Przez Góry Bukowe włóczęga z namiotami
: 2013-10-04, 19:57
Wrzesień okazał się dla mnie wyjątkowo wyjazdowy, a najdłuższą (i najdalszą z nich) była wyprawa w węgierskie Góry Bukowe. To przyjemne pasmo, które odwiedziłem już w ubiegłym roku, słynie ze swoich zalesionych bukami szczytów, ostro opadających ku dolinom, a także z licznych zjawisk krasowych i jaskiń (odkryto ich do dzisiaj ponad 800).
Skład wyprawy był pięcioosobowy - prócz mnie Eco zwany też, dla wkurzenia go, Andrzejkiem, Grzesiek oraz dwie ciemnogłowe - Kamka i Iwona.
Spotykamy się w piątek, 13-go w Katowicach - pogoda nieszczególna, lekko siąpi. Najpierw zakichanymi Kolejami Śląskimi jedziemy do Soli, skąd przesiadka na podstawiony autobus i lądujemy w zabitej dechami dziurze, czyli w Zwardoniu.
Mimo złych prognóz tym razem nie pada. Idziemy w kierunku grani, mijając ciemne dawne schronisko (w tym miejscu podziękowania dla PTTK za doprowadzenie do upadku kolejnego obiektu - w końcu wiadomo, po co ta instytucja obecnie istnieje), potem odbijamy trochę za wysoko, ale w końcu lądujemy w chatce Skalanka. Spotykam tutaj Jeżyka, znanego mi z Lasku, który tym razem ani nie gra na harmonijce ani nie wyzywa Żydów, tylko... wali piec! Będzie nowy, a na razie jest pełno kurzu, który obsługa od razu wyciera. Mi, niestety, rozwala się nie piec, ale flaszka Mastiki, przywiezionej z Bułgarii - udaje nam się uratować niecałą 1/3, ale co to jest
Noc jest wyjątkowo krótka, bo o 3:30 pobudka! Nigdy tak wcześnie w górach nie wstawałem. Wieczorem nie lało, ale teraz tak - schodzimy więc w deszczu do Serafinova, gdzie o 4:45 odjeżdża motoriczka. Wkrótce jesteśmy w Czadcy, i mamy pół godziny do kolejnej przesiadki. Idę z chłopakami zobaczyć, co tam jest na dworcu nowego, a tam otwarta... cukiernia. W rzeczywistości to normalna knajpa, więc o 5:30 rano pada pierwsze piwko
Następnie maraton przesiadek - pociąg do Koszyc, stamtąd do Slovenskiego Novego Mesta na samej granicy. Wstaliśmy wcześnie, więc jesteśmy tam jeszcze przed południem i możemy posiedzieć chwilę w knajpie niedaleko dworca. Ta chwila trochę się przedłuża, więc później muszę grupę pospieszać, abyśmy zdążyli na węgierski pociąg z Sátoraljaújhely (historycznie Slovenske Nove Mesto to jego dzielnica, sztucznie oddzielona przez zachodnich "specjalistów" po traktacie w Trianion).
Węgierskimi pociągami suniemy dalej, jest wesoło, a za oknem ciekawe widoki, typu młodzi Cyganie na dachu wychodka.
Niestety, przegapiamy wysiadkę i dojeżdżamy dwie stacje za daleko - do Füzesabony. W sumie wychodzi nam to na dobre i robimy zakupy (głównie piwo Borsodi, które jeszcze odbije nam się czkawką). Za chwilę mamy pociąg powrotny w którym ekipa pokazuje stary bilet (tylko ja się sfrajerzyłem i kupiłem nowy) - konduktor kasuje go bez słowa pretensji.
W końcu wysiadamy w Mezőkövesd, gdzie rychło pojawia się miejscowy żulik. Konwersacja trwa pełną gębą (on po węgiersku, my po polsku i wszyscy jesteśmy zadowoleni), ciągle woła "Borat" (ten z filmu? - chyba jednak chodziło o słowo "brat" - sami bracia ), skręcika też nie odmówi, a jeszcze daje Eco małe radyjko, żeby puścił coś dobrego
W przydworcowym sklepiku bez problemu można kupić piwo, a na dworze raz pada, raz świeci słońce.
Podjeżdża Ikarus, ostatni, na szczęście, transport tego dnia. Zawozi nas do Bogacs, miasteczka słynącego z wód termalnych i winnic. Z wód rezygnuję, bo jest dość zimno, za to urządzamy sobie mały rajd po lokalach: najpierw knajpa, potem restauracja z kolacją, potem knajpa, gdzie nalewają nam wina, a potem, na rogatkach osady, knajpa, gdzie jest jakaś potańcówka i razem z Eco nie umiemy się oprzeć, więc wywijamy pod sceną
Wyszliśmy z knajpy już po północy (z Eco chętnie zostalibyśmy dłużej, ale dziewczynom było zimno) i, przyznaję szczerze, słabo pamiętam trasę do miejsca noclegowego A że ciężko było takie przyzwoite znaleźć, to rozbiliśmy się tuż obok bocznej drogi. Musiałem jeszcze zmusić Grzesia do rozstawienia ze mną namiotu, bo przejawiał ochotę do noclegu bez niego
Rano wita nas piękne słoneczko. Śniadanko i toalety uskuteczniamy na środku drogi
Na szczęście droga, prowadząca do jakiejś farmy, była bardzo boczna - od pobudki minęło nas jedno zdziwione auto, a gdy już się spakowaliśmy jeszcze jakiś traktor z dziećmi.
Po zejściu kierujemy się do nieodległej wioski (planowaliśmy tam dotrzeć już wieczorem, ale Bogacs nas pokonał) o nazwie Cserepfalu, malowniczo położonej między skoszonymi polami a południowymi grzbietami Gór Bukowych.
Wioska, jak wioska - charakterystyczne dla Węgier domki, w środku kościół ewangelicki i pomniki poległych w obu wojnach.
Ku naszej radości niedaleko kościoła jest knajpa - wzbudzamy tam w środku sporą sensację (niedziela w południe a tu wpada banda obcokrajowców z plecakami) i od razu dosiada się do nas miejscowy. Znowu trwa dyskusja:
- <węgierski> Ble ble ble
- <eco> tak, też mi się tak wydaje
- <węgierski> ble ble ble
- <eco> oczywiście, nie raz tak robiłem
Miejscowy pożycza kapelusz, fotografuje się z nami, aż w końcu stawia po kolejce piwa! Już mieliśmy wychodzić, ale skoro trzeba...
Po niemal trzech godzinach udaje nam się w końcu wyjść - pana sponsora mijamy po drodze, jak obija się od ścian budynków. Opuszczając wioskę mamy piękny widok na góry, wyraźnie widać nasz cel - dolinę Hrónu.
Ku wyraźnemu niezadowoleniu dziewczyn siadamy jeszcze na chwilę w knajpce przed samymi górami na jednego Drehera. Potem wreszcie wchodzimy do parku narodowego.
Już po chwili mamy okazję zajrzeć do pierwszej, okazałej jaskini Suba-lyuk.
Nazwa ponoć oznacza "Dziurę w baranicy", a ciekawostką jest fakt, że w latach 1932-1945 nosiła imię Mussoliniego - hmm, czym Duce się zasłużył dla tej jaskini? W środku jeszcze w XIX wieku znaleziono kości neandertalczyków - dorosłej kobiety i dziecka sprzed ponad 61 tysięcy lat - oraz prehistoryczne narzędzia.
Idziemy wzdłuż potoku Hór, który w tym miejscu ma kolor brudnej kałuży. Szukamy jakiegoś miejsca na nocleg, ale dookoła nas ostro spadające stoki albo chaszcze.
W końcu znajdujemy długą polankę, osłoniętą od drogi krzakami i niedaleko potoku. Rozstawiamy namioty, rozpalamy ostrożnie ognisko. Ale ta noc jest jakaś dziwna... zmęczenie kładzie mnie do namiotu, przez sen słyszę jakieś bluzgi - okazało się, że to Eco najpierw się śniło, że zapłodniła go kosmitą Dana Scully, a potem zaczął się tak dziwnie zachowywać, że pozostali poważnie podejrzewali, że opanował go Zły Potem śni mi się, że się budzę i idę do ogniska, więc... się budzę i idę do ogniska A dookoła kompletna ciemność.
Poranek znowu piękny (w Polsce podobno w tym czasie tak fajnie nie było), zatem bierzemy z Eco kąpiel w Hrónie.
Zimna woda była płytka, trzeba się było nagimnastykować, aby cokolwiek zamoczyć Po jakimś czasie słyszymy, że drogą coś jedzie - staje samochód, trzaskają drzwi. Z niecierpliwością czekamy, czy coś się wydarzy, ale po kilkunastu minutach drzwi trzaskają znowu i auto odjeżdża...
Potem śniadanko i ruszamy zdobyć pobliskie ruiny zamku - Odorvar. Eco, łamiąc zasady kolektywu, potajemnie rzuca plecak w krzaki (podejście jest zabójcze) - nie ma wyjścia, musimy zrobić to samo.
Same ruiny okazały się tym, czym spodziewałem - niczym! To kupa skał (nawet nie kamieni), ale za to są piękne widoczki.
Obok ruin jest wiata ze stryszkiem, przy której stoi samochód z obsługi parku (może ten sam, co nas nastraszył rano) - kierowca posiedział, zebrał śmieci, wypił piwo i pojechał w dół
Wracamy po plecaki i kontynuujemy wędrówkę wzdłuż Hrónu.
Co jakiś czas formacje skalne i mniejsze jaskinie oraz groty.
Idzie się fajnie, co jakiś czas robimy popasy, bo posuwamy się w miarę szybko, a dzień jeszcze młody. Na szerokiej polanie odbijamy w kolejną dolinę - Balla. W oczy kuje kompletny brak drogowskazów szlakowych - od wczoraj ani kierunków, ani czasów czy kilometrów. To tym bardziej dziwne, że w okolicach Szilvasvarad, w zachodniej części pasma, takich znaków jest pełno.
Przy końcu doliny, tuż przed wsią, jest druga, bardzo szeroka jaskinia, o nazwie Balla, jak dolina.
W długiej na 54 metry pieczarze też odkryto prehistoryczne ludzkie szczątki.
Wchodzimy do miejscowości Répáshuta - jest to miejscowość dwujęzyczna (Répášska Huta), gdyż 49% mieszkańców stanowią Słowacy. Skąd się tu wzięli? Gdy w XIX wieku w Górach Bukowych nastąpiła industrializacja, powstawały huty szkła i żelaza (obydwie z nich także tutaj - co przetrwało w nazwie w obu językach), a także rozpoczęto na szeroką skalę wypalanie węgla drzewnego, drwale przybyli z Górnych Węgier, czyli dzisiejszej Słowacji.
Wioska jest nieduża (niecałe 500 mieszkańców) i jest jedną z zaledwie kilku, które leżą w sercu Gór Bukowych - niemal wszystkie miejscowości okalają pasmo ze wszystkich stron, ale nie w środku.
Jest tu mikroskopijna poczta, niewielki kemping, kościół, dwujęzyczna szkoła...
...ale co najważniejsze - sklep i restauracja z knajpą
Robimy zakupy (przy okazji obserwuję niewiarygodnie durne dzieciaki z jakiejś mieszanej węgiersko-niemieckiej wycieczki) i siadamy do restauracji - głód naprawdę daje się we znaki. Ceny może nie najniższe, ale żarcie pyszne! Ponieważ w drugiej części budynku jest knajpa, gdzie ceny piwa są niższe, przeciągamy tam plecaki
Knajpa jest niby czynna do 21, ale już o 20.30 sugerują nam, żeby opuścić lokal (miejscowi żule już dawno poszli do domów). Ruszamy więc w ciemnościach w kierunku oznaczonej na mapach wiaty z prędkością światła.
Plecaki po zakupach swoje ważą, do tego obiad w brzuchu, więc idzie się źle. Andrzeja co jakiś czas dopada Zły i wtedy lasem ciągną się bluzgi. W końcu jednak po godzinie 21 dochodzimy do wspomnianej wiaty.
Wiata jest wypasiona - nie ma co prawda stryszka, ale jest długa i bez problemów zmieści się tam na ziemi kilka osób. Ściany są solidne, chronią od wiatru, dach jakiś czas temu wyremontowano. Obok jest przygotowane miejsce na ognisko, ławeczki, stoliki, kosze na śmieci - po prostu super! Nawet położona o kilkadziesiąt metrów dalej droga Eger - Miszkolc nie przeszkadza, bo auta ledwo nas widzą. Do pełni szczęścia zabrakło tylko wychodka i, tego się nie przeskoczy, źródła wody.
Wieczór i noc upływa nam na smażeniu kiełbasek, zapiekanek, dziwnych rozmowach i obserwowaniu jak Eco znowu dopada Zły...
Dziewczyny mają kiepskie śpiwory, więc Eco rozkłada im namiot i tam idą spać - my z Grzesiem wybieramy wiatę. Problem taki, że mamy współlokatorkę - coś srebrnego z długim ogonem, ni to wiewiórka, ni łasica, szaleje po dachu, ścianach i między plecakami. Czy rano dane nam będzie się obudzić, czy czasem nie rzuci się do gardeł? Któż to wie?...
CDN...
Skład wyprawy był pięcioosobowy - prócz mnie Eco zwany też, dla wkurzenia go, Andrzejkiem, Grzesiek oraz dwie ciemnogłowe - Kamka i Iwona.
Spotykamy się w piątek, 13-go w Katowicach - pogoda nieszczególna, lekko siąpi. Najpierw zakichanymi Kolejami Śląskimi jedziemy do Soli, skąd przesiadka na podstawiony autobus i lądujemy w zabitej dechami dziurze, czyli w Zwardoniu.
Mimo złych prognóz tym razem nie pada. Idziemy w kierunku grani, mijając ciemne dawne schronisko (w tym miejscu podziękowania dla PTTK za doprowadzenie do upadku kolejnego obiektu - w końcu wiadomo, po co ta instytucja obecnie istnieje), potem odbijamy trochę za wysoko, ale w końcu lądujemy w chatce Skalanka. Spotykam tutaj Jeżyka, znanego mi z Lasku, który tym razem ani nie gra na harmonijce ani nie wyzywa Żydów, tylko... wali piec! Będzie nowy, a na razie jest pełno kurzu, który obsługa od razu wyciera. Mi, niestety, rozwala się nie piec, ale flaszka Mastiki, przywiezionej z Bułgarii - udaje nam się uratować niecałą 1/3, ale co to jest
Noc jest wyjątkowo krótka, bo o 3:30 pobudka! Nigdy tak wcześnie w górach nie wstawałem. Wieczorem nie lało, ale teraz tak - schodzimy więc w deszczu do Serafinova, gdzie o 4:45 odjeżdża motoriczka. Wkrótce jesteśmy w Czadcy, i mamy pół godziny do kolejnej przesiadki. Idę z chłopakami zobaczyć, co tam jest na dworcu nowego, a tam otwarta... cukiernia. W rzeczywistości to normalna knajpa, więc o 5:30 rano pada pierwsze piwko
Następnie maraton przesiadek - pociąg do Koszyc, stamtąd do Slovenskiego Novego Mesta na samej granicy. Wstaliśmy wcześnie, więc jesteśmy tam jeszcze przed południem i możemy posiedzieć chwilę w knajpie niedaleko dworca. Ta chwila trochę się przedłuża, więc później muszę grupę pospieszać, abyśmy zdążyli na węgierski pociąg z Sátoraljaújhely (historycznie Slovenske Nove Mesto to jego dzielnica, sztucznie oddzielona przez zachodnich "specjalistów" po traktacie w Trianion).
Węgierskimi pociągami suniemy dalej, jest wesoło, a za oknem ciekawe widoki, typu młodzi Cyganie na dachu wychodka.
Niestety, przegapiamy wysiadkę i dojeżdżamy dwie stacje za daleko - do Füzesabony. W sumie wychodzi nam to na dobre i robimy zakupy (głównie piwo Borsodi, które jeszcze odbije nam się czkawką). Za chwilę mamy pociąg powrotny w którym ekipa pokazuje stary bilet (tylko ja się sfrajerzyłem i kupiłem nowy) - konduktor kasuje go bez słowa pretensji.
W końcu wysiadamy w Mezőkövesd, gdzie rychło pojawia się miejscowy żulik. Konwersacja trwa pełną gębą (on po węgiersku, my po polsku i wszyscy jesteśmy zadowoleni), ciągle woła "Borat" (ten z filmu? - chyba jednak chodziło o słowo "brat" - sami bracia ), skręcika też nie odmówi, a jeszcze daje Eco małe radyjko, żeby puścił coś dobrego
W przydworcowym sklepiku bez problemu można kupić piwo, a na dworze raz pada, raz świeci słońce.
Podjeżdża Ikarus, ostatni, na szczęście, transport tego dnia. Zawozi nas do Bogacs, miasteczka słynącego z wód termalnych i winnic. Z wód rezygnuję, bo jest dość zimno, za to urządzamy sobie mały rajd po lokalach: najpierw knajpa, potem restauracja z kolacją, potem knajpa, gdzie nalewają nam wina, a potem, na rogatkach osady, knajpa, gdzie jest jakaś potańcówka i razem z Eco nie umiemy się oprzeć, więc wywijamy pod sceną
Wyszliśmy z knajpy już po północy (z Eco chętnie zostalibyśmy dłużej, ale dziewczynom było zimno) i, przyznaję szczerze, słabo pamiętam trasę do miejsca noclegowego A że ciężko było takie przyzwoite znaleźć, to rozbiliśmy się tuż obok bocznej drogi. Musiałem jeszcze zmusić Grzesia do rozstawienia ze mną namiotu, bo przejawiał ochotę do noclegu bez niego
Rano wita nas piękne słoneczko. Śniadanko i toalety uskuteczniamy na środku drogi
Na szczęście droga, prowadząca do jakiejś farmy, była bardzo boczna - od pobudki minęło nas jedno zdziwione auto, a gdy już się spakowaliśmy jeszcze jakiś traktor z dziećmi.
Po zejściu kierujemy się do nieodległej wioski (planowaliśmy tam dotrzeć już wieczorem, ale Bogacs nas pokonał) o nazwie Cserepfalu, malowniczo położonej między skoszonymi polami a południowymi grzbietami Gór Bukowych.
Wioska, jak wioska - charakterystyczne dla Węgier domki, w środku kościół ewangelicki i pomniki poległych w obu wojnach.
Ku naszej radości niedaleko kościoła jest knajpa - wzbudzamy tam w środku sporą sensację (niedziela w południe a tu wpada banda obcokrajowców z plecakami) i od razu dosiada się do nas miejscowy. Znowu trwa dyskusja:
- <węgierski> Ble ble ble
- <eco> tak, też mi się tak wydaje
- <węgierski> ble ble ble
- <eco> oczywiście, nie raz tak robiłem
Miejscowy pożycza kapelusz, fotografuje się z nami, aż w końcu stawia po kolejce piwa! Już mieliśmy wychodzić, ale skoro trzeba...
Po niemal trzech godzinach udaje nam się w końcu wyjść - pana sponsora mijamy po drodze, jak obija się od ścian budynków. Opuszczając wioskę mamy piękny widok na góry, wyraźnie widać nasz cel - dolinę Hrónu.
Ku wyraźnemu niezadowoleniu dziewczyn siadamy jeszcze na chwilę w knajpce przed samymi górami na jednego Drehera. Potem wreszcie wchodzimy do parku narodowego.
Już po chwili mamy okazję zajrzeć do pierwszej, okazałej jaskini Suba-lyuk.
Nazwa ponoć oznacza "Dziurę w baranicy", a ciekawostką jest fakt, że w latach 1932-1945 nosiła imię Mussoliniego - hmm, czym Duce się zasłużył dla tej jaskini? W środku jeszcze w XIX wieku znaleziono kości neandertalczyków - dorosłej kobiety i dziecka sprzed ponad 61 tysięcy lat - oraz prehistoryczne narzędzia.
Idziemy wzdłuż potoku Hór, który w tym miejscu ma kolor brudnej kałuży. Szukamy jakiegoś miejsca na nocleg, ale dookoła nas ostro spadające stoki albo chaszcze.
W końcu znajdujemy długą polankę, osłoniętą od drogi krzakami i niedaleko potoku. Rozstawiamy namioty, rozpalamy ostrożnie ognisko. Ale ta noc jest jakaś dziwna... zmęczenie kładzie mnie do namiotu, przez sen słyszę jakieś bluzgi - okazało się, że to Eco najpierw się śniło, że zapłodniła go kosmitą Dana Scully, a potem zaczął się tak dziwnie zachowywać, że pozostali poważnie podejrzewali, że opanował go Zły Potem śni mi się, że się budzę i idę do ogniska, więc... się budzę i idę do ogniska A dookoła kompletna ciemność.
Poranek znowu piękny (w Polsce podobno w tym czasie tak fajnie nie było), zatem bierzemy z Eco kąpiel w Hrónie.
Zimna woda była płytka, trzeba się było nagimnastykować, aby cokolwiek zamoczyć Po jakimś czasie słyszymy, że drogą coś jedzie - staje samochód, trzaskają drzwi. Z niecierpliwością czekamy, czy coś się wydarzy, ale po kilkunastu minutach drzwi trzaskają znowu i auto odjeżdża...
Potem śniadanko i ruszamy zdobyć pobliskie ruiny zamku - Odorvar. Eco, łamiąc zasady kolektywu, potajemnie rzuca plecak w krzaki (podejście jest zabójcze) - nie ma wyjścia, musimy zrobić to samo.
Same ruiny okazały się tym, czym spodziewałem - niczym! To kupa skał (nawet nie kamieni), ale za to są piękne widoczki.
Obok ruin jest wiata ze stryszkiem, przy której stoi samochód z obsługi parku (może ten sam, co nas nastraszył rano) - kierowca posiedział, zebrał śmieci, wypił piwo i pojechał w dół
Wracamy po plecaki i kontynuujemy wędrówkę wzdłuż Hrónu.
Co jakiś czas formacje skalne i mniejsze jaskinie oraz groty.
Idzie się fajnie, co jakiś czas robimy popasy, bo posuwamy się w miarę szybko, a dzień jeszcze młody. Na szerokiej polanie odbijamy w kolejną dolinę - Balla. W oczy kuje kompletny brak drogowskazów szlakowych - od wczoraj ani kierunków, ani czasów czy kilometrów. To tym bardziej dziwne, że w okolicach Szilvasvarad, w zachodniej części pasma, takich znaków jest pełno.
Przy końcu doliny, tuż przed wsią, jest druga, bardzo szeroka jaskinia, o nazwie Balla, jak dolina.
W długiej na 54 metry pieczarze też odkryto prehistoryczne ludzkie szczątki.
Wchodzimy do miejscowości Répáshuta - jest to miejscowość dwujęzyczna (Répášska Huta), gdyż 49% mieszkańców stanowią Słowacy. Skąd się tu wzięli? Gdy w XIX wieku w Górach Bukowych nastąpiła industrializacja, powstawały huty szkła i żelaza (obydwie z nich także tutaj - co przetrwało w nazwie w obu językach), a także rozpoczęto na szeroką skalę wypalanie węgla drzewnego, drwale przybyli z Górnych Węgier, czyli dzisiejszej Słowacji.
Wioska jest nieduża (niecałe 500 mieszkańców) i jest jedną z zaledwie kilku, które leżą w sercu Gór Bukowych - niemal wszystkie miejscowości okalają pasmo ze wszystkich stron, ale nie w środku.
Jest tu mikroskopijna poczta, niewielki kemping, kościół, dwujęzyczna szkoła...
...ale co najważniejsze - sklep i restauracja z knajpą
Robimy zakupy (przy okazji obserwuję niewiarygodnie durne dzieciaki z jakiejś mieszanej węgiersko-niemieckiej wycieczki) i siadamy do restauracji - głód naprawdę daje się we znaki. Ceny może nie najniższe, ale żarcie pyszne! Ponieważ w drugiej części budynku jest knajpa, gdzie ceny piwa są niższe, przeciągamy tam plecaki
Knajpa jest niby czynna do 21, ale już o 20.30 sugerują nam, żeby opuścić lokal (miejscowi żule już dawno poszli do domów). Ruszamy więc w ciemnościach w kierunku oznaczonej na mapach wiaty z prędkością światła.
Plecaki po zakupach swoje ważą, do tego obiad w brzuchu, więc idzie się źle. Andrzeja co jakiś czas dopada Zły i wtedy lasem ciągną się bluzgi. W końcu jednak po godzinie 21 dochodzimy do wspomnianej wiaty.
Wiata jest wypasiona - nie ma co prawda stryszka, ale jest długa i bez problemów zmieści się tam na ziemi kilka osób. Ściany są solidne, chronią od wiatru, dach jakiś czas temu wyremontowano. Obok jest przygotowane miejsce na ognisko, ławeczki, stoliki, kosze na śmieci - po prostu super! Nawet położona o kilkadziesiąt metrów dalej droga Eger - Miszkolc nie przeszkadza, bo auta ledwo nas widzą. Do pełni szczęścia zabrakło tylko wychodka i, tego się nie przeskoczy, źródła wody.
Wieczór i noc upływa nam na smażeniu kiełbasek, zapiekanek, dziwnych rozmowach i obserwowaniu jak Eco znowu dopada Zły...
Dziewczyny mają kiepskie śpiwory, więc Eco rozkłada im namiot i tam idą spać - my z Grzesiem wybieramy wiatę. Problem taki, że mamy współlokatorkę - coś srebrnego z długim ogonem, ni to wiewiórka, ni łasica, szaleje po dachu, ścianach i między plecakami. Czy rano dane nam będzie się obudzić, czy czasem nie rzuci się do gardeł? Któż to wie?...
CDN...