Karpaty Pokuckie (z Worochty do Tatarowa)
Karpaty Pokuckie (z Worochty do Tatarowa)
O 7:07 wsiadamy do pociagu relacji Lwów - Worochta. Plackartne klimaty i 150 km przez 5 godzin.
Pociagiem jadą praktycznie sami mlodzi ludzie. Wiekszosc raczej mlodsza od nas. 40 lat przekracza tylko prowadnica. Gdzies w koncu wagonu gra gitara, ale ekipa cos nie moze sie zdecydowac co zaczac spiewac. Zaczynają jakas piosenke, przylaczaja sie 3-4 glosy, po czym slychac, ze ktos woła “nieee”, wszystko milknie - i zaczynaja po chwili kolejną, inna piosenke. Sytuacja sie powtarza kilka razy.
Naprzeciw nas, przy bocznych krzesełkach moszczą sie dwie dziewczyny. Nie znały sie wczesniej, wyglada na to, ze poznały sie dopiero w tym pociagu. Od razu sie ze sobą zaprzyjazniły, jako ze łączą je wspolne zainteresowania. Obie lubią dalekie, egzotyczne podroze i postrzegają je w podobny sposob. Tzn. wazna jest dla nich charytatywnosc fejsbukowa. Lubią pojechac do Indii albo innej Afryki i sfotografowac sie w sytuacji nie budzącej watpliwosci co do altruistycznych ciągot autorek. Np. stac wsrod Murzynków i cos im rozdawac. Albo żebrakowi w Indiach dac 1000 hrywien (co on z nimi zrobi????) i wtedy walnać selfi. Albo kupic nowy dywan i rozkładac go w jakiejs budzie w slumsach. W tle zdjecia musi byc oczywiscie jakas wdzieczna lokalna rodzina, bo inaczej wartosc zdjecia spada. Wartosc zdjecia mierzy sie w lajkach. To waluta cenniejsza i bardziej miedzynarodowa od popularnych niegdys dolców. Z opowiesci dziewczyn charytatywnosc zdjecia z podrozy podnosi ilosc lajków o 1000%. Gdy znajomosc moich wspolpasazerek wchodzi na bardziej zazyly stopien (chyba po trzeciej godzinie wspolnej jazdy), jedna przyznaje sie, ze nieraz gdy fota nie wyszła odpowiednio - to zabierała bułke lokalsowi, aby dac innemu, np. na lepszym tle.
Nowe znajomosci kwitną w tym pociagu. Dziewczyna z całą reką w wymyslnych tatuazach wdzieczy sie do przypakowanego chłopaka, ktory ma tylko małego tryzuba pod cycem. Jej tatuaz odzwierciedla jej życie (świetna inwestycja na starosc, np. na wypadek choroby Alzheimera). Wydała na niego wszystko, co odłozyla w czasie 3 letniej pracy za granicą. Tatuaz faktycznie jest bardzo staranny i miły dla oka. Na ręce jest wydziergane wszystko co było wazne i kluczowe w dwudziestokilkuletnim zyciu. A wiec od góry, od pachy: tam jest wzgórze krzyzy i cerkiew. I postac w welonie z trupia czachą i banknotem w kieszeni. To przypominajka o czasach, gdy autorka chciała zostac zakonnicą. Gdy była zagubiona i probowała znalezc ukojenie w Bogu. Nizej jest jakby uciecie maczetą, nierówny, jakby pogrubiony i wypukły zygzak zszyty grubą nicią. To pamiątka po probach samobojczych. Potem są mury Kremla i jakby statek kosmiczny. To kapsuła hostelu w Moskwie gdzie mieszkała przez 3 lata, imając sie roznych prac. Ponoc to nowy wynalazek rodem z Chin - tani hotel 2 na 2 metry. A jako ze Rosje ostatnio zdominowali Kitajce to nie tylko sajgonki ze sobą przywożą. Nizej sa jeszcze jakies smoki, z ktorych paszczy wychodzi tłum ludzi. Jakby demonstracja czy jakis pochód bo ludzie trzymają transparenty. Co to oznacza juz nie wiem - stukot kół zaczął tłumic rozmowe. Poza tym prowadnica wlasnie zbiera szklanki i wykłóca sie z chłopakiem, ze wziął 3 a ma 2. Co sie stało z zaginioną szklanką??? Zakłócenie dzwiekowe jest wiec na tyle silne, ze przestaje rozumiec monolog dziewczęcia. Sam dół tatuaza to róże. Na wachlarzu. Synonim szczescia i spokoju duszy, ktory odnalazła w Odessie. Tatuaz konczy sie na wysokosci nadgarska. Czyli juz nic wiecej ciekawego zycie nie moze jej zafundowac? Chociaz nie - została przeciez druga ręka!
Historia tatuazu chlopaka jest krótka, ale nie mniej traumatyczna. Zrobil go sobie 3 lata temu na fali patriotycznego zrywu, ogarniającego wtedy kraj. Rok pozniej wyjechał do pracy w Polsce.. W wolny dzien poszedł na rzeszowski basen i zebrał w morde. Od jakiegos kolesia wyzszego o glowe, szerszego trzy razy i z 10 razy wiekszym orłem na plecach. Chłopak z pociągu teraz wciaz pracuje w Polsce, ale opala sie i kąpie juz tylko w podkoszulce. Kupił sobie cos a la pianka do nurkowania, wiec jednoczesnie jest “modny”. Ale na upale czasem gorąco…
Kolejowa podroz zleciała nad podziw szybko! Worochta wita nas czarnymi chmurami pełzającymi po horyzontach. Czasem błysnie słonce, czasem zrywa sie wiatr, zaczyna grzmiec i lać.
Jedną burze przeczekujemy w knajpie.
Miejscowosc obfituje w klimatyczne, stare, drewniane wille, pamietajace jeszcze czasy przedwojenne. Fikuśne balkoniki, wiezyczki, wykusze.
Niektore sa ogromne, pełniły chyba kiedys role wielkich pensjonatów.
Dzis spora czesc budynku jest opuszczona, tylko jakies babuszki przysiadły na przyzbie.
Przy innym budynku ze spatynowanego drewna przygrywa harmoszka. Szykuje sie chyba jakas rodzinna imprezka.
Na murze przy drodze rzucaja sie w oczy malowidła. Niektore o przesłaniu regionalnym - karpackie wiadukty kolejowe nad Prutem i drewniane chałupki kryte gontem.
Inne rysunki sa bardziej ogólnokrajowe - żołnierz broniący wschodnich rubieży, kozak na koniu, flaga, herb, kopuły cerkwi, ludowe szlaczki i wreszcie odpowiedni napis zwracający sie do ostatniej instancji.
A wokoł karpackie wodoki… tak… teraz jeszcze nie mamy swiadomosci, ze nie naogladamy sie ich na tym wyjezdzie zbyt wiele…
Powoli wspinamy sie na łagodne wzgorza obrosniete domkami licznych przysiółkow. Gęsta zabudowa miasteczka zostaje daleko w dole. Czasem nam cos pokapuje na głowe, ale upał i duchota są tak ogromne, ze ubierajac kurtki automatycznie robimy sie jeszcze bardziej mokrzy niz od lekkiego deszczu. Chowamy kurtki. Pogoda jest jak w tropikach czy innej palmiarni. Wilgoc i przyducha… Wyzsze góry zamykające horyzont raz po raz przysłaniają chmury oplecione wianuszkiem błyskawic..
Tam gdzie koncza sie zabudowania stoi wiata. Probujemy przeczekac w niej burze, ale burza chyba wie, ze wlasnie znalezlismy schronienie. Zatrzymuje sie wiec i czeka. Odciążamy plecak z 2 litrow kwasu i żalując, ze nie kupilsmy go wiecej podążamy dalej.
Widoki spod wiaty.
Trasa za wiata staje sie bardzo monotonna - leśny tunel i ciagle mocno pod gore. Cały czas wokół chodzą burze i napierdzielają piorunami. Nad nami niebo jest w miare pogodne. Idziemy jak w oku cyklonu.
Droga jest bardzo rozjezdzona, błotnista, czesto na cała jej szerokosc są kolorowe jeziorka, zarosłe jakims glonem czy po prostu wypelnione błotem o takiej barwie.
Mijamy ekipe na kładach (mozna wypozyczyc we wszystkich miasteczkach u podnoza), dwoch grzybiarzy chwalących zbiory i jagodziarza z pustym koszykiem.
Samotne gospodarstwo na lesnej polanie.
Źródełko przy zwalonym drzewie.
Przez chwile naprawde myslalam, ze to jakas postac!
Krzyz na zboczach Worochtianskiej - bez opisu czemu stoi akurat tutaj… "Pewnie piorun kogos walnął" - kwituje toperz… Taaaa… wszechobecne grzmoty zdają sie do nas przyblizac…
Kapliczka na jednym z pagórków.
Docieramy w koncu na Połoninę Ryżą - wreszcie wiekszą łąke z jakims widoczkiem i co najwazniejsze - z chatką!
Gdy zblizamy sie do chaty przystaje i robie zdjecia - fajnie mgły sie gdzies tam nad gorami układają.
Toperz wyrywa do przodu. Dzieli nas moze 100 metrow? Moze 200? Nagle miedzy nami w ziemie uderza mini piorun! Powietrze rozcina błyskawica o długosci gdzies 3 metrów. Dokladnie uderza w srodek sciezki miedzy nami i znika. Grzmot tez sie pojawia, ale dopiero za jakies 15 sekund. Na ziemi nie ma zadnego śladu. Dziwne zjawisko...
Troche sie obawiamy czy nie zastaniemy w chacie stada owiec wraz z opiekunami, ale domek jest pusty.
Chatka jest bardzo przytulna, ma ławeczki na zewnatrz, zadaszony balkonik, w srodku dwa pomieszczenia, z czego jedno z paleniskiem. Nie ma innej opcji - zostajemy!
Źródełko ciurczy w lesie nieopodal.
Dach nie jest w najlepszym stanie - chyba troche cieknie - wszedzie wewnatrz sa rozwieszone grube folie.
Burze, widzac, ze znalezlismy chatke znowu odpuszczają. Odchodzą gdzies ku wyzszym szczytom na horyzoncie. Nie milkną jednak zupelnie. Ich daleki pomruk towarzyszy nam cała noc. Choc niebo nad nami robi sie pogodne. Wyłażą gwiazdy, widac nawet mini wozik!
Układamy sie w pachnącym dymem i wędzonką pomieszczeniu i śpimy chyba 12 godzin. W bacówkach zawsze dobrze się śpi! Około 10 budzi nas słońce przeciskające sie miedzy belkami chatki, a czasem wieksze smugi wpadają przez wyleciałe sęki.
Ostatni rzut oka na miłą łączke, ktora udzieliła nam dzis schronienia...
cdn
Pociagiem jadą praktycznie sami mlodzi ludzie. Wiekszosc raczej mlodsza od nas. 40 lat przekracza tylko prowadnica. Gdzies w koncu wagonu gra gitara, ale ekipa cos nie moze sie zdecydowac co zaczac spiewac. Zaczynają jakas piosenke, przylaczaja sie 3-4 glosy, po czym slychac, ze ktos woła “nieee”, wszystko milknie - i zaczynaja po chwili kolejną, inna piosenke. Sytuacja sie powtarza kilka razy.
Naprzeciw nas, przy bocznych krzesełkach moszczą sie dwie dziewczyny. Nie znały sie wczesniej, wyglada na to, ze poznały sie dopiero w tym pociagu. Od razu sie ze sobą zaprzyjazniły, jako ze łączą je wspolne zainteresowania. Obie lubią dalekie, egzotyczne podroze i postrzegają je w podobny sposob. Tzn. wazna jest dla nich charytatywnosc fejsbukowa. Lubią pojechac do Indii albo innej Afryki i sfotografowac sie w sytuacji nie budzącej watpliwosci co do altruistycznych ciągot autorek. Np. stac wsrod Murzynków i cos im rozdawac. Albo żebrakowi w Indiach dac 1000 hrywien (co on z nimi zrobi????) i wtedy walnać selfi. Albo kupic nowy dywan i rozkładac go w jakiejs budzie w slumsach. W tle zdjecia musi byc oczywiscie jakas wdzieczna lokalna rodzina, bo inaczej wartosc zdjecia spada. Wartosc zdjecia mierzy sie w lajkach. To waluta cenniejsza i bardziej miedzynarodowa od popularnych niegdys dolców. Z opowiesci dziewczyn charytatywnosc zdjecia z podrozy podnosi ilosc lajków o 1000%. Gdy znajomosc moich wspolpasazerek wchodzi na bardziej zazyly stopien (chyba po trzeciej godzinie wspolnej jazdy), jedna przyznaje sie, ze nieraz gdy fota nie wyszła odpowiednio - to zabierała bułke lokalsowi, aby dac innemu, np. na lepszym tle.
Nowe znajomosci kwitną w tym pociagu. Dziewczyna z całą reką w wymyslnych tatuazach wdzieczy sie do przypakowanego chłopaka, ktory ma tylko małego tryzuba pod cycem. Jej tatuaz odzwierciedla jej życie (świetna inwestycja na starosc, np. na wypadek choroby Alzheimera). Wydała na niego wszystko, co odłozyla w czasie 3 letniej pracy za granicą. Tatuaz faktycznie jest bardzo staranny i miły dla oka. Na ręce jest wydziergane wszystko co było wazne i kluczowe w dwudziestokilkuletnim zyciu. A wiec od góry, od pachy: tam jest wzgórze krzyzy i cerkiew. I postac w welonie z trupia czachą i banknotem w kieszeni. To przypominajka o czasach, gdy autorka chciała zostac zakonnicą. Gdy była zagubiona i probowała znalezc ukojenie w Bogu. Nizej jest jakby uciecie maczetą, nierówny, jakby pogrubiony i wypukły zygzak zszyty grubą nicią. To pamiątka po probach samobojczych. Potem są mury Kremla i jakby statek kosmiczny. To kapsuła hostelu w Moskwie gdzie mieszkała przez 3 lata, imając sie roznych prac. Ponoc to nowy wynalazek rodem z Chin - tani hotel 2 na 2 metry. A jako ze Rosje ostatnio zdominowali Kitajce to nie tylko sajgonki ze sobą przywożą. Nizej sa jeszcze jakies smoki, z ktorych paszczy wychodzi tłum ludzi. Jakby demonstracja czy jakis pochód bo ludzie trzymają transparenty. Co to oznacza juz nie wiem - stukot kół zaczął tłumic rozmowe. Poza tym prowadnica wlasnie zbiera szklanki i wykłóca sie z chłopakiem, ze wziął 3 a ma 2. Co sie stało z zaginioną szklanką??? Zakłócenie dzwiekowe jest wiec na tyle silne, ze przestaje rozumiec monolog dziewczęcia. Sam dół tatuaza to róże. Na wachlarzu. Synonim szczescia i spokoju duszy, ktory odnalazła w Odessie. Tatuaz konczy sie na wysokosci nadgarska. Czyli juz nic wiecej ciekawego zycie nie moze jej zafundowac? Chociaz nie - została przeciez druga ręka!
Historia tatuazu chlopaka jest krótka, ale nie mniej traumatyczna. Zrobil go sobie 3 lata temu na fali patriotycznego zrywu, ogarniającego wtedy kraj. Rok pozniej wyjechał do pracy w Polsce.. W wolny dzien poszedł na rzeszowski basen i zebrał w morde. Od jakiegos kolesia wyzszego o glowe, szerszego trzy razy i z 10 razy wiekszym orłem na plecach. Chłopak z pociągu teraz wciaz pracuje w Polsce, ale opala sie i kąpie juz tylko w podkoszulce. Kupił sobie cos a la pianka do nurkowania, wiec jednoczesnie jest “modny”. Ale na upale czasem gorąco…
Kolejowa podroz zleciała nad podziw szybko! Worochta wita nas czarnymi chmurami pełzającymi po horyzontach. Czasem błysnie słonce, czasem zrywa sie wiatr, zaczyna grzmiec i lać.
Jedną burze przeczekujemy w knajpie.
Miejscowosc obfituje w klimatyczne, stare, drewniane wille, pamietajace jeszcze czasy przedwojenne. Fikuśne balkoniki, wiezyczki, wykusze.
Niektore sa ogromne, pełniły chyba kiedys role wielkich pensjonatów.
Dzis spora czesc budynku jest opuszczona, tylko jakies babuszki przysiadły na przyzbie.
Przy innym budynku ze spatynowanego drewna przygrywa harmoszka. Szykuje sie chyba jakas rodzinna imprezka.
Na murze przy drodze rzucaja sie w oczy malowidła. Niektore o przesłaniu regionalnym - karpackie wiadukty kolejowe nad Prutem i drewniane chałupki kryte gontem.
Inne rysunki sa bardziej ogólnokrajowe - żołnierz broniący wschodnich rubieży, kozak na koniu, flaga, herb, kopuły cerkwi, ludowe szlaczki i wreszcie odpowiedni napis zwracający sie do ostatniej instancji.
A wokoł karpackie wodoki… tak… teraz jeszcze nie mamy swiadomosci, ze nie naogladamy sie ich na tym wyjezdzie zbyt wiele…
Powoli wspinamy sie na łagodne wzgorza obrosniete domkami licznych przysiółkow. Gęsta zabudowa miasteczka zostaje daleko w dole. Czasem nam cos pokapuje na głowe, ale upał i duchota są tak ogromne, ze ubierajac kurtki automatycznie robimy sie jeszcze bardziej mokrzy niz od lekkiego deszczu. Chowamy kurtki. Pogoda jest jak w tropikach czy innej palmiarni. Wilgoc i przyducha… Wyzsze góry zamykające horyzont raz po raz przysłaniają chmury oplecione wianuszkiem błyskawic..
Tam gdzie koncza sie zabudowania stoi wiata. Probujemy przeczekac w niej burze, ale burza chyba wie, ze wlasnie znalezlismy schronienie. Zatrzymuje sie wiec i czeka. Odciążamy plecak z 2 litrow kwasu i żalując, ze nie kupilsmy go wiecej podążamy dalej.
Widoki spod wiaty.
Trasa za wiata staje sie bardzo monotonna - leśny tunel i ciagle mocno pod gore. Cały czas wokół chodzą burze i napierdzielają piorunami. Nad nami niebo jest w miare pogodne. Idziemy jak w oku cyklonu.
Droga jest bardzo rozjezdzona, błotnista, czesto na cała jej szerokosc są kolorowe jeziorka, zarosłe jakims glonem czy po prostu wypelnione błotem o takiej barwie.
Mijamy ekipe na kładach (mozna wypozyczyc we wszystkich miasteczkach u podnoza), dwoch grzybiarzy chwalących zbiory i jagodziarza z pustym koszykiem.
Samotne gospodarstwo na lesnej polanie.
Źródełko przy zwalonym drzewie.
Przez chwile naprawde myslalam, ze to jakas postac!
Krzyz na zboczach Worochtianskiej - bez opisu czemu stoi akurat tutaj… "Pewnie piorun kogos walnął" - kwituje toperz… Taaaa… wszechobecne grzmoty zdają sie do nas przyblizac…
Kapliczka na jednym z pagórków.
Docieramy w koncu na Połoninę Ryżą - wreszcie wiekszą łąke z jakims widoczkiem i co najwazniejsze - z chatką!
Gdy zblizamy sie do chaty przystaje i robie zdjecia - fajnie mgły sie gdzies tam nad gorami układają.
Toperz wyrywa do przodu. Dzieli nas moze 100 metrow? Moze 200? Nagle miedzy nami w ziemie uderza mini piorun! Powietrze rozcina błyskawica o długosci gdzies 3 metrów. Dokladnie uderza w srodek sciezki miedzy nami i znika. Grzmot tez sie pojawia, ale dopiero za jakies 15 sekund. Na ziemi nie ma zadnego śladu. Dziwne zjawisko...
Troche sie obawiamy czy nie zastaniemy w chacie stada owiec wraz z opiekunami, ale domek jest pusty.
Chatka jest bardzo przytulna, ma ławeczki na zewnatrz, zadaszony balkonik, w srodku dwa pomieszczenia, z czego jedno z paleniskiem. Nie ma innej opcji - zostajemy!
Źródełko ciurczy w lesie nieopodal.
Dach nie jest w najlepszym stanie - chyba troche cieknie - wszedzie wewnatrz sa rozwieszone grube folie.
Burze, widzac, ze znalezlismy chatke znowu odpuszczają. Odchodzą gdzies ku wyzszym szczytom na horyzoncie. Nie milkną jednak zupelnie. Ich daleki pomruk towarzyszy nam cała noc. Choc niebo nad nami robi sie pogodne. Wyłażą gwiazdy, widac nawet mini wozik!
Układamy sie w pachnącym dymem i wędzonką pomieszczeniu i śpimy chyba 12 godzin. W bacówkach zawsze dobrze się śpi! Około 10 budzi nas słońce przeciskające sie miedzy belkami chatki, a czasem wieksze smugi wpadają przez wyleciałe sęki.
Ostatni rzut oka na miłą łączke, ktora udzieliła nam dzis schronienia...
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Na Klimczoku ostatni raz byłam chyba 25 lat temu - ale chyba masz racje! Tam tez jest takie siodło! Ale czy jest tam chatka? Tego nie pamietam!
Gdzie w Bytomiu mozna kupic kwas chlebowy?????? Toz to info na wage zlota!!!!!!!!!!! Ja jestem w stanie wyrzec sie wszystkich alkoholi za butelke kwasu! (byle dobrego, bo kilka razy trafilam na pomyje...
Gdzie w Bytomiu mozna kupic kwas chlebowy?????? Toz to info na wage zlota!!!!!!!!!!! Ja jestem w stanie wyrzec sie wszystkich alkoholi za butelke kwasu! (byle dobrego, bo kilka razy trafilam na pomyje...
Ostatnio zmieniony 2018-08-29, 23:18 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
No w spolem na przykład. W Agorze. Między pieczywem a słodyczami. Litr 4,20.
A na allegro też jest i bez problemu można zakupić.
A na allegro też jest i bez problemu można zakupić.
Ostatnio zmieniony 2018-08-30, 09:04 przez sokół, łącznie zmieniany 1 raz.
laynn pisze:Ja ostatnio w Auchan kupiłem. Tam jest kilka rodzajów. No ale do takiego marketu to Ty chyba nie pójdziesz?
Za kwasem to ja pojde na koniec swiata albo nawet kawalek dalej!
Wiesz - ja czasem pojde do marketu. To nie tak ze umre z glodu ale mi honor nie pozwoli Po prostu nie lubie i mnie to męczy- a jak czlowiek czegos nie lubi to tego podswiadomie unika. Ide jak mam cos konkretnego do kupienia a gdzie indziej tego nie ma. Albo jak nie mam innego wyjscia i np. jestesmy gdzies w drodze i nie mozemy znalezc innego sklepu. A ostatnio to jest problem - jadac w czerwcu przez kujawsko-pomorskie zatrzymalismy sie pod 6 wiejskimi sklepami i w zadnym nie bylo masła ani pomidorow. Wiec skonczylo sie na Biedronce. Pomidory wprawdzie byly pol zielone ale jak sie nie ma co sie lubi ...
A Auchana u nas w Olawie nie ma. Jak kiedys bedziemy gdzies kolo jakiegos przejezdzac to wstapie zapasy zrobic!
sokół pisze:No w spolem na przykład. W Agorze. Między pieczywem a słodyczami. Litr 4,20.
Powiem rodzicom - oni tam czesto chodza do ksiegarni.
sokół pisze:A na allegro też jest i bez problemu można zakupić.
Na to naprawde nie wpadlam! Zeby produkt spozywczy na allegro szukac. Ale jaja. To moze byc pomysl
Ale to za jakis czas! Poki co zyje tym, ze mam nadzieje za kilka dni pławic sie w kwasie po szyje! I tak przez 2 tygodnie!
Ostatnio zmieniony 2018-08-30, 10:44 przez buba, łącznie zmieniany 3 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Też wybieram się tam czasem, gdy pojawia się wolna przestrzeń w barku.buba pisze:Powiem rodzicom - oni tam czesto chodza do ksiegarni.
Córka lubi kofolę, więc przez internet zamówiłem jej do stolicy 2 zgrzewki po 6x2l. Nie musiała dźwigać na 3 piętro. Tanio i wygodnie.buba pisze:Zeby produkt spozywczy na allegro szukac.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Opuszczamy naszą miłą bacóweczke i suniemy sobie dalej... Koło poludnia słonce przestaje świecić i znow zobaczymy go dopiero we Lwowie.. Ale poki co wedruje sie calkiem przyjemnie.
W rejonie przełeczy Riżi stoi kapliczka z plakatem karpatolubnym.
Za serpentyną kolo gorki Klyni zaczyna padac. Wydaje nam sie, ze mamy szczescie - deszcz dorwał nas akurat 100 metrow od wiaty! Chowamy sie wiec i czekamy az przestanie.
Obok do urwiska przyczepiona kapliczka. Ciekawe czemu akurat w takim ciezko dostepnym miejscu ją postawili? (powiesili?)
Mijają nas dwa uazy wożące po górach zmoknietych turystow w rózowych foliowych pelerynkach. Ekipy sa calkowicie mokre - widac zarówno plandeki aut jak i plastikowe wdzianka ciekną. Cieknie tez nasza wiata, coraz mniej jest w niej miejsca, gdzie nie leje sie ciurkiem na łeb..
Siedzimy troche w tej wiacie, wciągamy jakies żarełko, lekko zalewa nam palnik...
Gdy po 2 godzinach deszcz nieco sie zmniejsza tuptamy dalej..
Na przeł. Sucha Rosicz fajne miejsce na biwak, tzn. jak nie leje… bo wiata raczej taka do ozdoby..
Gdzieś na mglistych stokówkach wijących sie karpackimi zboczami. Mgła, kamienie i chlupot spadajacych kropli.
Z szarosci otoczenia nieco wybija sie jedynie błoto, jakies w tym rejonie jest dziwne, jakby podswietlone od spodu. Jakies mocno aromatyczne wody tu chyba mają!
Na początku połoniny Dobrokiiwska znowu kapliczka i obok fajne miejsce biwakowe, gdy ktos ma farta trafic tu w ładną pogode… Spotykamy tam jagodziarza, ktorego spotkało nieszczescie - odpadło denko od wiaderka i cały zbiór wleciał do błota. Gość zbiera owoce z kulami błota i zawija w kurtke - bedzie czyscił w domu..
Gór nie widać. W ogole nic nie widac. Mgła jak mleko. Gęsta i obrzydliwa. I woda latająca równolegle do podłoza, idealnie wpadająca pod kaptur..
Na dodatek przyczepiła sie do nas krowa. Tak. Krowa.
Czesto w Karpatach do turystow przyczepiają sie psy i z nimi wedrują gorami. A do nas dla odmiany przylgnął duzy, durny cielak z dzwonkiem na szyi. Chyba z racji na mgłe zgubil stado. My idziemy - cielę za nami. My stajemy - ono tez. My w gęsty las - przeciska sie miedzy drzewamy. Probujemy uciec na błotnistą skarpe - krowa zjezdza na brzuchu ale twardo podnosi sie, znow zjezdza i dotrzymuje nam kroku. No żesz to jasna mać! Jeszcze krowy nam potrzeba! Krowa oczywiscie jest bardzo śmiała, podgryza poły peleryn, obwąchuje plecaki. Schodzimy z połoniny. Krowa za nami. Toż ona potem nie trafi do swojego stada! Próbujemy ją odpędzic - krzykiem, rzucając w jej strone patykami czy kamieniami albo machając kijem. Wszystko na nic. Przylepiła sie na dobre. Lezie za nami juz z 5 km! Śmiejemy sie, ze zgubimy ją wsiadając do pociagu..
Drogi powoli zaczynają zmieniać sie w rzeki błota. Póki co jeszcze probujemy obchodzic kałuże, czesto trzeba daleko w las sie zapuscic aby nie grzeznac po łydki w mazi.
Tu na mgnienie pojawił sie “widoczek”. W takie dni wydaje sie on nie byle rarytasem! Ojoj! To tu są góry! Ale fajnie!
Na Towstym jest rozdroze. Calkiem nie wiemy gdzie isc. Z mapy wynika, ze w lewo bo na prawo na Syholke odbija ściezka, ale tutaj rozłażących sie dróg jest wiecej. Pytamy wiec w bacówce jak isc na Mikuliczyn. Zaganiacze owieczek tez lekko nie mają. Koleś wychodzi do mnie z bacówki z parasolem. Leje ponoc od 3 tygodni, uszczelnili szałasik folią i bylo w porzadku. Jednak od wczoraj intensywnosc deszczu przeszła ich oczekiwania, folie zerwalo i jest w strzepach. Po nowa trzeba jechac do miasta. Pozostaly parasole… Pasterz mierzy mnie dziwnym spojrzeniem: “Nam chociaz za to płacą, ale że są ludzie, ktorzy łażą tu dla przyjemnosci? W głowie sie nie mieści!”
Kawałek za bacówką jest wysoki płot z wyjmowanymi belami. Taki na bydło, coby sie nie rozlazło. Uffff… My przechodzimy. Nasza krowa zostaje. Ze swoją nową rodziną. Górke dalej niz dotychczas mieszkała. Długo stoi u płota, tryka w belki i porykuje żałośnie za nami. Myśle, ze bedzie jej tu weselej niz w jakims lesnym jarze...Troche smutno, no ale przeciez nie wezmiemy se do domu krowy. Zwłaszcza cudzej. Śmiesznie by było na granicy - “Nie to nie nasza krowa, ona po prostu idzie za nami z Karpat. Za cholere nie mozemy jej odgonic...”
Na Bukowince pojawia sie “okno pogodowe”. Trwa chyba 3 minuty! Rzucamy plecaki w błoto i gnamy na szczyt. Moze zdążymy? Rozwiewają sie nieco chmury. Mozna zrobic kilka zdjec. Mozna zobaczyc jak ładne widoki mogłyby nam tu towarzyszyc gdybysmy mieli wiecej szczescia…
Jest 19:30. Deszcz tylko pada a nie leje jak z cebra. Wykorzystując ten moment stawiamy namiot.
Tu kazda górka jest jakas wyspecjalizowana zwierzęco. Jedna była owcza. Potem dwie krowie. Bukowinka jest zdecydowanie końska.
Biega ich tu wielkie stado z dzwoneczkami na szyjach, rżą, skaczą, kopią sie nawzajem. Widać mają swoje wewnatrzstadne porachunki. Mam nadzieje, ze nie stratują nam namiotu bo ciagle przebiegają obok. Nawet mysle czy by nie postawic go w lesie - ale tam jest jedno wielkie bagno…
Ledwo włazimy do namiotu to zaczyna lać. Jak z wiadra. Uszczelniamy namiot workami bo pod naporem tych setek litrow wody zaczyna cieknąć i z góry i podmakać od spodu. Zasypiamy, marząc o sloncu, leżeniu na wygrzanych, stepowych łąkach wsrod morza gorskich szczytów…
Poranek nie zwiastuje poprawy pogody. Czekamy. Koło 12 potoki deszczu przechodzą w mżawke. To chyba nasza szansa aby opuscic to, jakze przytulne, miejsce.
Włazimy w las. I tu sie zaczyna.. Jakby wejsc pod wodospad. Poki co jeszcze nigdy mi nie przemokł moj gumowy wędkarski płaszczyk… Do dzisiaj.. Woda wdziera sie wszystkimi szwami i miedzy zatrzaskami. Wpływa gdzies z boku pod kaptur (nie mam pojecia skad!) i zalewa oczy. Czuje sie jak na basenie, gdy obok ktos przeplywa delfinem! Mogłam sobie zabrac takie okularki do pływania! Czemu nikt nigdy nie poruszył na forach przydatnosci tego sprzetu w górach? Czlowiek by widzial gdzie idzie i nie wpadał na drzewa! Potoki wody spływają tez po spodniach i wlewają sie do butów. I co z tego, ze but nie przemaka? To jeszcze gorzej - bo woda przesiaka po spodniach i skarpetce, wpływa do buta górą, wypelnia go od srodka i juz tam zostaje. Toperzowi to przynajmniej wpływa i wypływa. A moje buty ważą chyba po 5 kg. Pare razy sie zatrzymuje aby wylac wode… Woda pełznie tez po nogawkach spodni do góry. A tak miło było miec chociaz suche gacie! Plecaki tez juz całe ociekają, pokrowce sie tez dawno poddały. Wiele ulew spotkalismy w gorach ale czegos takiego jeszcze nigdy. Coby taka intensywnosc opadu trwała tak długo. Kurde, jakas pora monsunowa czy jak?
Gdzies pod lasem we mgle majaczy ksztalt, ktory sugeruje, ze moze posiadac dach. Idziemy. To wiata. Ale i ona nie oparła sie deszczom. W srodku taki sam basen jak i na zewnatrz.
Obok kręci sie dwoch grzybiarzy. Mówia, ze wracają do domu. Do dupy z takimi grzybami. Ani ich suszyc ani marynowac. Wszystko gnije. Niwa dzis ugrzęzła 3 razy. Ani te błota ominąc ani brac z rozpędu. Teraz jeszcze cos pozalewało w silniku i cos tam wycierają szmatami i uszczelniają workiem. Tylko koniaczek ratuje sytuacje. Na szczescie mają go sporo i chetnie sie dzielą. Pytamy o progozy pogody. “Tak bylo i tak bedzie. Takie lato”. Wiec chyba nie ma sensu probowac przeczekiwac dzien, dwa w gorach z nadzieją na poprawe… Grzybiarze nam jeszcze opowiadają, ze kawałek dalej jest wagonik gdzie mozna sie schronic a dalej knajpa. Wydaje sie nam to niemozliwe ale sie rozglądamy.
Jest kapliczka. Zbyt mała aby w niej spac…
Wagonika nie widzielismy w ogole.
Bacówke mijamy. Tu mają wszystko - konie, krowy, owce. Podchodzimy. Mają tez dwa psy. Zawracamy. Pasterzy nie widac. Pewnie siedzą pod dachem z parasolem w jednej ręce i flaszką w drugiej…
Zastanawiamy sie czy juz im gniją owce, tak jak ktorejs wiosny w Armenii. Albo te karpackie juz nawykłe do wilgoci?
Gdy wracamy od bacówki, drogą powyzej przejezdza niwa grzybiarzy… Niech to szlag! Chyba stracilismy szanse na jedynego dzis stopa…
Deszcz sie nasila. Nie sądziłam, ze to mozliwe - a jednak..
Na poloninie Kunikliwa stoi kapliczka. Wyglada jak żelazny bunkier. Chowamy sie do srodka. Jest ciasno nawet jak stoimy, siasc nie ma szans. Ale przynajmniej chwilowo mozna odetchnac od wszechobecnych potoków wody. I wtedy slyszymy pomruki zblizajacej sie burzy. Ciekawe w co najchetniej walą pioruny na tej łace??
Drogi sie coraz mniej nadają do chodzenia. Stwierdzenie “lawiny błota” nie jest juz tylko przenosnią...
Odpuszczamy sobie odcinek do Mikuliczyna. To nie ma sensu... Moze kiedys? Moze los i okolicznosci beda laskawsze dla wędrowcow?
Stromą skarpą, z walącymi drogą potokami, zjezdzamy na tyłkach w strone Tatarowa.
Ponure lasy wsrod karpackiej pizgawicy...
Napotkani grzybiarze nas ostrzegają, ze zerwalo mostek na jednym z potokow - i zeby nie probowac isc po jego resztkach. Jeden z ich ekipy, na oko 10 letni chlopak, ześlizgnal sie z połamanych desek i wleciał jak długi do wody. Teraz idzie na połoniny zły, mokry i nieco pobijany. Ale biorąc pod uwage rodzaj opadu i nawierzchni - jego towarzysze beda zaraz prezentowac sie tak samo.
Potoki przychodzi przekraczac kilkukrotnie. Nie szukamy jednak mostów, brodów, nie skaczemy po kamieniach czy nie przebieramy sandałow. Po prostu idziemy. Chocby było po szyje wody to co z tego? I tak na obecnym etapie juz nie ma to zadnego znaczenia. A chociaz nas opłucze z błota i krowich/końskich kup, w ktore kilka razy rowniez plasnelismy... Kaptury tez zdjelismy. Tylko bez sensu szeleszczą i ograniczają widocznosc.
Przed wsią na łąkowych przysiółkach deszcz nieco słabnie, ale za to mocniej grzmi i sie błyska. Pojawiają sie wreszczie jakies widoczki.
Ktos nie wyrobił zakretu wozem…
Droga utwardzana na niebiesko
Mosty na Prucie poki co nie są zerwane (a pasterze juz nas straszyli Ale rzeki mocno wezbrane. Niosą bele, łóżka i jakies drzwi. I walą tym w przęsła mostów az wszystko podskakuje.
Sraczyk dla miłośników kolei
W knajpie opowiadają, ze gdzies miedzy Dzembronią a Zelenym zerwalo spory kawałek drogi i nie ma dojazdu.
W Tatarowie szukamy noclegu. Marzymy tylko o tym aby sie wysuszyc. Ale nie jest tu prosto o spanie na jedną noc… Zwlaszcza jak sie wygląda jak cos wyjete z bagna i jeszcze nawet nie wykręcone. Pytamy w kilku przybytkach ale ponoc nigdzie nie ma miejsc.. Pewnie nie komponujemy sie z tymi autami, co właściciele wycierają je szmatką z deszczu, na szyjach mamy za mało łancuchów a i nikt w ekipie nie ma 5 centymetrowych różowych paznokci..
Tu byly jakies noclegi ale tu akurat my nie mielismy ochoty pytac
Pierwsze miejsce noclegowe, gdzie chcą nas przyjąc i obsługa jest miła, to duzy drewniany hotel "gargamelek", położony na głownym skrzyzowaniu Tatarowa.
Pewnie to jedno z bardziej burżujskich miejsc w miasteczku, ale przelicznik walut nie powoduje naszego bankructwa - 50 zl od osoby mozna jakos łyknąć. Pokój jest duzy a nawet dwa. I dwa balkony - gdzie mozemy rozwiesic namiot, peleryny i plecaki. Obydwa pokoje rowniez obwieszamy wszystkim co mamy. Moze jakos podeschnie... Latarke i jeden aparat niestety szlag trafil na dobre...
Niedzwiedzie i ptactwo ze sciennego landszafciku patrzą na nas zdumione.
Sarenek tez nie brakuje. Wystrój obiektu jest drewniano - myśliwsko - lekko kiczowaty. Dobrze sie czuje w takich wnętrzach - grube bele, koce, dywany na scianach, walące po oczach obrazki i martwe zwierzeta. Duzo fajniej niz modne ostatnio u nas gładkie i nieludzko zimne biało-szare ściany, jak u dentysty czy w innej kostnicy...
Jest wtorek wieczor… Mamy wiec jeszcze 3 dni do zagospodarowania… Ale gór mamy nieco… przesyt.. Przynajmniej takich gór..
Idziemy na stacje kupic bilety. I tu wpadamy nieco w zawiłosci absurdu. Stacja jest w remoncie wiec kasa nie pracuje. Wisi kartka “bilety kupowac w pociagu”. Akurat przejezdza jakis pociag wiec pytamy o taką mozliwosc. Nie mogą sprzedac biletu na wyjazd ze stacji, gdzie kasa jest. A w Tatarowie kasa jest - tylko obecnie jest nieczynna. Nie mamy tez mozliwosci dowiedziec sie czy sa miejsca na pociag jutro. Coz... trzeba bedzie pojechac marszrutką do Jaremczy i tam kombinowac z pociagiem.. Ech… szkoda, ze jedyna tutejsza elektriczka musi jezdzic nocą...
Nic wiec nic nie załatwilismy, ale jak wracalismy to nam solidnie dolało
Zaułki Tatarowa w chwilowych przebłyskach słonca pomiedzy kolejnymi zlewami.
Orkiestra na dachu ciezarowki.
Naprzeciw hotelu jest fajna budka (ta z prawej)
Kupujemy tu duzo sera - bryndze nie bryndze, solone, niesolone, cała siate zesmy pozyskali. Mają tez domowe wina i koniaki. Wyfasowalismy 3 butelki wina - poziomkowe, jezynowe i granat. Poziomkowe bije na łeb na szyje wszystko inne! I bude fajny gosc prowadzi. Wesoły i chetny do pogawedki. Przyszli turysci z Odessy - gadal z nimi po rusku. Z nami calkiem niezle szlo mu po polsku. Przyszli Niemcy to i do nich cos tam zaszwargotał, ze sie cieszyli.
Za oknem wciaz gór nie widac. Pogoda utrzymuje sie taka, ze bety nie schną a nawet kury spod łady nie chcą wyłazic.
Spotykamy tez dziewczyne, ktora wyglada zupelnie jak Czeburaszka. Odstajace kręcone kucyki jak uszka i dokladnie taka buzia. Obydwoje z toperzem mamy takie same skojarzenia. Czekająca nieopodal na autobus babuszka tez. Czeburaszka uśmiechneła sie do nas, zarzuciła na grzbiet plecak wiekszy od niej i ruszyła gdzieś zmoknąć w Karpatach….
W rejonie przełeczy Riżi stoi kapliczka z plakatem karpatolubnym.
Za serpentyną kolo gorki Klyni zaczyna padac. Wydaje nam sie, ze mamy szczescie - deszcz dorwał nas akurat 100 metrow od wiaty! Chowamy sie wiec i czekamy az przestanie.
Obok do urwiska przyczepiona kapliczka. Ciekawe czemu akurat w takim ciezko dostepnym miejscu ją postawili? (powiesili?)
Mijają nas dwa uazy wożące po górach zmoknietych turystow w rózowych foliowych pelerynkach. Ekipy sa calkowicie mokre - widac zarówno plandeki aut jak i plastikowe wdzianka ciekną. Cieknie tez nasza wiata, coraz mniej jest w niej miejsca, gdzie nie leje sie ciurkiem na łeb..
Siedzimy troche w tej wiacie, wciągamy jakies żarełko, lekko zalewa nam palnik...
Gdy po 2 godzinach deszcz nieco sie zmniejsza tuptamy dalej..
Na przeł. Sucha Rosicz fajne miejsce na biwak, tzn. jak nie leje… bo wiata raczej taka do ozdoby..
Gdzieś na mglistych stokówkach wijących sie karpackimi zboczami. Mgła, kamienie i chlupot spadajacych kropli.
Z szarosci otoczenia nieco wybija sie jedynie błoto, jakies w tym rejonie jest dziwne, jakby podswietlone od spodu. Jakies mocno aromatyczne wody tu chyba mają!
Na początku połoniny Dobrokiiwska znowu kapliczka i obok fajne miejsce biwakowe, gdy ktos ma farta trafic tu w ładną pogode… Spotykamy tam jagodziarza, ktorego spotkało nieszczescie - odpadło denko od wiaderka i cały zbiór wleciał do błota. Gość zbiera owoce z kulami błota i zawija w kurtke - bedzie czyscił w domu..
Gór nie widać. W ogole nic nie widac. Mgła jak mleko. Gęsta i obrzydliwa. I woda latająca równolegle do podłoza, idealnie wpadająca pod kaptur..
Na dodatek przyczepiła sie do nas krowa. Tak. Krowa.
Czesto w Karpatach do turystow przyczepiają sie psy i z nimi wedrują gorami. A do nas dla odmiany przylgnął duzy, durny cielak z dzwonkiem na szyi. Chyba z racji na mgłe zgubil stado. My idziemy - cielę za nami. My stajemy - ono tez. My w gęsty las - przeciska sie miedzy drzewamy. Probujemy uciec na błotnistą skarpe - krowa zjezdza na brzuchu ale twardo podnosi sie, znow zjezdza i dotrzymuje nam kroku. No żesz to jasna mać! Jeszcze krowy nam potrzeba! Krowa oczywiscie jest bardzo śmiała, podgryza poły peleryn, obwąchuje plecaki. Schodzimy z połoniny. Krowa za nami. Toż ona potem nie trafi do swojego stada! Próbujemy ją odpędzic - krzykiem, rzucając w jej strone patykami czy kamieniami albo machając kijem. Wszystko na nic. Przylepiła sie na dobre. Lezie za nami juz z 5 km! Śmiejemy sie, ze zgubimy ją wsiadając do pociagu..
Drogi powoli zaczynają zmieniać sie w rzeki błota. Póki co jeszcze probujemy obchodzic kałuże, czesto trzeba daleko w las sie zapuscic aby nie grzeznac po łydki w mazi.
Tu na mgnienie pojawił sie “widoczek”. W takie dni wydaje sie on nie byle rarytasem! Ojoj! To tu są góry! Ale fajnie!
Na Towstym jest rozdroze. Calkiem nie wiemy gdzie isc. Z mapy wynika, ze w lewo bo na prawo na Syholke odbija ściezka, ale tutaj rozłażących sie dróg jest wiecej. Pytamy wiec w bacówce jak isc na Mikuliczyn. Zaganiacze owieczek tez lekko nie mają. Koleś wychodzi do mnie z bacówki z parasolem. Leje ponoc od 3 tygodni, uszczelnili szałasik folią i bylo w porzadku. Jednak od wczoraj intensywnosc deszczu przeszła ich oczekiwania, folie zerwalo i jest w strzepach. Po nowa trzeba jechac do miasta. Pozostaly parasole… Pasterz mierzy mnie dziwnym spojrzeniem: “Nam chociaz za to płacą, ale że są ludzie, ktorzy łażą tu dla przyjemnosci? W głowie sie nie mieści!”
Kawałek za bacówką jest wysoki płot z wyjmowanymi belami. Taki na bydło, coby sie nie rozlazło. Uffff… My przechodzimy. Nasza krowa zostaje. Ze swoją nową rodziną. Górke dalej niz dotychczas mieszkała. Długo stoi u płota, tryka w belki i porykuje żałośnie za nami. Myśle, ze bedzie jej tu weselej niz w jakims lesnym jarze...Troche smutno, no ale przeciez nie wezmiemy se do domu krowy. Zwłaszcza cudzej. Śmiesznie by było na granicy - “Nie to nie nasza krowa, ona po prostu idzie za nami z Karpat. Za cholere nie mozemy jej odgonic...”
Na Bukowince pojawia sie “okno pogodowe”. Trwa chyba 3 minuty! Rzucamy plecaki w błoto i gnamy na szczyt. Moze zdążymy? Rozwiewają sie nieco chmury. Mozna zrobic kilka zdjec. Mozna zobaczyc jak ładne widoki mogłyby nam tu towarzyszyc gdybysmy mieli wiecej szczescia…
Jest 19:30. Deszcz tylko pada a nie leje jak z cebra. Wykorzystując ten moment stawiamy namiot.
Tu kazda górka jest jakas wyspecjalizowana zwierzęco. Jedna była owcza. Potem dwie krowie. Bukowinka jest zdecydowanie końska.
Biega ich tu wielkie stado z dzwoneczkami na szyjach, rżą, skaczą, kopią sie nawzajem. Widać mają swoje wewnatrzstadne porachunki. Mam nadzieje, ze nie stratują nam namiotu bo ciagle przebiegają obok. Nawet mysle czy by nie postawic go w lesie - ale tam jest jedno wielkie bagno…
Ledwo włazimy do namiotu to zaczyna lać. Jak z wiadra. Uszczelniamy namiot workami bo pod naporem tych setek litrow wody zaczyna cieknąć i z góry i podmakać od spodu. Zasypiamy, marząc o sloncu, leżeniu na wygrzanych, stepowych łąkach wsrod morza gorskich szczytów…
Poranek nie zwiastuje poprawy pogody. Czekamy. Koło 12 potoki deszczu przechodzą w mżawke. To chyba nasza szansa aby opuscic to, jakze przytulne, miejsce.
Włazimy w las. I tu sie zaczyna.. Jakby wejsc pod wodospad. Poki co jeszcze nigdy mi nie przemokł moj gumowy wędkarski płaszczyk… Do dzisiaj.. Woda wdziera sie wszystkimi szwami i miedzy zatrzaskami. Wpływa gdzies z boku pod kaptur (nie mam pojecia skad!) i zalewa oczy. Czuje sie jak na basenie, gdy obok ktos przeplywa delfinem! Mogłam sobie zabrac takie okularki do pływania! Czemu nikt nigdy nie poruszył na forach przydatnosci tego sprzetu w górach? Czlowiek by widzial gdzie idzie i nie wpadał na drzewa! Potoki wody spływają tez po spodniach i wlewają sie do butów. I co z tego, ze but nie przemaka? To jeszcze gorzej - bo woda przesiaka po spodniach i skarpetce, wpływa do buta górą, wypelnia go od srodka i juz tam zostaje. Toperzowi to przynajmniej wpływa i wypływa. A moje buty ważą chyba po 5 kg. Pare razy sie zatrzymuje aby wylac wode… Woda pełznie tez po nogawkach spodni do góry. A tak miło było miec chociaz suche gacie! Plecaki tez juz całe ociekają, pokrowce sie tez dawno poddały. Wiele ulew spotkalismy w gorach ale czegos takiego jeszcze nigdy. Coby taka intensywnosc opadu trwała tak długo. Kurde, jakas pora monsunowa czy jak?
Gdzies pod lasem we mgle majaczy ksztalt, ktory sugeruje, ze moze posiadac dach. Idziemy. To wiata. Ale i ona nie oparła sie deszczom. W srodku taki sam basen jak i na zewnatrz.
Obok kręci sie dwoch grzybiarzy. Mówia, ze wracają do domu. Do dupy z takimi grzybami. Ani ich suszyc ani marynowac. Wszystko gnije. Niwa dzis ugrzęzła 3 razy. Ani te błota ominąc ani brac z rozpędu. Teraz jeszcze cos pozalewało w silniku i cos tam wycierają szmatami i uszczelniają workiem. Tylko koniaczek ratuje sytuacje. Na szczescie mają go sporo i chetnie sie dzielą. Pytamy o progozy pogody. “Tak bylo i tak bedzie. Takie lato”. Wiec chyba nie ma sensu probowac przeczekiwac dzien, dwa w gorach z nadzieją na poprawe… Grzybiarze nam jeszcze opowiadają, ze kawałek dalej jest wagonik gdzie mozna sie schronic a dalej knajpa. Wydaje sie nam to niemozliwe ale sie rozglądamy.
Jest kapliczka. Zbyt mała aby w niej spac…
Wagonika nie widzielismy w ogole.
Bacówke mijamy. Tu mają wszystko - konie, krowy, owce. Podchodzimy. Mają tez dwa psy. Zawracamy. Pasterzy nie widac. Pewnie siedzą pod dachem z parasolem w jednej ręce i flaszką w drugiej…
Zastanawiamy sie czy juz im gniją owce, tak jak ktorejs wiosny w Armenii. Albo te karpackie juz nawykłe do wilgoci?
Gdy wracamy od bacówki, drogą powyzej przejezdza niwa grzybiarzy… Niech to szlag! Chyba stracilismy szanse na jedynego dzis stopa…
Deszcz sie nasila. Nie sądziłam, ze to mozliwe - a jednak..
Na poloninie Kunikliwa stoi kapliczka. Wyglada jak żelazny bunkier. Chowamy sie do srodka. Jest ciasno nawet jak stoimy, siasc nie ma szans. Ale przynajmniej chwilowo mozna odetchnac od wszechobecnych potoków wody. I wtedy slyszymy pomruki zblizajacej sie burzy. Ciekawe w co najchetniej walą pioruny na tej łace??
Drogi sie coraz mniej nadają do chodzenia. Stwierdzenie “lawiny błota” nie jest juz tylko przenosnią...
Odpuszczamy sobie odcinek do Mikuliczyna. To nie ma sensu... Moze kiedys? Moze los i okolicznosci beda laskawsze dla wędrowcow?
Stromą skarpą, z walącymi drogą potokami, zjezdzamy na tyłkach w strone Tatarowa.
Ponure lasy wsrod karpackiej pizgawicy...
Napotkani grzybiarze nas ostrzegają, ze zerwalo mostek na jednym z potokow - i zeby nie probowac isc po jego resztkach. Jeden z ich ekipy, na oko 10 letni chlopak, ześlizgnal sie z połamanych desek i wleciał jak długi do wody. Teraz idzie na połoniny zły, mokry i nieco pobijany. Ale biorąc pod uwage rodzaj opadu i nawierzchni - jego towarzysze beda zaraz prezentowac sie tak samo.
Potoki przychodzi przekraczac kilkukrotnie. Nie szukamy jednak mostów, brodów, nie skaczemy po kamieniach czy nie przebieramy sandałow. Po prostu idziemy. Chocby było po szyje wody to co z tego? I tak na obecnym etapie juz nie ma to zadnego znaczenia. A chociaz nas opłucze z błota i krowich/końskich kup, w ktore kilka razy rowniez plasnelismy... Kaptury tez zdjelismy. Tylko bez sensu szeleszczą i ograniczają widocznosc.
Przed wsią na łąkowych przysiółkach deszcz nieco słabnie, ale za to mocniej grzmi i sie błyska. Pojawiają sie wreszczie jakies widoczki.
Ktos nie wyrobił zakretu wozem…
Droga utwardzana na niebiesko
Mosty na Prucie poki co nie są zerwane (a pasterze juz nas straszyli Ale rzeki mocno wezbrane. Niosą bele, łóżka i jakies drzwi. I walą tym w przęsła mostów az wszystko podskakuje.
Sraczyk dla miłośników kolei
W knajpie opowiadają, ze gdzies miedzy Dzembronią a Zelenym zerwalo spory kawałek drogi i nie ma dojazdu.
W Tatarowie szukamy noclegu. Marzymy tylko o tym aby sie wysuszyc. Ale nie jest tu prosto o spanie na jedną noc… Zwlaszcza jak sie wygląda jak cos wyjete z bagna i jeszcze nawet nie wykręcone. Pytamy w kilku przybytkach ale ponoc nigdzie nie ma miejsc.. Pewnie nie komponujemy sie z tymi autami, co właściciele wycierają je szmatką z deszczu, na szyjach mamy za mało łancuchów a i nikt w ekipie nie ma 5 centymetrowych różowych paznokci..
Tu byly jakies noclegi ale tu akurat my nie mielismy ochoty pytac
Pierwsze miejsce noclegowe, gdzie chcą nas przyjąc i obsługa jest miła, to duzy drewniany hotel "gargamelek", położony na głownym skrzyzowaniu Tatarowa.
Pewnie to jedno z bardziej burżujskich miejsc w miasteczku, ale przelicznik walut nie powoduje naszego bankructwa - 50 zl od osoby mozna jakos łyknąć. Pokój jest duzy a nawet dwa. I dwa balkony - gdzie mozemy rozwiesic namiot, peleryny i plecaki. Obydwa pokoje rowniez obwieszamy wszystkim co mamy. Moze jakos podeschnie... Latarke i jeden aparat niestety szlag trafil na dobre...
Niedzwiedzie i ptactwo ze sciennego landszafciku patrzą na nas zdumione.
Sarenek tez nie brakuje. Wystrój obiektu jest drewniano - myśliwsko - lekko kiczowaty. Dobrze sie czuje w takich wnętrzach - grube bele, koce, dywany na scianach, walące po oczach obrazki i martwe zwierzeta. Duzo fajniej niz modne ostatnio u nas gładkie i nieludzko zimne biało-szare ściany, jak u dentysty czy w innej kostnicy...
Jest wtorek wieczor… Mamy wiec jeszcze 3 dni do zagospodarowania… Ale gór mamy nieco… przesyt.. Przynajmniej takich gór..
Idziemy na stacje kupic bilety. I tu wpadamy nieco w zawiłosci absurdu. Stacja jest w remoncie wiec kasa nie pracuje. Wisi kartka “bilety kupowac w pociagu”. Akurat przejezdza jakis pociag wiec pytamy o taką mozliwosc. Nie mogą sprzedac biletu na wyjazd ze stacji, gdzie kasa jest. A w Tatarowie kasa jest - tylko obecnie jest nieczynna. Nie mamy tez mozliwosci dowiedziec sie czy sa miejsca na pociag jutro. Coz... trzeba bedzie pojechac marszrutką do Jaremczy i tam kombinowac z pociagiem.. Ech… szkoda, ze jedyna tutejsza elektriczka musi jezdzic nocą...
Nic wiec nic nie załatwilismy, ale jak wracalismy to nam solidnie dolało
Zaułki Tatarowa w chwilowych przebłyskach słonca pomiedzy kolejnymi zlewami.
Orkiestra na dachu ciezarowki.
Naprzeciw hotelu jest fajna budka (ta z prawej)
Kupujemy tu duzo sera - bryndze nie bryndze, solone, niesolone, cała siate zesmy pozyskali. Mają tez domowe wina i koniaki. Wyfasowalismy 3 butelki wina - poziomkowe, jezynowe i granat. Poziomkowe bije na łeb na szyje wszystko inne! I bude fajny gosc prowadzi. Wesoły i chetny do pogawedki. Przyszli turysci z Odessy - gadal z nimi po rusku. Z nami calkiem niezle szlo mu po polsku. Przyszli Niemcy to i do nich cos tam zaszwargotał, ze sie cieszyli.
Za oknem wciaz gór nie widac. Pogoda utrzymuje sie taka, ze bety nie schną a nawet kury spod łady nie chcą wyłazic.
Spotykamy tez dziewczyne, ktora wyglada zupelnie jak Czeburaszka. Odstajace kręcone kucyki jak uszka i dokladnie taka buzia. Obydwoje z toperzem mamy takie same skojarzenia. Czekająca nieopodal na autobus babuszka tez. Czeburaszka uśmiechneła sie do nas, zarzuciła na grzbiet plecak wiekszy od niej i ruszyła gdzieś zmoknąć w Karpatach….
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Najdziwniejsze bylo wlasnie to, ze nie bylo zimno. Mysle ze caly czas bylo kolo 20 stopni. Jakies to bylo takie tropikalne, jakies calkowicie niekarpackie, gdzie zwykle deszcz oznaczal solidny spadek temperatury. Wiadomo ze jak czlowiek jest mokry od stop do glow to po pewnym czasie zaczyna mu sie robic chlodno ale klimaty byly jak w palmiarni raczej...
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
- Tatrzański urwis
- Posty: 1405
- Rejestracja: 2013-07-07, 12:17
- Lokalizacja: Małopolska
buba1 pisze:Kapliczka na jednym z pagórków.
Paulino, kiedyś - we wrześniu 2012 r. - obejrzałem sobie ten krzyż, znajdujący się w najwyższej części polany Riżi (1277 m n.p.m.). Jest dosyć ciekawy, gdyż prawdopodobnie jego huculski "fundator" o imieniu Dmytro, przeniósł w to miejsce jakiś "pożyczony" krzyż z przedwojennego polskiego grobu, być może z cmentarza polskiego w Worochcie. Wskazują na to łacińskie (a nie pisane cyrylicą) litery INRI, widoczne na górnym ramieniu krzyża. Zresztą forma krzyża jest typowa dla krzyży nagrobnych.
Podczas tej samej wrześniowej wycieczki, zresztą również deszczowej, przechodziłem obok "waszej" bacówki na polanie Riżi. Zastanawiałem się wtedy, czy buba już tu była, czy dopiero będzie ? Teraz już wiem... Na zewnątrz była taka sama, jak w Waszej relacji, w środku widzę, że nastąpiły niewielkie zmiany.
Czytając Wasze wspomnienia trochę się obawiałem, że podczarnohorski deszcz zaleje mi komputer, ale okazał się wodoodporny. Relacja jak zawsze świetna i dająca dużo do myślenia oraz inspirująca - w tym przypadku zastanawiałem się, jak to jest, że przecież w Worochcie chyba musieliśmy iść tymi samymi uliczkami, wzdłuż tych samych płotów, a zdjęcia mamy jednak różne. Dopiero w części górskiej wszystko się wyrównuje (nawet ten deszcz). No chyba że nasze płotki i opłotki przed wejściem w ścieżkę prowadzącą na Worochteński Wierch, czyli Ślepą Kurą (1325 m), były jednak nieco odmienne?
Ostatnio zmieniony 2018-09-04, 23:27 przez Cisy2, łącznie zmieniany 3 razy.
Tatrzański urwis pisze:No przecież w Oławie w tesco jest kwas Bubo , zaznaczam że nie próbowałem więc nie wiem jak smakuje .buba pisze:Ja jestem w stanie wyrzec sie wszystkich alkoholi za butelke kwasu! (byle dobrego, bo kilka razy trafilam na pomyje...
Rok temu tam szukalam i nie bylo. Dzieki za info - wybiore sie - jak mi sie skonczy zapas tego co przywiozlam z Ukrainy. A w ktorym miejscu w tym tesco go szukac?
Czytając Wasze wspomnienia trochę się obawiałem, że podczarnohorski deszcz zaleje mi komputer, ale okazał się wodoodporny. Relacja jak zawsze świetna i dająca dużo do myślenia oraz inspirująca - w tym przypadku zastanawiałem się, jak to jest, że przecież w Worochcie chyba musieliśmy iść tymi samymi uliczkami, wzdłuż tych samych płotów, a zdjęcia mamy jednak różne. Dopiero w części górskiej wszystko się wyrównuje (nawet ten deszcz). No chyba że nasze płotki i opłotki przed wejściem w ścieżkę prowadzącą na Worochteński Wierch, czyli Ślepą Kurą (1325 m), były jednak nieco odmienne?
Ten deszcz miał taka siłe razenia, ze bym sie nie zdziwila jakby potrafil chlusnac w twarz nawet z komputera!
Teraz patrze na mape i wyglada ze sciezki na Worochtianski Wierch sa przynajmniej dwie (na mapie). Jedna idzie wzdluz potoku Wojtul i potem myka na szczyt a druga idzie wzgorzami przez szczycik Doszczynka. Mysmy szli tym drugim, bardziej poludniowym wariantem - zasugerowani szlakiem ktory tam wymalowali - schodzac z drogi asflatowej zaraz przed cerkwia (idac na poludnie). Szlak jednak miedzy domami szybko zgubilismy i kolejny raz napotkalismy go dopiero gdzies w gorach duzo dalej. Wiec meandry przysiolkowe faktycznie mogly sie okazac odmienne od twoich
Nie wiedzialam ze Worochtanski Wierch ma druga taka malownicza nazwe!
Ostatnio zmieniony 2018-09-16, 00:03 przez buba, łącznie zmieniany 2 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 52 gości