Wyjechaliśmy z Żywca o 6.04. We dwóch. Osobnik nr 3 ogłosił w nocy, że boli go serce, żołądek i ma gorączkę. Czyli zapił. Osobniczka nr 4 musiała wrócić wieczorem do pracy. Sekcje zwłok, wycinki, diagnozy, itd. Tak więc w składzie okrojonym ( ale ambitnym ) ruszyliśmy na Zwardoń co by potem najechać Słowację. Najechaliśmy kołami. W półtorej godziny meldujemy się na placu w Terchovej, obok Lidla.
Pogoda lekko paskudna, ale w nas wre wiara w prognozy. I w 24 minuty docieramy do parkingu przy Białym Potoku. Czas opuścić cywilizację i zagłębić się w pradawne lasy, skały, wąwozy, dzicz, przerażenie i elementy metalowe. Pisząc w skrócie - przed nami Diery.
Jakie Diery są to wielu wie. Ale się zmieniają - widoczne rosnące elementy metalowe są zapowiedzią zmian. Szlak poleci tuż nad potokiem. Tak mi się wydaje.
Opuszczamy Diery i meldujemy się na Vrchpodziar. Niestety ... Lokal gastronomiczny zamknięty ... A tam mieliśmy zakończyć dzień ...
Kolega w przypływie ataku szaleństwa poszedł rzucić okiem na rozstaj szlaków. No i wybrał ... Boboty. Nazwa lekko demoniczna. I poszliśmy ...
Na powitanie lekki liść w pysk. Szlak się podniósł. W okolicach strzałki na drzewie drugi liść. O wiele mocniejszy. Tak przy okazji - mogliby częściej malować znaki na drzewach. Przy śniegu przebieg ścieżki turystycznej nie jest jednoznaczny.
Podejście na grzbiet Bobotów jest radosne. Ale, kurwa, daliśmy radę !!!
Od okolic wierzchołka zaczyna się panowanie skał. Pojawiło się też zapowiedziane słońce. Jeszcze nie w pełni ale niosło nadzieję. Jak w Gwiezdnych Wojnach.
Skorzystałem i rzuciłem okiem na podwórko. Ładnie tam mają.
Szlak robi się kręty, śliski, podstępny, coraz ładniejszy, umajony skałami i paroma miejscami widokowymi. Spotkaliśmy też pięcioro Słowaków.
I tak oto docieramy w tereny, które nas zachwyciły. Ukulturalniły nas, wyrobiły nas towarzysko, pozwoliły nam na realizację artystyczną i dramatyczną. Pisząc już po mojemu a nie po Hłaskowemu - padliśmy na pyski z wrażenia.
Docieramy na parking w Tiesnavach. Czas na zasłużony odpoczynek. W jego trakcie w oczy rzuciła mi sią mała turnia. Oto ona w oddali.
I z bliższa.
Jako, że tu też baru nie było to wpadliśmy w dalszy szał turystyczny. Przed nami powitalne schody w Sokolie. Jak Bobotów w ogóle wcześniej nie znałem to Sokolie znałem. Kilkadziesiąt pierwszych metrów
Do boju !
Początek szlaku był bez śniegu. Liczne schody, zakręty, turniczki, punkty widokowe. Potem pojawił się śnieg.
W takich to oto warunkach dotarliśmy do punktu rozstaju szlaków. Male Noclahy ( 1000 m ). Postanowiliśmy zakręcić w prawo i stoczyć się w otchłań Obsivanek. Był to mądry pomysł. Nie chwaląc się.
Wstyd ! Śmieci się zabiera ze sobą !
Zeszliśmy na równinę. Przed nami 25 minut do miasta.
Koniec. Pisząc w skrócie - powrót latem obowiązkowy.
Dziękuję za uwagę.