Wrzesień okazał się dla mnie wyjątkowo wyjazdowy, a najdłuższą (i najdalszą z nich) była wyprawa w węgierskie Góry Bukowe. To przyjemne pasmo, które odwiedziłem już w ubiegłym roku, słynie ze swoich zalesionych bukami szczytów, ostro opadających ku dolinom, a także z licznych zjawisk krasowych i jaskiń (odkryto ich do dzisiaj ponad 800).
Skład wyprawy był pięcioosobowy - prócz mnie Eco zwany też, dla wkurzenia go, Andrzejkiem, Grzesiek oraz dwie ciemnogłowe - Kamka i Iwona.
Spotykamy się w piątek, 13-go w Katowicach - pogoda nieszczególna, lekko siąpi. Najpierw zakichanymi Kolejami Śląskimi jedziemy do Soli, skąd przesiadka na podstawiony autobus i lądujemy w zabitej dechami dziurze, czyli w Zwardoniu.
Mimo złych prognóz tym razem nie pada. Idziemy w kierunku grani, mijając ciemne dawne schronisko (w tym miejscu podziękowania dla PTTK za doprowadzenie do upadku kolejnego obiektu - w końcu wiadomo, po co ta instytucja obecnie istnieje), potem odbijamy trochę za wysoko, ale w końcu lądujemy w chatce Skalanka. Spotykam tutaj Jeżyka, znanego mi z Lasku, który tym razem ani nie gra na harmonijce ani nie wyzywa Żydów, tylko... wali piec! Będzie nowy, a na razie jest pełno kurzu, który obsługa od razu wyciera. Mi, niestety, rozwala się nie piec, ale flaszka Mastiki, przywiezionej z Bułgarii - udaje nam się uratować niecałą 1/3, ale co to jest
Noc jest wyjątkowo krótka, bo o 3:30 pobudka! Nigdy tak wcześnie w górach nie wstawałem. Wieczorem nie lało, ale teraz tak - schodzimy więc w deszczu do Serafinova, gdzie o 4:45 odjeżdża motoriczka. Wkrótce jesteśmy w Czadcy, i mamy pół godziny do kolejnej przesiadki. Idę z chłopakami zobaczyć, co tam jest na dworcu nowego, a tam otwarta... cukiernia. W rzeczywistości to normalna knajpa, więc o 5:30 rano pada pierwsze piwko
Następnie maraton przesiadek - pociąg do Koszyc, stamtąd do Slovenskiego Novego Mesta na samej granicy. Wstaliśmy wcześnie, więc jesteśmy tam jeszcze przed południem i możemy posiedzieć chwilę w knajpie niedaleko dworca. Ta chwila trochę się przedłuża, więc później muszę grupę pospieszać, abyśmy zdążyli na węgierski pociąg z Sátoraljaújhely (historycznie Slovenske Nove Mesto to jego dzielnica, sztucznie oddzielona przez zachodnich "specjalistów" po traktacie w Trianion).
Węgierskimi pociągami suniemy dalej, jest wesoło, a za oknem ciekawe widoki, typu młodzi Cyganie na dachu wychodka.
Niestety, przegapiamy wysiadkę i dojeżdżamy dwie stacje za daleko - do Füzesabony. W sumie wychodzi nam to na dobre i robimy zakupy (głównie piwo Borsodi, które jeszcze odbije nam się czkawką). Za chwilę mamy pociąg powrotny w którym ekipa pokazuje stary bilet (tylko ja się sfrajerzyłem i kupiłem nowy) - konduktor kasuje go bez słowa pretensji.
W końcu wysiadamy w Mezőkövesd, gdzie rychło pojawia się miejscowy żulik. Konwersacja trwa pełną gębą (on po węgiersku, my po polsku i wszyscy jesteśmy zadowoleni), ciągle woła "Borat" (ten z filmu? - chyba jednak chodziło o słowo "brat" - sami bracia ), skręcika też nie odmówi, a jeszcze daje Eco małe radyjko, żeby puścił coś dobrego
W przydworcowym sklepiku bez problemu można kupić piwo, a na dworze raz pada, raz świeci słońce.
Podjeżdża Ikarus, ostatni, na szczęście, transport tego dnia. Zawozi nas do Bogacs, miasteczka słynącego z wód termalnych i winnic. Z wód rezygnuję, bo jest dość zimno, za to urządzamy sobie mały rajd po lokalach: najpierw knajpa, potem restauracja z kolacją, potem knajpa, gdzie nalewają nam wina, a potem, na rogatkach osady, knajpa, gdzie jest jakaś potańcówka i razem z Eco nie umiemy się oprzeć, więc wywijamy pod sceną
Wyszliśmy z knajpy już po północy (z Eco chętnie zostalibyśmy dłużej, ale dziewczynom było zimno) i, przyznaję szczerze, słabo pamiętam trasę do miejsca noclegowego A że ciężko było takie przyzwoite znaleźć, to rozbiliśmy się tuż obok bocznej drogi. Musiałem jeszcze zmusić Grzesia do rozstawienia ze mną namiotu, bo przejawiał ochotę do noclegu bez niego
Rano wita nas piękne słoneczko. Śniadanko i toalety uskuteczniamy na środku drogi
Na szczęście droga, prowadząca do jakiejś farmy, była bardzo boczna - od pobudki minęło nas jedno zdziwione auto, a gdy już się spakowaliśmy jeszcze jakiś traktor z dziećmi.
Po zejściu kierujemy się do nieodległej wioski (planowaliśmy tam dotrzeć już wieczorem, ale Bogacs nas pokonał) o nazwie Cserepfalu, malowniczo położonej między skoszonymi polami a południowymi grzbietami Gór Bukowych.
Wioska, jak wioska - charakterystyczne dla Węgier domki, w środku kościół ewangelicki i pomniki poległych w obu wojnach.
Ku naszej radości niedaleko kościoła jest knajpa - wzbudzamy tam w środku sporą sensację (niedziela w południe a tu wpada banda obcokrajowców z plecakami) i od razu dosiada się do nas miejscowy. Znowu trwa dyskusja:
- <węgierski> Ble ble ble
- <eco> tak, też mi się tak wydaje
- <węgierski> ble ble ble
- <eco> oczywiście, nie raz tak robiłem
Miejscowy pożycza kapelusz, fotografuje się z nami, aż w końcu stawia po kolejce piwa! Już mieliśmy wychodzić, ale skoro trzeba...
Po niemal trzech godzinach udaje nam się w końcu wyjść - pana sponsora mijamy po drodze, jak obija się od ścian budynków. Opuszczając wioskę mamy piękny widok na góry, wyraźnie widać nasz cel - dolinę Hrónu.
Ku wyraźnemu niezadowoleniu dziewczyn siadamy jeszcze na chwilę w knajpce przed samymi górami na jednego Drehera. Potem wreszcie wchodzimy do parku narodowego.
Już po chwili mamy okazję zajrzeć do pierwszej, okazałej jaskini Suba-lyuk.
Nazwa ponoć oznacza "Dziurę w baranicy", a ciekawostką jest fakt, że w latach 1932-1945 nosiła imię Mussoliniego - hmm, czym Duce się zasłużył dla tej jaskini? W środku jeszcze w XIX wieku znaleziono kości neandertalczyków - dorosłej kobiety i dziecka sprzed ponad 61 tysięcy lat - oraz prehistoryczne narzędzia.
Idziemy wzdłuż potoku Hór, który w tym miejscu ma kolor brudnej kałuży. Szukamy jakiegoś miejsca na nocleg, ale dookoła nas ostro spadające stoki albo chaszcze.
W końcu znajdujemy długą polankę, osłoniętą od drogi krzakami i niedaleko potoku. Rozstawiamy namioty, rozpalamy ostrożnie ognisko. Ale ta noc jest jakaś dziwna... zmęczenie kładzie mnie do namiotu, przez sen słyszę jakieś bluzgi - okazało się, że to Eco najpierw się śniło, że zapłodniła go kosmitą Dana Scully, a potem zaczął się tak dziwnie zachowywać, że pozostali poważnie podejrzewali, że opanował go Zły Potem śni mi się, że się budzę i idę do ogniska, więc... się budzę i idę do ogniska A dookoła kompletna ciemność.
Poranek znowu piękny (w Polsce podobno w tym czasie tak fajnie nie było), zatem bierzemy z Eco kąpiel w Hrónie.
Zimna woda była płytka, trzeba się było nagimnastykować, aby cokolwiek zamoczyć Po jakimś czasie słyszymy, że drogą coś jedzie - staje samochód, trzaskają drzwi. Z niecierpliwością czekamy, czy coś się wydarzy, ale po kilkunastu minutach drzwi trzaskają znowu i auto odjeżdża...
Potem śniadanko i ruszamy zdobyć pobliskie ruiny zamku - Odorvar. Eco, łamiąc zasady kolektywu, potajemnie rzuca plecak w krzaki (podejście jest zabójcze) - nie ma wyjścia, musimy zrobić to samo.
Same ruiny okazały się tym, czym spodziewałem - niczym! To kupa skał (nawet nie kamieni), ale za to są piękne widoczki.
Obok ruin jest wiata ze stryszkiem, przy której stoi samochód z obsługi parku (może ten sam, co nas nastraszył rano) - kierowca posiedział, zebrał śmieci, wypił piwo i pojechał w dół
Wracamy po plecaki i kontynuujemy wędrówkę wzdłuż Hrónu.
Co jakiś czas formacje skalne i mniejsze jaskinie oraz groty.
Idzie się fajnie, co jakiś czas robimy popasy, bo posuwamy się w miarę szybko, a dzień jeszcze młody. Na szerokiej polanie odbijamy w kolejną dolinę - Balla. W oczy kuje kompletny brak drogowskazów szlakowych - od wczoraj ani kierunków, ani czasów czy kilometrów. To tym bardziej dziwne, że w okolicach Szilvasvarad, w zachodniej części pasma, takich znaków jest pełno.
Przy końcu doliny, tuż przed wsią, jest druga, bardzo szeroka jaskinia, o nazwie Balla, jak dolina.
W długiej na 54 metry pieczarze też odkryto prehistoryczne ludzkie szczątki.
Wchodzimy do miejscowości Répáshuta - jest to miejscowość dwujęzyczna (Répášska Huta), gdyż 49% mieszkańców stanowią Słowacy. Skąd się tu wzięli? Gdy w XIX wieku w Górach Bukowych nastąpiła industrializacja, powstawały huty szkła i żelaza (obydwie z nich także tutaj - co przetrwało w nazwie w obu językach), a także rozpoczęto na szeroką skalę wypalanie węgla drzewnego, drwale przybyli z Górnych Węgier, czyli dzisiejszej Słowacji.
Wioska jest nieduża (niecałe 500 mieszkańców) i jest jedną z zaledwie kilku, które leżą w sercu Gór Bukowych - niemal wszystkie miejscowości okalają pasmo ze wszystkich stron, ale nie w środku.
Jest tu mikroskopijna poczta, niewielki kemping, kościół, dwujęzyczna szkoła...
...ale co najważniejsze - sklep i restauracja z knajpą
Robimy zakupy (przy okazji obserwuję niewiarygodnie durne dzieciaki z jakiejś mieszanej węgiersko-niemieckiej wycieczki) i siadamy do restauracji - głód naprawdę daje się we znaki. Ceny może nie najniższe, ale żarcie pyszne! Ponieważ w drugiej części budynku jest knajpa, gdzie ceny piwa są niższe, przeciągamy tam plecaki
Knajpa jest niby czynna do 21, ale już o 20.30 sugerują nam, żeby opuścić lokal (miejscowi żule już dawno poszli do domów). Ruszamy więc w ciemnościach w kierunku oznaczonej na mapach wiaty z prędkością światła.
Plecaki po zakupach swoje ważą, do tego obiad w brzuchu, więc idzie się źle. Andrzeja co jakiś czas dopada Zły i wtedy lasem ciągną się bluzgi. W końcu jednak po godzinie 21 dochodzimy do wspomnianej wiaty.
Wiata jest wypasiona - nie ma co prawda stryszka, ale jest długa i bez problemów zmieści się tam na ziemi kilka osób. Ściany są solidne, chronią od wiatru, dach jakiś czas temu wyremontowano. Obok jest przygotowane miejsce na ognisko, ławeczki, stoliki, kosze na śmieci - po prostu super! Nawet położona o kilkadziesiąt metrów dalej droga Eger - Miszkolc nie przeszkadza, bo auta ledwo nas widzą. Do pełni szczęścia zabrakło tylko wychodka i, tego się nie przeskoczy, źródła wody.
Wieczór i noc upływa nam na smażeniu kiełbasek, zapiekanek, dziwnych rozmowach i obserwowaniu jak Eco znowu dopada Zły...
Dziewczyny mają kiepskie śpiwory, więc Eco rozkłada im namiot i tam idą spać - my z Grzesiem wybieramy wiatę. Problem taki, że mamy współlokatorkę - coś srebrnego z długim ogonem, ni to wiewiórka, ni łasica, szaleje po dachu, ścianach i między plecakami. Czy rano dane nam będzie się obudzić, czy czasem nie rzuci się do gardeł? Któż to wie?...
CDN...
Przez Góry Bukowe włóczęga z namiotami
Przez Góry Bukowe włóczęga z namiotami
Ostatnio zmieniony 2013-11-21, 05:28 przez Pudelek, łącznie zmieniany 3 razy.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:Węgierskimi pociągami suniemy dalej, jest wesoło, a za oknem ciekawe widoki, typu młodzi Cyganie na dachu wychodka. ...
Z opowiesci eco to na powrocie z Cyganami byly jeszcze lepsze przygody!
Pudelek pisze:przyznaję szczerze, słabo pamiętam trasę do miejsca noclegowego Wink A że ciężko było takie przyzwoite znaleźć, to rozbiliśmy się tuż obok bocznej drogi. Musiałem jeszcze zmusić Grzesia do rozstawienia ze mną namiotu, bo przejawiał ochotę do noclegu bez niego Very Happy.
Mysmy ostatnio sie nauczyli ze namiot lepiej rozbijac przed impreza bo... rozbijajac po imprezie moga wyniknac nieprzewidziane klopoty
Ja naprawde nie wiem jak to sie stalo!!!!!
Pudelek pisze:Ku wyraźnemu niezadowoleniu dziewczyn siadamy jeszcze na chwilę w knajpce
jakies dziwne dziewczyny ze soba zabieracie!
Pudelek pisze: okazało się, że to Eco najpierw się śniło, że zapłodniła go kosmitą Dana Scully, a potem zaczął się tak dziwnie zachowywać, że pozostali poważnie podejrzewali, że opanował go Zły
moze rozwiniesz temat? : : : zaczyna byc interesujaco!
z tego co piszesz ow "zly" dopadal go kilkaktotnie? :shock:
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:Mysmy ostatnio sie nauczyli ze namiot lepiej rozbijac przed impreza
impreza była kilka kilometrów wcześniej
ale kiedyś w nocy na Paprocanach rozbiłem namiot od Kapra tropikiem w drugą stronę
buba pisze:moze rozwiniesz temat? : : : zaczyna byc interesujaco!
ponoć coś zaczął znienacka kurwować, łazić wokół ogniska i w ogóle dziwnie się zachowywać jak nie Eco i za nic nie dał się uprosić o podniesienie się z trawy przy ognisku na karimatę
Ostatnio zmieniony 2013-10-04, 23:02 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:[
ponoć coś zaczął znienacka kurwować, łazić wokół ogniska i w ogóle dziwnie się zachowywać jak nie Eco i za nic nie dał się uprosić o podniesienie się z trawy przy ognisku na karimatę
Zdecydowanie na kolejny zlot trzeba zamowic egzorcyste!!!!
Zapewne cos opetalo naszego przyjaciela! A ksiadz Natanek tak ostrzegal- podroze do innych krajow sa niebezpieczne!!! :
Pudelek pisze:
ale kiedyś w nocy na Paprocanach rozbiłem namiot od Kapra tropikiem w drugą stronę
i co? rano nie mogles wyjsc? ale musialy leciec bluzgi!
Ostatnio zmieniony 2013-10-04, 23:19 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
...dokończenie...
współlokatorka nas pod wiatą nie pożarła, ale rano we wtorek budzi nas walenie deszczu w dach. Potem, na szczęście, przestaje padać, lecz niskie chmury jednoznacznie wskazują, że pogoda tego dnia nie piękna nie będzie.
Jak zwykle zbieramy się dość powoli i na szlak wychodzimy dopiero po 11. Mokra trawa, w lesie ciemno jakby był już wieczór, a nie południe. Zaczyna mżyć...
W pewnym momencie ekipa zostawia plecaki i idzie zobaczyć pobliską jaskinię - mnie się nie chce, więc czekam spokojnie na poboczu drogi Eger - Miszkolc, co jakiś czas obserwując zdziwione miny kierowców. Wracają po pół godzinie - jaskinia była niewielka, więc nic nie straciłem. Gorzej, że z mżawki robi się deszcz - początkowo niewielki, w lesie za bardzo nie szkodzi, ale z każdą minutą przybiera na sile. Konieczne staje się wyjęcie peleryn i kurtek...
Po wyjściu z lasu na drogę to już normalna ulewa nastroje coraz bardziej minorowe - w tej nieszczególnej chwili trafiamy, przy mijanych gospodarstwach, na otwartą rustykalną restaurację. W środku nie jest za ciepło, ale cieplej niż na dworze, ale najważniejsze, że sucho Zamawiamy po gulaszu i pikantnych papryczkach, które wrzucone do zupy odpowiednio nas później ogrzeją.
Z piwa króluje Borsodi - coraz bardziej mamy dość tego trunku, z każdym kolejnym łykiem jest coraz bardziej paskudny...
Po jakimś czasie zbieramy się i ruszamy dalej - akurat przestało padać, ale wszystko dookoła mokre. Przechodzimy przez las - najpierw z gęstymi, młodymi drzewkami, potem już typowo bukowy... Klimat jak z lasu Sherwood - tylko patrzeć za szeryfem i Gisbernem...
Las się kończy, ponownie pojawiają się zabudowania - to wioska Bükkszentkereszt, podobnie jak Répáshutá wyjątkowo położona między górami, a nie na obrzeżach. Również tutaj żyje mniejszość słowacka (20%) - stąd druga nazwa Nová Huta, zdradzająca działają niegdyś w tym miejscu hutę szkła.
Miejscowość jest większa niż poprzednia i leży już za granicami parku narodowego.
Naszą radość wzbudza szereg drewnianych domków, w których kryją się piwiarnie oraz winiarnie
Siadamy w jednej z nich, kupując piwko (na szczęście mieli nie tylko Borsodi) i coś mocniejszego na rozgrzanie. Przy skręciku pojawia się miejscowy i zaczyna się konwersacja podobna do tych sprzed kilku dni - bezsprzecznie ustalamy, że Węgier był kiedyś w Zakopanym, i, o dziwo, chyba mu się podobało!
Po kilku głębszych zaczyna nas męczyć głód i przenosimy się do nieodległej restauracji - stwierdzam jednak, że ceny są trochę za wysokie, więc z dziewczynami udaję się z powrotem do domków, zamówić tradycyjnego węgierskiego gyrosa. Pani z obsługi kręci nosem, że już późno, ale w końcu wsadza coś do mikroweli i gotuje. Węgier od Zakopanego próbuje do nas zagadać, chyba niezbyt stosownie, bo dostaje zjebkę od właściciela, wyzywającego go od idiotów Gyros jest nawet jadalny, a Iwona w ramach prezentu dostaje do niego dorodnego włosa pani z obsługi
Powtarza się sytuacja z wieczora poprzedniego - co prawda speluna otwarta jest niby do 21, ale już po godzinie 20 najlepiej opuścić lokal. Chłopaki w restauracji też już kończą jeść, więc zbieramy wszystkie rzeczy i ruszamy na nocleg.
Na dworze wieje mocny wiatr i zrobiło się tak zimno, iż wydaje się, że zaraz zacznie padać śnieg.
Mży, a kiedy wychodzimy na łąki, zaczyna padać. Im wchodzimy wyżej, tym pada mocniej. Sytuacja jest nieciekawa, bo ciężko znaleźć jakieś rozsądne miejsce na rozbicie namiotów - wszędzie krzaczki z ostrymi kolcami, jest krzywo albo kretowiska. W końcu znajdujemy jako takie miejsce - wcale nie lepsze niż poprzednie - i wtedy z nieba zaczyna walić na dobre. W strugach zacinającego deszczu i wiatru próbujemy ustawić namioty - zanim wnętrze zostaje przykryte tropikiem, to jest już mokre! Do tego złośliwość rzeczy martwych - a to czegoś nie idzie wsadzić, a to coś innego. Po założeniu tropika otwieram drzwi i...
- K...a, Grzesiek, tutaj nie ma wejścia
Eco z dziewczynami się śmieje, bo im rozstawienie poszło łatwiej - a Grzesiowy namiot ma dwa wejścia, a tropik ustawiliśmy dokładnie tak jak nie trzeba! Znowu przestawiamy, coraz bardziej mokrzy i poharatani kolcami okolicznych krzaków.
W końcu udaje się wejść do środka - ale namiot jest wewnątrz cały mokry! Mokre są ściany, mokra podłoga! Cudownie! Do tego jest krzywy jak cholera i rozłożony na kretowisku - jak się człowiek położy, to od razu zjeżdża w dół.
Ładujemy się do środka - jedyne suche miejsce to karimaty. Noc zapowiada się ciekawie - mieliśmy zamiar jeszcze poimprezować przed snem, ale nie w takiej sytuacji. Na domiar złego w nodze znajduję kleszcza... cudowny wieczór! Z namiotu obok słyszę przeklinanie Andrzeja - humory nam się trochę poprawiają - czyżby i im przemokło? Nie, to podłoga od namiotu się przedziurawiła na jakiej ostrej gałęzi - dobre i to.
Kładziemy się spać w minorowych nastrojach - plecak jest tak spakowany, że jak zaczniemy pływać, to można się będzie szybko ewakuować na dół, do wsi, na zadaszony przystanek. Namiotem szarpie wiatr i wygląda na to, że to całkiem realny scenariusz.
Nad ranem odsuwam z lękiem drzwi...
"a po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój..."
Nie pada, chmury się rozpraszają i ukazuje się słońce! Jakaż odmiana!
Dookoła jest jeszcze wszędzie mokro, ale z każdą chwilą robi się coraz cieplej i przyjemniej. Dopiero teraz widać, że rozbiliśmy się w miejscu z pięknym widokiem na wioskę, leżącą u naszych stóp.
Rozpoczynamy wielkie suszenie oraz przygotowywania śniadania - w końcu ugotowana zostaje też herbata (dla prądu), a nie tylko paskudna kawa. Początkowo chciałem przy takiej pogodnie wracać już dziś do domu, ale w takim słoneczku nie ma mowy.
Spakowawszy się wracamy na szlak, biegnący dziś lasami i szerszymi polankami, na których pasą się konie.
Mijamy też schronisko - niestety, zamknięte, mimo, iż pisało że działa non stop. Pojawiają się też pierwsze (i chyba jedyne) znaki z czasami przejść, ale pochodzą one raczej z poprzedniej epoki.
Niedaleko schroniska jest niewielka jaskinia.
Może kryje w sobie jakąś tajemnicę, bo na chwilę atakuje nas Zły.
Odpieramy atak i uderzamy na pobliską skałę, na której znajduje się punkt widokowy na dolinę Szinvy oraz pięknie, zielone okolice. W ogóle, pełno tutaj skałek i innych formacji.
Widok zupełnie nie-węgierski...
W dole widać zabudowania - to znak, że jesteśmy niedaleko, ale najpierw trzeba zejść z wysokości - szlak prowadzi licznymi zakosami. Złazimy do Lillafüred, jednak zanim dotrzemy między domy, najpierw ścieżka biegnie powyżej nich między skałami i w niewielkim tunelu.
Lillafüred (formalnie to dzielnica Miszkolca) jest miejscowością znaną wśród turystów. Położone w samym sercu parku narodowego, u styku dolin Szilvy i Garadny, uzdrowisko, słynie z bajkowego hotelu...
...sztucznego zbiornika, wybudowanego w XIX wieku, aby dostarczać wodę do okolicznych zakładów przemysłowych...
...oraz trzech wielkich jaskiń, które jednak są płatne i zwiedzanie jest jedynie z przewodnikiem, więc sobie je odpuszczamy. Siadamy za to w jednym z kiczowatych bistro i Eco w końcu może zjeść swojego wymarzonego langosza
Inną atrakcją jest kolejka wąskotorowa - dawniej leśna, później również pasażerska - kursująca z Miszkolca dwiema trasami w Góry Bukowe. Postanawiamy się przejechać i Eco kupuje bilety - coś mu się jednak nie zgadza z kasą, bo po wydaniu reszty ma jej grubo za dużo, znacznie więcej niż miał przed płaceniem! Tłumaczy babce, że wydała mu za wiele, ale ta twierdzi, że jest w porządku. I jak tu wyjaśnić coś komuś, w dodatku nie znając języka? Kobita chyba musiała pomylić banknoty, lecz upiera się, że wydała forinty prawidłowo. Ostatecznie wyszło, że przejazd pociągiem mieliśmy za darmo i każdy dostał jeszcze kasę na obiad - gościnni ci Węgrzy
Wkrótce przyjeżdża ciufcia...
Wsiadamy do wagonu bez szyb i przejeżdżamy dwa przystanki - po drodze mamy i widoki na okoliczne osady i tunel, w którym dziecko siedzące za mną wrzeszczy jak oszalałe. A, że trochę wieje, nie omieszkamy rozgrzać się Nemiroffem
Z Papírgyár, gdzie wysiadamy, dobrze już widać blokowiska Miszkolca, gdyż Góry Bukowe tutaj powoli się kończą. Stołujemy się w barze przy dużym przystanku autobusowym - stołujemy się to może za wiele powiedziane - pijemy piwo i jemy węgierskie hamburgery...
W pobliżu nie ma sklepu, więc jakieś zapasy na wieczór musimy kupić w barze, ale na Borsodi to już nie można patrzeć - niektórzy w desperacji kupują radlery!
Po wyjściu znowu nadszedł czas na znalezienie jakiegoś miejsca pod namioty - w tym celu wchodzimy na szlak, prowadzący górami z powrotem do Lillafüred. Po początkowo ostrym podejściu szlak się uspokaja i co jakiś czas są miejsca widokowe przy urwiskach, skąd można podziwiać okolicę.
Powoli zaczyna się psuć pogoda - słońce chowa się za chmurami, zaczyna mocno wiać. Znalezienie obozowiska staje się coraz bardziej naglącym problemem, ale takiego nie widać - idziemy przez las, w którym nie ma gdzie rozbić namiotów. Opcją staje się nocleg w mijanej, dużej jaskini, lecz entuzjastów tego pomysłu, poza mną, brak. W końcu, kiedy robi się już niemal całkiem ciemno, w lesie znajdujemy trochę wolnego miejsca - są tu trzy zrobione z gałęzi szałasy (do wypalania drewna), miejsce na ognisko i dwie przewrócone ławki. Można posiedzieć przy ogniu i zrobić pulpę
W pewnym momencie widzimy zbliżające się z dołu światełka - ki diabeł? Straż parkowa, zabłąkany turysta? W linii prostej jesteśmy ledwie z 500 metrów od miejscowości, tyle, że znacznie od niej wyżej, ale może ktoś coś poczuł albo nas usłyszał? Okazało się, że strachu napędził nam... kot! Musiał wyczuć dym i skradał się do nas przeraźliwie miaucząc; zasugerowaliśmy mu, aby wracał z powrotem.
Po wpakowaniu się do namiotów znowu trochę popadało, ale tym razem byliśmy solidnie rozbici. Noc, dla mnie i Iwony, była krótka - o 4.40 pobudka, pakowanie, pożegnanie z resztą ekipy, która będzie włóczyć się dalej, i schodzimy do pogrążonego we śnie Lillafüred na przystanek.
W autobusie, pełnym ludzi jadących do pracy, wzbudzamy małą sensację w swoich brudnych strojach i wielkich plecakach. A potem zaczyna się maraton przesiadek: na pociąg w Miszkolcu, następnie na kolejny w Szerenc, wysiadka w Sátoraljaújhely, gdzie mamy trochę czasu, więc idziemy przez centrum, przejście przez granicę, szybki Zlaty Bażant jako odtrutka na Borsodi (nie chcę widzieć tego gówna co najmniej do przyszłych wakacji!), pociąg słowacki do Koszyc, tam cudem udaje nam się zdążyć kupić kolejne bilety, rychlik do Żyliny i wreszcie osobowy do Skalitego... uff... Ze Skalitego do granicy jest jeszcze dobrych kilka kilometrów (Słowacy w ramach pozornych oszczędności skrócili większość kursów), ale stop sam się znajduje i miejscowy, klnąc na polityków, podwozi nas na rogatki Serafinova.
W deszczu dochodzimy do Zwardonia, który znowu sprawia wrażenie niesamowicie przygnębiającej miejscowości - wręcz umieralni. I pomyśleć, że kiedyś była to popularna miejscowość wypoczynkowa!
Kolejny pociąg, KŚ, dowozi nas już do Katowic. Wyprawa zakończona.
Całość zdjęć tutaj:
https://picasaweb.google.com/1103445063 ... Namiotami#
współlokatorka nas pod wiatą nie pożarła, ale rano we wtorek budzi nas walenie deszczu w dach. Potem, na szczęście, przestaje padać, lecz niskie chmury jednoznacznie wskazują, że pogoda tego dnia nie piękna nie będzie.
Jak zwykle zbieramy się dość powoli i na szlak wychodzimy dopiero po 11. Mokra trawa, w lesie ciemno jakby był już wieczór, a nie południe. Zaczyna mżyć...
W pewnym momencie ekipa zostawia plecaki i idzie zobaczyć pobliską jaskinię - mnie się nie chce, więc czekam spokojnie na poboczu drogi Eger - Miszkolc, co jakiś czas obserwując zdziwione miny kierowców. Wracają po pół godzinie - jaskinia była niewielka, więc nic nie straciłem. Gorzej, że z mżawki robi się deszcz - początkowo niewielki, w lesie za bardzo nie szkodzi, ale z każdą minutą przybiera na sile. Konieczne staje się wyjęcie peleryn i kurtek...
Po wyjściu z lasu na drogę to już normalna ulewa nastroje coraz bardziej minorowe - w tej nieszczególnej chwili trafiamy, przy mijanych gospodarstwach, na otwartą rustykalną restaurację. W środku nie jest za ciepło, ale cieplej niż na dworze, ale najważniejsze, że sucho Zamawiamy po gulaszu i pikantnych papryczkach, które wrzucone do zupy odpowiednio nas później ogrzeją.
Z piwa króluje Borsodi - coraz bardziej mamy dość tego trunku, z każdym kolejnym łykiem jest coraz bardziej paskudny...
Po jakimś czasie zbieramy się i ruszamy dalej - akurat przestało padać, ale wszystko dookoła mokre. Przechodzimy przez las - najpierw z gęstymi, młodymi drzewkami, potem już typowo bukowy... Klimat jak z lasu Sherwood - tylko patrzeć za szeryfem i Gisbernem...
Las się kończy, ponownie pojawiają się zabudowania - to wioska Bükkszentkereszt, podobnie jak Répáshutá wyjątkowo położona między górami, a nie na obrzeżach. Również tutaj żyje mniejszość słowacka (20%) - stąd druga nazwa Nová Huta, zdradzająca działają niegdyś w tym miejscu hutę szkła.
Miejscowość jest większa niż poprzednia i leży już za granicami parku narodowego.
Naszą radość wzbudza szereg drewnianych domków, w których kryją się piwiarnie oraz winiarnie
Siadamy w jednej z nich, kupując piwko (na szczęście mieli nie tylko Borsodi) i coś mocniejszego na rozgrzanie. Przy skręciku pojawia się miejscowy i zaczyna się konwersacja podobna do tych sprzed kilku dni - bezsprzecznie ustalamy, że Węgier był kiedyś w Zakopanym, i, o dziwo, chyba mu się podobało!
Po kilku głębszych zaczyna nas męczyć głód i przenosimy się do nieodległej restauracji - stwierdzam jednak, że ceny są trochę za wysokie, więc z dziewczynami udaję się z powrotem do domków, zamówić tradycyjnego węgierskiego gyrosa. Pani z obsługi kręci nosem, że już późno, ale w końcu wsadza coś do mikroweli i gotuje. Węgier od Zakopanego próbuje do nas zagadać, chyba niezbyt stosownie, bo dostaje zjebkę od właściciela, wyzywającego go od idiotów Gyros jest nawet jadalny, a Iwona w ramach prezentu dostaje do niego dorodnego włosa pani z obsługi
Powtarza się sytuacja z wieczora poprzedniego - co prawda speluna otwarta jest niby do 21, ale już po godzinie 20 najlepiej opuścić lokal. Chłopaki w restauracji też już kończą jeść, więc zbieramy wszystkie rzeczy i ruszamy na nocleg.
Na dworze wieje mocny wiatr i zrobiło się tak zimno, iż wydaje się, że zaraz zacznie padać śnieg.
Mży, a kiedy wychodzimy na łąki, zaczyna padać. Im wchodzimy wyżej, tym pada mocniej. Sytuacja jest nieciekawa, bo ciężko znaleźć jakieś rozsądne miejsce na rozbicie namiotów - wszędzie krzaczki z ostrymi kolcami, jest krzywo albo kretowiska. W końcu znajdujemy jako takie miejsce - wcale nie lepsze niż poprzednie - i wtedy z nieba zaczyna walić na dobre. W strugach zacinającego deszczu i wiatru próbujemy ustawić namioty - zanim wnętrze zostaje przykryte tropikiem, to jest już mokre! Do tego złośliwość rzeczy martwych - a to czegoś nie idzie wsadzić, a to coś innego. Po założeniu tropika otwieram drzwi i...
- K...a, Grzesiek, tutaj nie ma wejścia
Eco z dziewczynami się śmieje, bo im rozstawienie poszło łatwiej - a Grzesiowy namiot ma dwa wejścia, a tropik ustawiliśmy dokładnie tak jak nie trzeba! Znowu przestawiamy, coraz bardziej mokrzy i poharatani kolcami okolicznych krzaków.
W końcu udaje się wejść do środka - ale namiot jest wewnątrz cały mokry! Mokre są ściany, mokra podłoga! Cudownie! Do tego jest krzywy jak cholera i rozłożony na kretowisku - jak się człowiek położy, to od razu zjeżdża w dół.
Ładujemy się do środka - jedyne suche miejsce to karimaty. Noc zapowiada się ciekawie - mieliśmy zamiar jeszcze poimprezować przed snem, ale nie w takiej sytuacji. Na domiar złego w nodze znajduję kleszcza... cudowny wieczór! Z namiotu obok słyszę przeklinanie Andrzeja - humory nam się trochę poprawiają - czyżby i im przemokło? Nie, to podłoga od namiotu się przedziurawiła na jakiej ostrej gałęzi - dobre i to.
Kładziemy się spać w minorowych nastrojach - plecak jest tak spakowany, że jak zaczniemy pływać, to można się będzie szybko ewakuować na dół, do wsi, na zadaszony przystanek. Namiotem szarpie wiatr i wygląda na to, że to całkiem realny scenariusz.
Nad ranem odsuwam z lękiem drzwi...
"a po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój..."
Nie pada, chmury się rozpraszają i ukazuje się słońce! Jakaż odmiana!
Dookoła jest jeszcze wszędzie mokro, ale z każdą chwilą robi się coraz cieplej i przyjemniej. Dopiero teraz widać, że rozbiliśmy się w miejscu z pięknym widokiem na wioskę, leżącą u naszych stóp.
Rozpoczynamy wielkie suszenie oraz przygotowywania śniadania - w końcu ugotowana zostaje też herbata (dla prądu), a nie tylko paskudna kawa. Początkowo chciałem przy takiej pogodnie wracać już dziś do domu, ale w takim słoneczku nie ma mowy.
Spakowawszy się wracamy na szlak, biegnący dziś lasami i szerszymi polankami, na których pasą się konie.
Mijamy też schronisko - niestety, zamknięte, mimo, iż pisało że działa non stop. Pojawiają się też pierwsze (i chyba jedyne) znaki z czasami przejść, ale pochodzą one raczej z poprzedniej epoki.
Niedaleko schroniska jest niewielka jaskinia.
Może kryje w sobie jakąś tajemnicę, bo na chwilę atakuje nas Zły.
Odpieramy atak i uderzamy na pobliską skałę, na której znajduje się punkt widokowy na dolinę Szinvy oraz pięknie, zielone okolice. W ogóle, pełno tutaj skałek i innych formacji.
Widok zupełnie nie-węgierski...
W dole widać zabudowania - to znak, że jesteśmy niedaleko, ale najpierw trzeba zejść z wysokości - szlak prowadzi licznymi zakosami. Złazimy do Lillafüred, jednak zanim dotrzemy między domy, najpierw ścieżka biegnie powyżej nich między skałami i w niewielkim tunelu.
Lillafüred (formalnie to dzielnica Miszkolca) jest miejscowością znaną wśród turystów. Położone w samym sercu parku narodowego, u styku dolin Szilvy i Garadny, uzdrowisko, słynie z bajkowego hotelu...
...sztucznego zbiornika, wybudowanego w XIX wieku, aby dostarczać wodę do okolicznych zakładów przemysłowych...
...oraz trzech wielkich jaskiń, które jednak są płatne i zwiedzanie jest jedynie z przewodnikiem, więc sobie je odpuszczamy. Siadamy za to w jednym z kiczowatych bistro i Eco w końcu może zjeść swojego wymarzonego langosza
Inną atrakcją jest kolejka wąskotorowa - dawniej leśna, później również pasażerska - kursująca z Miszkolca dwiema trasami w Góry Bukowe. Postanawiamy się przejechać i Eco kupuje bilety - coś mu się jednak nie zgadza z kasą, bo po wydaniu reszty ma jej grubo za dużo, znacznie więcej niż miał przed płaceniem! Tłumaczy babce, że wydała mu za wiele, ale ta twierdzi, że jest w porządku. I jak tu wyjaśnić coś komuś, w dodatku nie znając języka? Kobita chyba musiała pomylić banknoty, lecz upiera się, że wydała forinty prawidłowo. Ostatecznie wyszło, że przejazd pociągiem mieliśmy za darmo i każdy dostał jeszcze kasę na obiad - gościnni ci Węgrzy
Wkrótce przyjeżdża ciufcia...
Wsiadamy do wagonu bez szyb i przejeżdżamy dwa przystanki - po drodze mamy i widoki na okoliczne osady i tunel, w którym dziecko siedzące za mną wrzeszczy jak oszalałe. A, że trochę wieje, nie omieszkamy rozgrzać się Nemiroffem
Z Papírgyár, gdzie wysiadamy, dobrze już widać blokowiska Miszkolca, gdyż Góry Bukowe tutaj powoli się kończą. Stołujemy się w barze przy dużym przystanku autobusowym - stołujemy się to może za wiele powiedziane - pijemy piwo i jemy węgierskie hamburgery...
W pobliżu nie ma sklepu, więc jakieś zapasy na wieczór musimy kupić w barze, ale na Borsodi to już nie można patrzeć - niektórzy w desperacji kupują radlery!
Po wyjściu znowu nadszedł czas na znalezienie jakiegoś miejsca pod namioty - w tym celu wchodzimy na szlak, prowadzący górami z powrotem do Lillafüred. Po początkowo ostrym podejściu szlak się uspokaja i co jakiś czas są miejsca widokowe przy urwiskach, skąd można podziwiać okolicę.
Powoli zaczyna się psuć pogoda - słońce chowa się za chmurami, zaczyna mocno wiać. Znalezienie obozowiska staje się coraz bardziej naglącym problemem, ale takiego nie widać - idziemy przez las, w którym nie ma gdzie rozbić namiotów. Opcją staje się nocleg w mijanej, dużej jaskini, lecz entuzjastów tego pomysłu, poza mną, brak. W końcu, kiedy robi się już niemal całkiem ciemno, w lesie znajdujemy trochę wolnego miejsca - są tu trzy zrobione z gałęzi szałasy (do wypalania drewna), miejsce na ognisko i dwie przewrócone ławki. Można posiedzieć przy ogniu i zrobić pulpę
W pewnym momencie widzimy zbliżające się z dołu światełka - ki diabeł? Straż parkowa, zabłąkany turysta? W linii prostej jesteśmy ledwie z 500 metrów od miejscowości, tyle, że znacznie od niej wyżej, ale może ktoś coś poczuł albo nas usłyszał? Okazało się, że strachu napędził nam... kot! Musiał wyczuć dym i skradał się do nas przeraźliwie miaucząc; zasugerowaliśmy mu, aby wracał z powrotem.
Po wpakowaniu się do namiotów znowu trochę popadało, ale tym razem byliśmy solidnie rozbici. Noc, dla mnie i Iwony, była krótka - o 4.40 pobudka, pakowanie, pożegnanie z resztą ekipy, która będzie włóczyć się dalej, i schodzimy do pogrążonego we śnie Lillafüred na przystanek.
W autobusie, pełnym ludzi jadących do pracy, wzbudzamy małą sensację w swoich brudnych strojach i wielkich plecakach. A potem zaczyna się maraton przesiadek: na pociąg w Miszkolcu, następnie na kolejny w Szerenc, wysiadka w Sátoraljaújhely, gdzie mamy trochę czasu, więc idziemy przez centrum, przejście przez granicę, szybki Zlaty Bażant jako odtrutka na Borsodi (nie chcę widzieć tego gówna co najmniej do przyszłych wakacji!), pociąg słowacki do Koszyc, tam cudem udaje nam się zdążyć kupić kolejne bilety, rychlik do Żyliny i wreszcie osobowy do Skalitego... uff... Ze Skalitego do granicy jest jeszcze dobrych kilka kilometrów (Słowacy w ramach pozornych oszczędności skrócili większość kursów), ale stop sam się znajduje i miejscowy, klnąc na polityków, podwozi nas na rogatki Serafinova.
W deszczu dochodzimy do Zwardonia, który znowu sprawia wrażenie niesamowicie przygnębiającej miejscowości - wręcz umieralni. I pomyśleć, że kiedyś była to popularna miejscowość wypoczynkowa!
Kolejny pociąg, KŚ, dowozi nas już do Katowic. Wyprawa zakończona.
Całość zdjęć tutaj:
https://picasaweb.google.com/1103445063 ... Namiotami#
Ostatnio zmieniony 1970-01-01, 01:00 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
nie sprawdzaliśmy połączeń międzynarodowych, bo to z reguły się nie opłaca, ale generalnie w autobusowym rozkładzie jazdy w Koszycach nie widziałem połączeń na Węgry. Kiedyś były kolejowe, ale te też zlikwidowali, czasem nawet linię od słowackiej strony zamknęli.
Bliżej jest jechać z Koszyc na Milhost, to ledwie 20 km do granicy, ale autobusy jeżdżą rzadko, a potem jest około 7 kilometrów do dworca po węgierskiej stronie - szybciej i mniej przechodzenia wychodzi zatem na Slovenske Nove Mesto i potem pociągami (nie bez znaczenia był fakt, że już kiedyś tam się przesiadałem, więc wiedziałem jak iść). Na Węgrzech pociągi były już skomunikowane (w Szerenc 2 minuty na przesiadkę, w Miszkolcu chyba z 10), więc nie było źle.
No i w sumie nigdzie nam się nie spieszyło - w Bogacsu byliśmy już po 17, zatem całkiem nieźle
Bliżej jest jechać z Koszyc na Milhost, to ledwie 20 km do granicy, ale autobusy jeżdżą rzadko, a potem jest około 7 kilometrów do dworca po węgierskiej stronie - szybciej i mniej przechodzenia wychodzi zatem na Slovenske Nove Mesto i potem pociągami (nie bez znaczenia był fakt, że już kiedyś tam się przesiadałem, więc wiedziałem jak iść). Na Węgrzech pociągi były już skomunikowane (w Szerenc 2 minuty na przesiadkę, w Miszkolcu chyba z 10), więc nie było źle.
No i w sumie nigdzie nam się nie spieszyło - w Bogacsu byliśmy już po 17, zatem całkiem nieźle
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Jeszcze w kwestii połączeń i cen biletów.
4 lata temu jadąc z Katowic do Oradea a w Rumunii skorzystaliśmy ze zniżki City Star na Słowacji (nie wiem czy nadal obowiązuje ale trzeba byłoby sprawdzić). Jest to bilet powrotny typu open. Bilet w komunikacji międzynarodowej kosztuje mniej więcej tyle co w krajowej, tyle że w pociągach gdzie jest to konieczne trzeba dokupić miejscówki. Na dodatek są zniżki na grupy do 5 osób (na 5 osób wychodzi to najtaniej).
Bilet kupuje się od ręki na dowolnej stacji kolejowej na Słowacji, np. w Żylinie lub w Czadcy.
4 lata temu jadąc z Katowic do Oradea a w Rumunii skorzystaliśmy ze zniżki City Star na Słowacji (nie wiem czy nadal obowiązuje ale trzeba byłoby sprawdzić). Jest to bilet powrotny typu open. Bilet w komunikacji międzynarodowej kosztuje mniej więcej tyle co w krajowej, tyle że w pociągach gdzie jest to konieczne trzeba dokupić miejscówki. Na dodatek są zniżki na grupy do 5 osób (na 5 osób wychodzi to najtaniej).
Bilet kupuje się od ręki na dowolnej stacji kolejowej na Słowacji, np. w Żylinie lub w Czadcy.
tutaj nawet nie ma możliwości takiej komunikacji - bo, jak mówiłem, wszelkie połączenia kolejowe międzynarodowe zostały w tamtych okolicach ucięte. Kiedyś szło chociaż pojechać z Koszyc do Satoraljaujhely - dziś, kiedy weszliśmy do Schengen, okazało się, że tego już nie ma
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:tutaj nawet nie ma możliwości takiej komunikacji - bo, jak mówiłem, wszelkie połączenia kolejowe międzynarodowe zostały w tamtych okolicach ucięte. Kiedyś szło chociaż pojechać z Koszyc do Satoraljaujhely - dziś, kiedy weszliśmy do Schengen, okazało się, że tego już nie ma
Poważnie ?
Ja właśnie te 4 lata temu wracałam z Rumunii trasą Oradea - Debreczyn - Tokaj (2 dni pobytu ) - lokalnym pociągiem do Miszkolca i dalej na 100 % pociągiem międzynarodowym relacji Budapeszt - Koszyce - z Miszkolca do Koszyc. Bilety miałam kupione w opisywanej zniżce city star.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 9 gości