządzała nią w 1938 i 1939 roku, lecz w czasie wojny gospodarzył tu Związek Krajowych Schronisk Młodzieżowych na Śląsku (Landesjugendherbergsverband Schlesien).
W środku jest ciepło, lecz nie upalnie, czyli w sam raz. Główna sala została jakiś czas temu gruntownie wyremontowana, dołożył się kraj morawsko-śląski i okoliczne gminy, sponsorując okna, stoły, a nawet grzejniki. Wspominają o tym odpowiednie napisy z nazwami miejscowości.
W części sali odbywa się chyba jakiś zlot młodych mam z dziećmi, bo jest ich tam co najmniej kilka. Z kolei przy drzwiach do innej sali gromada czworonogów czeka, aż ich państwo skończą posiedzenie.
Do jedzenia zamawiamy po talerzu zupy z soczewicy oraz napoje - ja piwo, a tata tradycyjnie Becherovkę.
Przyjemnie siedzi się w środku, gdy za oknem duje wiatr i wali śniegiem.
W końcu jednak trzeba wyjść i ruszyć dalej. Na pożegnanie ze schroniskiem robimy sobie zdjęcie z górnośląskimi fanami.
O ile dotychczas szlak był przedeptany i wyjeżdżony przez samochody obsługi, o tyle teraz na trasie koloru czerwonego widać jedynie pojedyncze ślady sprzed kilku godzin. Im dalej od schroniska, tym bardziej będą one zanikać...
Nadajnik informuje, że zbliżamy się do Prašivy "właściwej".
Szlak poprowadzono w taki sposób, że omija wszystkie punkty szczytowe! Bez sensu, czasem podejście do nich jest bardzo nieduże i trawers w zupełności można sobie darować. Porzucamy na chwilę oznakowanie i wchodzimy na polanę, gdzie szczyt Prašivy (Praszywa, 843 metry n.p.m.) występuje jako kupa kamieni, w którą wsadzono kawałek drewna.
Idąc dalej przegapiamy odbicie na Čupel, za to na jego zboczach odsłania się trochę terenu przytłumionego ciężką warstwą chmur.
Skrzyżowanie ze szlakiem niebieskim prowadzącym do Komorní Lhotki (Ligotka Kameralna, Kameral Ellgoth). Dużo tych ligotek w okolicy.
Kilka kilometrów od Chaty Prašivá znajduje się kolejny obiekt schroniskopodobny - Chata Na Kotaři. Wybudowana w 1937 roku przez niejakiego Gřunděla, górnika z Ostrawy, stąd również Gřundělova chata. Po upadku komuny wróciła do pierwotnych właścicieli i według internetu powinna być otwarta. Tata wymyślił, że napije się tam kawy, mnie chodził po głowie hermelin, oczywiście jako dodatek do piwa. Zadajemy sobie jednak pytanie: "Kogo oni będą tam obsługiwać, skoro od rana przeszło tędy maksymalnie kilka osób?".
Pierwsze wrażenie jest obiecujące: z komina leci dym!
Krata sprzed drzwi również jest otwarta, przed wejściem odmiecione, więc szarpiemy za klamkę, a ta... ani drgnie. Próbujemy raz, drugi, trzeci, naciskamy dzwonek. Nic. Albo ktoś zostawił wszystko i zjechał w dół (są ślady kół), albo siedzi w środku i nie chce nikogo wpuścić. Co prawda kartka na drzwiach także potwierdza, że o tej porze przybytek powinien działać, ale najwyraźniej nikt nie zadał sobie trudu, aby to skorygować... Z tego co czytałem w internecie nie jest to odosobniony przypadek, więc lepiej nie liczyć na przyjemny postój w tym miejscu.
Za chatą zaczyna się strasznie strome podejście. Moim zdaniem za strome, nie pamiętam takiego z poprzedniej wizyty, a też szliśmy w tę stronę. Patrzę na mapę i wszystko jasne: idziemy bezszlakowo na szczyt Lipí. Nie ma na nim nic ciekawego, więc cofamy się i po chwili szukania jesteśmy ponownie na czerwonym szlaku. Tędy już nie szedł nikt, nie ma żadnych śladów, kompletnie dziewicza trasa.
Skromne widok w kierunku doliny Morávki.
Ilość śniegu nie jest porażająca, sięga do połowy łydki, ale i tak przebijanie się przez niego powoduje dodatkowy wysiłek. Z kolei na otwartej przestrzeni momentami robi się zamieć, wali drobinkami śniegu i zamarzniętego lodu. Trzeba się kryć za drzewami, a polanki przemykać szybko, bo wiatr potrafi przewracać.
Tyle odcieni szarości... A i tak człowiek się cieszył!
Poniżej szczytu Ropički (Ropiczka, 918 metrów n.p.m.) otwarto w 1913 roku schronisko Polskiego Towarzystwa "Beskid" z Cieszyna - pierwszy taki polski obiekt na zachód od Babiej Góry. Nie podziałało długo - pięć lat później spłonęło, najprawdopodobniej podpalone przez gospodarza. Zastąpiła je czeska Bezručova chata, nieoficjalnie jako Chata Ropička. Po wojnie przekazano ją ludowi pracującemu z Ostrawy i Brna, niedostępna było dla przypadkowego turysty. To się nie zmieniło - po prywatyzacji przyjęto olśniewającą nazwę Residence Ropička i można ją wynająć jedynie na wyłączność - minimalna cena to prawie trzy tysiące, ale złotych, nie koron . Co prawda za takie pieniądze prześpimy dwie noce, lecz biorąc pod uwagę, że oferta ta obowiązuje jedynie w tygodniu, poza sezonem i liczba osób ograniczona jest do dziewięciu, to i tak wychodzi niezbyt tanio. Za wynajem w weekendy, dla większej grupy oraz latem albo zimą trzeba wyskoczyć z grubszego pliku banknotów. Dodajmy do tego dodatkowe opłaty za energię elektryczną i sprzątanie.
Moim zdaniem to najładniejszy budynek schroniska w Beskidzie Śląsko-Morawskim, więc tym bardziej szkoda tej niedostępności. Jej urodę podziwiamy jedynie z zewnątrz.
Wygląda na to, że co najmniej od kilku godzin nikt tędy nie przechodził ani nie jechał na nartach - być może jesteśmy nawet pierwsi tego dnia! Co prawda mamy piątek, a nie weekend, lecz nie spodziewaliśmy się aż takiej pustki, chyba jednak ludzie wystraszyli się pogody. Panuje absolutna cisza, ustał nawet wiatr, opady śniegu zelżały. Cudna zima!
W ciepłych miesiącach przy residence otwierają bufet, pod którego dachem się teraz chronimy i spożywamy zapasy z domu. Nie mogło zabraknąć ciepłej herbaty. Tak na marginesie - domek bufetowy został dostawiony niedawno, ale świetnie się dopasowuje do reszty.
Zaczynamy schodzić zielonym szlakiem; momentami jest fest stromo, ale śnieg ogranicza ślizganie się. Zauważam także, że prawa strona mojego obiektywu zaparowała i nie chce wrócić do normalności.
Długo później i dużo niżej trafiamy na pierwsze od dawna oznaki istnienia innych istot ludzkich - ślady opon. Ponieważ przestało padać, to nie są zasypane.
Robi się szerzej, pojawiają się domy przysiółka Velké Lipové. Większość wygląda na obiekty letniskowe, ale w jednym palą się światła w oknach.
- Uważaj, ślisko! - tata nie skończył wypowiadać ostrzeżenia, a już leżałem na glebie. Samochody mocno wyślizgały drogę, co krok to odlatuje mi noga. Kurde, dużo śniegu źle, śniegu za mało i lód - też źle. Zastanawiam się nawet, czy nie wyciągnąć raczków.
Ostatecznie idziemy bokiem, gdzie auta nie jeżdżą. Dolina się rozszerza, można popatrzeć w różne strony.
Zabudowa staje się regularna, wróciło życie. Choć nie wszędzie: chata České srdce (wybudowana w 1928 roku) prezentuje się pięknie, ale opuszczona jest pewnie od dawna.
W ten sposób ponownie znaleźliśmy się w centrum Morávki; doszliśmy do auta akurat kiedy zaczęło się ściemniać. Trudno nazwać dzisiejszą pogodę idealną, ale i tak byliśmy bardzo zadowoleni - w górach panowała prawdziwa zima i to praktycznie niezakłócana przez innych turystów.