Zimowy klasyk w Małej Fatrze
: 2019-02-08, 22:45
Tak się jakoś złożyło, że zimowe wycieczki zwykle bywały krajowe. Wiadomo, dzień krótki, na Słowację dojazd długi, a śnieg wszędzie taki sam - biały. Kiedy zobaczyłem korzystne prognozy i wziąłem dzień urlopu miałem zagwozdkę, gdzie pojechać. Jakoś nic krajowego mi nie podchodziło, a Rozsutca już parę lat nie widziałem z bliska.
Wstałem o 3:00, podjechałem do Stefanowej, ruszyłem na szlak. Na dole zaskoczyła mnie mała ilość śniegu, szedłem z buta. Wyżej założyłem rakiety. Pod Chatą na Grúni byłem w odpowiednim momencie, żeby załapać się na taki zachęcający widok.
Potem czekało mnie straszne podejście na Poludňový grúň. Każdy kto tędy szedł na pewno zapamiętał - długa przytłaczająca stromizna i podchodzenie stokiem narciarskim.
Żeby o tym za dużo nie myśleć podziwiałem las bukowy na stokach Krawiarskiego.
Im wyżej tym lepiej - Veľký Rozsutec. Widać też małego, a pomiędzy nimi Babia, całkiem dobrze widoczna. Czyżby nie było powodów do narzekania na przejrzystość?
Na grani trochę wieje, ale jest dobrze.
Tobiemu podoba się widok. Jeszcze nigdy nie był w tych stronach.
Najwyższy szczyt Małej Fatry - Veľký Kriváň - 1709 m.
Jednak my idziemy w stromę przeciwną.
Tym odcinkiem głównego grzbietu Małej Fatry jeszcze nigdy nie szedłem, a dwa razy był w planie maksimum. Jest bardzo ładny, przyjemny i widokowy. Z prawej trawiasty stożkowaty Stoh (1607) a z lewej skalisty Rozsutec o 3 metry wyższy.
Widok wstecz, z lewej Steny (1535), z prawej Poludňový grúň (1460).
Jak widać od tej strony Stoch nie jest idealnym stożkiem. Ciekawi mnie też co to za trawiasta łatka w zagłębieniu. Zeszła tedy lawina, jej równy ślad widać w żlebie.
Idealnie równy. Jakby ktoś przejechał wielkim ratrakiem.
No nic, przerwa w górskich uniesieniach, trzeba wyjść na Stoha. W dole jest paskudnie. Śniegu ze 2 metry, zmrożony, ale bardzo nierówny. Gałęzie wyrośniętego młodnika trochę przeszkadzają. Stromo. Marzę, żeby już być powyżej drzew.
Wyszedłem z lasu, jest pięknie, ale wiatr przewraca, a im wyżej tym mocniejszy. Jest to paskudny zimny wiatr, bardzo porywisty, niosący spore lodowe odłamki. Tobi troszkę panikuje, ale mu tłumaczę, że przecież lubimy chodzić po górach. Sam też to sobie powtarzam jak mantrę.
Nie ma warunków na podziwianie widoków ze szczytu, a są przewspaniałe. Pstrykam coś na szybko w kierunku Krywania i schodzimy w dół.
A zejście jest początkowo łagodne, a przez to długie, widać jak wieje?
Trochę niżej wiatr słabnie i mogę się delektować widokiem Tatr.
Zresztą nie tylko Tatr, bo widać wszystko. Na środku Chocz, z zaraz na prawo od niego Kráľova hoľa na skraju Niżnych Tatr - 85 km w linii prostej, a widać wyraźnie maszt na szczycie. Miodzio!
Na przełęczy Medziholie zastanawiam się, czy nie zejść w dół. Jest trochę późno, a zejście ze Stoha po nierównym zmrożonym śniegu dało mi mocno popalić. Nie ma za bardzo czasu i nie ma za bardzo chęci. Znalazłem wyeksponowane do słońca miejsce, gdzie nie wiało. Zrobiłem przerwę, zjadłem, poczułem się lepiej. Zmieniłem rakiety na raki i do boju!
Powoli nabierałem wysokości. Trzeba było podziwiać widoki, walczyć z wiatrem, z własną słabością fizyczną. Sztuczne ułatwienia, drabinki, łańcuchy zasypane. Trzeba było trochę szukać drogi na własną rękę, choć starałem się trzymać śladów.
Stromizna przeogromna. Tu widać jak powoli odrywa się lawina. Lekkie ocieplenie i poleci.
Końcowy odcinek. Jedyne miejsce gdzie łańcuch był odsłonięty.
Na całym podejściu Tobi śmigał aż przyjemnie było patrzeć. Prezentował znacznie lepszą formę niż moja.
Widok na północ, w stronę Polski.
Szczytujemy!
Na podejściu zastanawiałem się jak bardzo wieje na górze. Ścierały się we mnie dwie teorie. Ta realistyczna mówiła, że wiatr zwieje nas w przepaść, bo w ciągu dnia cały czas jego siła narastała. Natomiast druga optymistyczna teoria mówiła, że wiatr pod koniec dnia się uspokoi.
Optymizm się opłacił. Można było na spokojnie delektować się widokami.
Rozpoczynamy zejście w stronę przełeczy Medzirozsutce. Początkowo idzie się kawałek grzbietem. Po tej stronie śniegu jest dużo. Szlak miejscami zupełnie zawiany. Trochę niespodziewanie pojawiają się trudności, zarówno nawigacyjne, jak i techniczne. Tobi troszkę mi marudzi i nie chce schodzić tam, gdzie uznaje, że jest dla niego za stromo.
Na przełęczy meldujemy się ok 17:00. Dzień się kończy a do auta daleko - klasyka.
Zielony szlak omijający Diery jest nieprzetarty. Idziemy niebieskim.
Kolejne atrakcje, jakby mało ich było tego dnia
Do auta doszedłem naprawdę bardzo zmęczony, ale jakże szczęśliwy
Wstałem o 3:00, podjechałem do Stefanowej, ruszyłem na szlak. Na dole zaskoczyła mnie mała ilość śniegu, szedłem z buta. Wyżej założyłem rakiety. Pod Chatą na Grúni byłem w odpowiednim momencie, żeby załapać się na taki zachęcający widok.
Potem czekało mnie straszne podejście na Poludňový grúň. Każdy kto tędy szedł na pewno zapamiętał - długa przytłaczająca stromizna i podchodzenie stokiem narciarskim.
Żeby o tym za dużo nie myśleć podziwiałem las bukowy na stokach Krawiarskiego.
Im wyżej tym lepiej - Veľký Rozsutec. Widać też małego, a pomiędzy nimi Babia, całkiem dobrze widoczna. Czyżby nie było powodów do narzekania na przejrzystość?
Na grani trochę wieje, ale jest dobrze.
Tobiemu podoba się widok. Jeszcze nigdy nie był w tych stronach.
Najwyższy szczyt Małej Fatry - Veľký Kriváň - 1709 m.
Jednak my idziemy w stromę przeciwną.
Tym odcinkiem głównego grzbietu Małej Fatry jeszcze nigdy nie szedłem, a dwa razy był w planie maksimum. Jest bardzo ładny, przyjemny i widokowy. Z prawej trawiasty stożkowaty Stoh (1607) a z lewej skalisty Rozsutec o 3 metry wyższy.
Widok wstecz, z lewej Steny (1535), z prawej Poludňový grúň (1460).
Jak widać od tej strony Stoch nie jest idealnym stożkiem. Ciekawi mnie też co to za trawiasta łatka w zagłębieniu. Zeszła tedy lawina, jej równy ślad widać w żlebie.
Idealnie równy. Jakby ktoś przejechał wielkim ratrakiem.
No nic, przerwa w górskich uniesieniach, trzeba wyjść na Stoha. W dole jest paskudnie. Śniegu ze 2 metry, zmrożony, ale bardzo nierówny. Gałęzie wyrośniętego młodnika trochę przeszkadzają. Stromo. Marzę, żeby już być powyżej drzew.
Wyszedłem z lasu, jest pięknie, ale wiatr przewraca, a im wyżej tym mocniejszy. Jest to paskudny zimny wiatr, bardzo porywisty, niosący spore lodowe odłamki. Tobi troszkę panikuje, ale mu tłumaczę, że przecież lubimy chodzić po górach. Sam też to sobie powtarzam jak mantrę.
Nie ma warunków na podziwianie widoków ze szczytu, a są przewspaniałe. Pstrykam coś na szybko w kierunku Krywania i schodzimy w dół.
A zejście jest początkowo łagodne, a przez to długie, widać jak wieje?
Trochę niżej wiatr słabnie i mogę się delektować widokiem Tatr.
Zresztą nie tylko Tatr, bo widać wszystko. Na środku Chocz, z zaraz na prawo od niego Kráľova hoľa na skraju Niżnych Tatr - 85 km w linii prostej, a widać wyraźnie maszt na szczycie. Miodzio!
Na przełęczy Medziholie zastanawiam się, czy nie zejść w dół. Jest trochę późno, a zejście ze Stoha po nierównym zmrożonym śniegu dało mi mocno popalić. Nie ma za bardzo czasu i nie ma za bardzo chęci. Znalazłem wyeksponowane do słońca miejsce, gdzie nie wiało. Zrobiłem przerwę, zjadłem, poczułem się lepiej. Zmieniłem rakiety na raki i do boju!
Powoli nabierałem wysokości. Trzeba było podziwiać widoki, walczyć z wiatrem, z własną słabością fizyczną. Sztuczne ułatwienia, drabinki, łańcuchy zasypane. Trzeba było trochę szukać drogi na własną rękę, choć starałem się trzymać śladów.
Stromizna przeogromna. Tu widać jak powoli odrywa się lawina. Lekkie ocieplenie i poleci.
Końcowy odcinek. Jedyne miejsce gdzie łańcuch był odsłonięty.
Na całym podejściu Tobi śmigał aż przyjemnie było patrzeć. Prezentował znacznie lepszą formę niż moja.
Widok na północ, w stronę Polski.
Szczytujemy!
Na podejściu zastanawiałem się jak bardzo wieje na górze. Ścierały się we mnie dwie teorie. Ta realistyczna mówiła, że wiatr zwieje nas w przepaść, bo w ciągu dnia cały czas jego siła narastała. Natomiast druga optymistyczna teoria mówiła, że wiatr pod koniec dnia się uspokoi.
Optymizm się opłacił. Można było na spokojnie delektować się widokami.
Rozpoczynamy zejście w stronę przełeczy Medzirozsutce. Początkowo idzie się kawałek grzbietem. Po tej stronie śniegu jest dużo. Szlak miejscami zupełnie zawiany. Trochę niespodziewanie pojawiają się trudności, zarówno nawigacyjne, jak i techniczne. Tobi troszkę mi marudzi i nie chce schodzić tam, gdzie uznaje, że jest dla niego za stromo.
Na przełęczy meldujemy się ok 17:00. Dzień się kończy a do auta daleko - klasyka.
Zielony szlak omijający Diery jest nieprzetarty. Idziemy niebieskim.
Kolejne atrakcje, jakby mało ich było tego dnia
Do auta doszedłem naprawdę bardzo zmęczony, ale jakże szczęśliwy