Jagodowo- wierzbówkowe góry (Czorna Repa, Berdo, Trościan)
: 2017-08-14, 11:11
Dziwne przygody na tym wyjezdzie zaczynają sie juz we Wrocławiu. Nie wiem co sie stało ale wszyscy dzis gadają do mnie po angielsku. Najpierw gdy szukam przejscia przez rozkopane ulice przy dworcu. Podbiega do mnie jakas kobieta: "Can I help you?". Mowie wiec do niej- po polsku, ze szukam przejscia. -"O jak dobrze pani mówi po polsku!!", - "Bo ja tu mieszkam!", -"Ooo juz dlugo?", - "Tak, od urodzenia". Kawałek dalej atakuje mnie stado Hindusów aby zrobic sobie wspolne zdjecie telefonem na kiju. "A ty skad przyjechalas? Bo my z Indii". Kawałek dalej jakis facet oferuje mi uslugi przewodnickie i zwiedzanie miasta. Potem jeszcze raz w knajpie pod wiaduktem, gdy czekam na toperza, barmanka leci po kolezanke, ktora zna angielski- a ja jeszcze nie zdazylam sie odezwac. Naprawde mam poczucie, ze jestem w jakiejs ukrytej kamerze i ktos tam z drugiej strony swietnie sie bawi.
Pod wiaduktem mijamy fajne graffiti. Przynajmniej tu mozna oczy nacieszyc piętrusiem! Ech.. jak ja dawno juz takim nie mialam okazji jechac!
Jedziemy bezposrednim nocnym pociagiem z Wrocławia do Lwowa. Tani to on niestety nie jest ale dzieki niemu jestesmy dzien wczesniej w gorach. Dzis trafiamy na fajny sklad bo jedzie ukrainski wagon. Z dywanikami, kocykami jak z plackarty, fajną kolorową kapą i bez klimy, wiec nie musimy siedziec w swetrach i szalikach. I okna sie normalnie otwieraja! Sa i jeszcze inne plusy, ktore wyjda na jaw niebawem
Uderzamy tez do prowadnicy zapytac czy handluje piwem - pare lat temu zawsze mozna bylo kupic lwiwskie. Niestety- dzis babka nie ma i kieruje nas do Warsu. Nasz wagon jedzie jako pierwszy za lokomotywą, potem jest cały skład osobowy, ktory bedzie odczepiany w Przemyslu i na koncu ow Wars. Wyłaze z wagonu i wpadam w straszliwy tłum. Przeciskam sie pomiedzy dziesiatkami laptopow, przekraczam plątaniny kabli popodpinane do wtyczek, ładowarek i rozdzielnikow. Staram sie nie wyrwac zadnego waznego kabelka od sluchawek, ktore zwykle przypominaja czapke pilota. Niektore osoby siedzace w korytarzu w kucki jednoczesnie korzystaja z laptopa, tableta i smartfona, wiec koniecznosc wstania zwykle konczy sie mniejsza lub wieksza katastrofą. Na ekranach dominuje fejsbuk, ale sporadycznie pojawiaja sie tez gołe baby i rysunki techniczne W Warsie kupuje dwa piwa i pieczone serki. Co sie okazuje- piwo moge kupic, moge wypic jednym haustem, ale nie moge go legalnie wyniesc z wagonu jadalnego. Gosc zza baru musi mi je tu otworzyc i zabrac kapsle. Oczyma wyobrazni widze juz podroz powrotna poprzez 4 wagony nabite ludzmi i połyskujaca elektronika z dwoma otwartymi browarami w rekach i serkiem chyba na głowie. Na tym etapie przypominam sobie, ze zbieractwo popłaca! Przeciez ja w kieszeni mam kilka kapsli, ktore zabralam z wroclawskiej knajpy na pamiatke (a dokladniej na przyozdobienie scian naszego domowego kibla). Zatykamy wiec piwa a jakis miły chlopak (czujący powage sytuacji) daje mi worek. Bo reklamowki tez nie moge dostac od obslugi Warsu, gdyz istnieje prawdopodobienstwo ze uzyje jej w niecnych celach. Gdy wracam ze zdobyczą przez wagony spotykam kontrolera. "Bileciki do kontroli". Nie mam przy sobie - zostaly u prowadnicy, one zawsze zabieraja bilet w drzwiach. Tłumacze wiec, ze ja jestem z tego sypialnego do Lwowa i moj bilet jest tam. "Poprosze dokumenty". Jasne! A dokumenty gdzie? W sypialnym! Nie wiem czemu ale chyba kompletnie nie wygladam na kogos, kto moze chciec odwiedzic piekne miasto Lwów, bo koles mi kompletnie nie wierzy. Na tym etapie zauwaza rowniez ze trzymam w rece piwo z Warsu (worek jest przezroczysty). "Nie wolno wynosic piwa z Warsu! Nie wolno tu pic piwa w pociagu!". "Co pani ma zamiar zrobic z tym piwem?"- pyta calkowicie retorycznie. Poniewaz uwazam, ze na pytania grzecznie jest odpowiedziec - mowie ze mamy w planie wypic je w wagonie sypialnym. "Bedzie mandat za jazde bez biletu i za picie piwa w pociagu". - "Ale ja bilet mam! A piwo jest pełne!". Rewizor robi sie czerwony na gębie ze zlosci. Nie odstepuje mnie na krok- prawie trzyma mnie za reke (nie wiem czy obawia sie, ze wyskocze przez okno w czasie jazdy- razem z piwem i serkami, ktore juz zdazyly wystygnac...) Mam takie małe deja vu.. Jakos staje mi przed oczami moj nielegalnie przewozony "pies" Szarik... ech.. ile to juz lat?? Pikanterii sytuacji dodaje fakt, ze nie moge sie dostac do ukrainskiego wagonu. Wyjsc sie udalo przez przejscie miedzywagonowe, wejsc juz nie. Drzwi sie zatrzasnely! Trzeba czekac na stacje. Do Gliwic daleka droga a mi sie juz chce do kibla! Obok stoi jakis chlopak, rowniez schwytany na jakis niecnych praktykach. Nie znam jego historii ale chyba po prostu jechal na gape. Pan rewizor zadzwonil juz po SOKistow. Pociag czeka dluzszy postoj w Pyskowicach (zmiana kierunku jazdy) i tu mamy sie spotkac z SOKistami. Wylazimy na peron. Spisuja mandat dla chlopaka. Przychodzi kolej na mnie. "Co planuje pani zrobic z tym piwem?" -" Wypic je w wagonie sypialnym". SOKisci rozkladaja rece. "Ten wagon nam nie podlega. To czy tam ktos pije piwo czy nie to jest sprawa pomiedzy pasazerem a obsluga ukrainskiego wagonu. Nam nic do tego". Sprawdzają tylko czy piwo jest pełne i czy bylo otwarte, czy nie zawinil barman z Warsu. Widac ze jest zamkniete niefabrycznie. Kapsle sa z zupelnie innych marek. "Skad pani miala kapsle?", - "A co, nie wolno nosic kapsli w kieszeniach?", "A po co?", - "To taki talizman, przynosi szczescie, moge dac panu jeden". SOKista patrzy na mnie a rozbawienie, niedowierzanie i niepokoj mieszają mu sie na pysku. Idziemy zapukac do naszego wagonu. Otwiera prowadnica i wita mnie okrzykiem "A nie mowilam, ze w Warsie kupicie sobie piwko!". SOKisci nie sprawdzaja juz ani mojego biletu ani dokumentow. Wierza na slowo prowadnicy. Zreszta i tak ten wagon im nie podlega. Rewizor, jak to oni maja w zwyczaju, rozplynal sie w powietrzu.
Sączymy sobie zdobyczne browarki na kanapie w kolorowe ciapki. Zastanawiamy sie nad sensem "prawa", ktorego wlasnie stalam sie bardzo naocznym swiadkiem. Wypicie jednego piwa w przedziale czy korytarzu to wielka zbrodnia. Natomiast nachlanie sie jak świnia w Warsie i powrot w takim stanie do tego samego przedzialu- juz nie. Gdzie tu logika?
We Lwowie siąpi deszcz. Nie przeszkadza to gromadzie ludzi koczowac w samych spiworach na trawniku przed dworcem. Pomiedzy spiworami stoi kilka dzieciecych wozkow. Koczownicy zaczynaja sie powoli budzic. Jakas kobita karmi wyjete ze spiwora niemowle, jakis facet pali papierosa nie wychodzac spod worka i troche mu sie ten worek podpala. Po raz pierwszy widze tu pod dworcem taka scenke. Miejscowi chyba przywykli do tego widoku, na nikim nie robi to wrazenia. Ludziska mijaja tabor ze znudzonymi i obojetnymi minami.
Mamy zamiar jechac elektriczką na Mukaczewo. Na peronie zbiera sie potworny tłum - az sie nie chce wierzyc, ze to wszystko ma cień szansy znalezc sie w jednym pociagu. Juz godzine wczesniej peron jest pelny - potem sie tylko dopycha.
Gdy widac nadjezdzajacy pociag z tłumu padaja rozne hasła: "Przezyja tylko najsilniejsi", "Do startu, gotowi...". "Boże daj zeby tu zatrzymaly sie drzwi"- rzuca babka obok mnie. Chyba ma jakies układy tam na gorze bo wlasnie tak sie dzieje. Drzwi sa naprzeciw mnie, ze 2 metry. Ale nie moge sie ruszyc z miejsca. Ludzie tak napierają z bokow, ze mimo najszczerszych checi nie moge sie poruszyc. I jeszcze ten placak. Wlasnie - glownie przez plecak jestem uziemiona- plecak jest sciskany z bokow, wpadł jakby w kleszcze i nie mam szans go wyszarpac. Toperz jest metr od drzwi. Glowa wystaje mu ponad tłum. Od razu widac, ze jest to postac, ktora ma szanse w tym boju. Jeszcze pociag sie nie zatrzymal a juz jakas staruszka pakuje sie toperzowi kuprem na brzuch. Madra - wiadomo ze toperz poniesie ją ze sobą do pociagu. I faktycznie wsiadaja jako jedni z pierwszych. Ubiegly ich tylko dwie kobity w wieku nieokreslonym, kazda z wielką siata w rece. Babeczki nawiazaly chyba jakis pakt z silami nieczystymi, bo ich zwinne ruchy przecza zasadom fizyki, grawitacji i zdrowego rozsadku. Dobra. Toperz w srodku - znaczy mam gdzie siedziec przez najblizsze 4 godziny. O ile uda mi sie dostac do pociagu co pewne nie jest... Przy takich dywagacjach stwierdzam, ze stracilam kontakt z podlozem. Moje nogi dyndaja w powietrzu. Nie mam sie nawet od czego odepchnac. Jedyna szansa jest odbicie sie od cizby z tylu. Trafiam nogą na twardy grunt gdzies za mna- chyba walizka- i hooop! Juz trzymam poręcz pociagu. Teraz tłum dziala na plus- wnosi mnie do srodka. uffff.. siedze kolo toperza! Ale jak udało sie to szczupłej dziewczynie z poltoramerowym kwiatkiem doniczkowym? Albo Cygance z czworgiem dzieci w wieku 1-4? Kwiatek jest nie złamany a dzieci niezadeptane. Magia!
W srodku jest ciasno, sporo ludzi stoi, ale nie jest zle. Da rade przedryfowac do kibla a i konduktorka sprawdza bilety. Widac, ze weszlo by ludzi 2 razy tyle. Jak to jest, ze te wagony sa tak cholernie pojemne? Po raz kolejny mozna poczuc podziw dla radzieckiej mysli technicznej!
Nie obywa sie jednak bez scen. Dochodzi do jednej szarpaniny. Facet poszedł do kibla a jak wrocil to jego miejsce jest juz zajete, mimo ze lezala tam czapka. Czapka wisi na poreczy. Gosc sie wkurza. Krzyczy, ze jest żołnierzem, ze wlasnie wraca na przepustke z frontu, ze juz 27 godzin jest w drodze, ze to miejsce mu sie nalezy i wogole przeciez bylo jego i łap tamtego za kurtke. Widac, ze bedzie grubo. Na tym etapie facet, ktory podsiadł żolnierza cos mu szepnal na ucho. I żołnierz puscil kurtke i odszedł bez slowa. Duzo bym dała aby dowiedziec sie co za zaklęcie tak szybko i bezproblemowo ucina sytuacje, ktore pachną natychmiastowym i solidnym mordobiciem..
Wszyscy prawie wysiadaja tam gdzie my - w Sławsku. Peron wyglada jak Kostrzyn w woodstockowa sobote. Bo dzisiaj sa Dni Sławska- koncerty, festyny, kramy i imprezy. Niestety jest tez deszcz. I to nie byle jaki- taki w postaci sciany wody. Ładujemy sie wiec do przydworcowej knajpy i spedzamy tam chyba ze 3 godziny. A deszcz nie ma ochoty ustac... Znikaja wszystkie okoliczne gory, ktore po wyjsciu z pociagu jeszcze majaczyly na horyzoncie. Cały karpacki swiat otula sie gesta mgla. Jest godzina 16.. Zupelnie nie chce sie nam w tej ulewie drałowac do Rozanki a potem wchodzic na mokra polonine gdzie nic nie widac i jeszcze stawiac tam namiot w bagnie. Trza szukac tu kwatery. Pytam babke w barze. Nie bedzie to proste- sa dni Slawska w koncu. Przybylo tu kilka tysiecy ludzi i gdzies wszyscy nocują. Wiekszosc rezerwowala pokoje juz miesiac temu albo wczesniej. Zagaduję wiec goscia w uazie, wyglada na taksowkarza amatora. Zawozi nas do swojej rodziny. Przygotowują tu domek pod wynajem dla turystow. Nie jest jeszcze gotowy, ale nam nie trzeba luksusow. Chcemy tylko zeby bylo sucho.
Troche siedzimy w pokoju, ale ile mozna siedziec? Wciagamy peleryny i ruszamy na skąpane w wodzie miasto.
Zagladamy jeszcze do dwoch knajp. Jedna stylizowana na ekskluzywna, w drugiej tylko piwo, zakąsek brak. Ta przy dworcu bije je na łeb na szyje.
W parku mamy okazje załapac sie na mini koncert. Na balkonie biblioteki jakis trzech gosci daje wyraz swoim muzycznym talentom- graja, spiewaja, tancza troche- na ile powierzchnia balkonu pozwala. Widowni jest niewiele, bo trzeba stac w deszczu. Ale artystom to nie przeszkadza.
Odwiedzamy tez jakis plac gdzie stoi posąg Matki Boskiej pod czujnym okiem krasnoarmijcow.
Sa tu tez nowe tablice pamiatkowe. Upamietniaja dwoch mlodych chlopakow ze Slawska, ktorzy zgineli w Donbasie. Cały czas jakos nie dociera do mnie, ze ta cala wojna jest tak blisko i w miejscu gdzie bylismy tak niedawno. Straszne..
Okolo 19 przestaje padac wiec postanawiamy isc zobaczyc glowne imprezy, na ktore zjechalo sie tu pol oblasti. Mamy jednak ze soba wode - 4 butelki poltoralitrowe. Siatka pekła. Nie chce nam sie ich odnosic na kwatere, ktora jest w przeciwna strone niz festyn. Chowam je pod wiaduktem, w krzakach, miedzy spękanymi kawalkami betonu. Wezmiemy je wracajac. I woda znika... To juz drugi raz na Ukrainie jak zajumali mi wode. Pierwszy raz lata temu z przedsionka namiotu na Starostynie. Zwykla potoczanka. Trzy butelki. Wtedy bylo to bardziej traumatyczne. A moze to jakis lokalny sport i przesąd? Podprowadzisz wode - bedziesz mial szczescie w milosci? I pomyslec, ze niektorzy turysci chowaja w krzakach plecaki, rowery i na lekko ida np. na szczyt gory.
Nie znajac jeszcze losow wody, wiec w calkiem dobrym humorze, suniemy na obrzeza miejsca festynowego. Cala droga obstawiona jest autami. Sporo ludzi chyba nie dociera na masowe koncerty i zapodaje impreze w gronie znajomych przy klapie swojej maszyny. Muzyczka leci z kazdego pokazdu inna, wodeczka sie leje, a smakowitosc i finezyjnosc zakąsek sugeruje, ze byly przygotowane wczoraj w domach. Co chwile przejezdza tez jakies auta z pasazerami na dachu a idac do kibla w krzaki mozna nie raz sie potknac o tych, ktorze mimo wczesnej pory, juz polegli.
Na plac koncertowy wchodzi sie przez wąskie gardło gdzie panuje scisk prawie taki jak w drzwiach elektriczki.
Powodem jest to, ze trzeba zostac zlustrowanym przez wzrok dwoch ochroniarzy bez szyi. Nie wiem czego oni szukaja i jakie maja wytyczne - wchodza ludzie z torbami, z duzymi plecakami. Zarowno kilkanascie litrow wodki jak i bombe mozna wniesc bez problemu.
Plac jest zapewne miłym, wygrzanym i pylistym w upalne okresy roku. Po dzisiejszych wielkich opadach spore jego czesci sa wielkim bajorem.
Wiekszosc ludzi jednak chyba nastawila sie na pierwsza wersje pogody - wiec przybyla w adidasach, sandalach czy czółenkach, ktore za bardzo nie zdaja egzaminu w mazi po kostki. Dlatego tez stosuje sie nagminnie obuwie zastepcze. Folia ponad wszystko. Niektora w regionalny desen. W wydaniu de lux wspomagana pakunkowa tasma klejąca.
Sa karuzele
i balony z Maszą. Niedzwiedzia brak (mam nadzieje, ze na dobre brak, a nie ze jutro spotkamy go w gorach
Na scenie udziela sie gosc w zabawnych okularach, czarnym afro na glowie, łancuchach i połyskujacym wdzianku.
Caly czas skacze i nawoluje publiczosc do zabawy. Po jego bokach pląsają dwie dosc rozneglizowane dziewczyny. Jedna piosenka szczegolnie zapadla mi w pamiec. Dedykowana wszystkim lokalsom, ktorzy maja auta na polskich blachach. "Opa opa taczki z Europa". Gdy pada pytanie kto ma auto na polskich blachach rece podnosi chyba 1/3 zgromadzonych. Ja tez
Rano okolice spowija mgła, ale wisi dosc nisko wiec jest jakas nadzieja. Okolo 9 mgly zaczynaja pękac i przedziera sie slonce! Hurra! czyli jednak ruszamy w strone połonin! Widok z okna napawa optymizmem!
W całym Sławsku wisza reklamy wypozyczalni kładów "Nie męcz nóg"!
Do Werchnej Rózanki jedziemy z Romanem. Patrzac po blachach na aucie to nasz sąsiad. Oczywiscie on tez jest jednym z bohaterow wczorajszej piosenki z Dni Sławska. Majac te blachy nie musi placic cła i jakis tam jeszcze innych podatkow. Auto jest tansze, moze nim jezdzic 10 lat i raz na rok musi sie gdzies odmeldowac w Polsce.
Po drodze duzo jest fajnych miejsc biwakowych nad rzeką. Przy wielu stoja calkiem wypasne wiaty a nawet jedna chatka. Kiedys wrocimy tu autem!
Mijamy cerkiew w Niznej Różance.
Z Romanem zegnamy sie pod kolejna cerkwia. Moglibysmy podjechac i dalej ale zal nam przemknac przez wies, przez ktora mozna przejsc i sie nią nacieszyc. Ogladamy sobie cerkiew.
i zarosły bujnymi ziołami cmentarzyk
Jest tez targ, gdzie nabywam butle domaszniego wina, ktore okazuje sie obrzydliwe w smaku - wali octem na kilometr. Ale czas bedzie dzialal na jego korzysc. Niby mowia, ze wino im starsze tym lepsze, ale nie sądzilam ze juz kilka godzin tak diametralnie zmienia postac rzeczy.
Zatrzymujemy sie tez pod kazdym sklepem. Jest taki w starym stylu..
i w nowym.
Mijamy miłe chałupki...
i nietypowe pojazdy.
Ciekawe czy w ramach "dekomunizacji" każą gruzawikowi wydrapac z karoserii?
Spotykamy tez pojazd milosnika dywanów. Mysmy wylozyli sobie tył busia dywanem. Ale jak widac motor tez mozna!
Droga z Różanki na grzbiet jest dosyc długa i monotonna. Pozno zaczynaja sie widoki
Miejscami wystepuje nawierzchnia utwardzona naturalna!
Obowiazkowy postoj przy pasterskim zrodelku.
I łąki jakie kocham najbardziej!
Zaczynaja sie odsłaniac widoki!
Włazimy na grzbiet gdzies w połowie, wiec mimo ze potem idziemy na prawo - to odkrecamy na lewo, bo tam gdzies jest ta cała Czorna Repa. Po drodze spotykamy jeden kład, dwa motory, rodzinke z dziecmi i jagodziarza. Mamy do czynienia z pracoholikiem, bo dzis jest niedziela. Jego kumple wiec byczą sie w domu. On poszedł bo twierdzi, ze lubi zbierac. A za torbe jagod płacą w skupie 500 hrywien, a w domu nie wysiedzi. Bardzo dzika góra wiec to nie jest ale idzie sie calkiem przyjemnie, gawędzac sobie to z tym to z owym. Grzbietem idzie błotnista droga.
Nie przypuszczalismy, ze ta gorka jest az tak widokowa, tu Gorgany, tu Borżawa i dziesiatki gorek, ktorych nijak nie umiemy zidentyfokowac czym sa. Ale sa ladne! i moze nawet kiedys tam bylismy? Albo bedziemy? I tu winko zakupione na bazarze w Różance zaczyna smakowac calkiem zacnie!
Na gorce, ktora wydaje sie nam byc ową Czorną Repą dostrzegamy koniec ladnej pogody. Pociagamy troche bazarowych wyrobow regionalnych i zarzadzamy odwrot, w strone gdzie ku poloninom podchodzi las. Siwosc horyzontu podpelza coraz blizej, zjadajac kolejne gorskie pasma. Raczej nie mamy wątpliowsci, ze nam dzis dopucka...
Spotykamy tez pamiątkowy krzyz i tablice. Ale nikt tu nie zginął i wyglada na to, ze jest postawiony dziekczynnie przez kolesia, ktory wyzdrowial z ciezkiej choroby? Albo cos zle zrozumialam? Nie mamy pojecia czemu stoi akurat tutaj...
Gdy rozbijamy sie na milej polance to burza jakos sie rozwiewa i traci nam z oczu. Polazła gdzie indziej albo wyparowała!
Jemy zupki, kanapki, dopijamy reszte wina, ktore smakuje juz tak wybornie, ze żalujemy ze nie wzielismy dwoch butelek. Niebo nad nami jest lazurowe, a popoludniowe słonce spala nam pyski.
Poranek na połoninie jest rownie sympatyczny jak wieczor.
Suniemy dalej w strone Wołosianki. Spotykamy dzis wiecej jagodziarzy. Widac ze jest dzien roboczy. Droga mija nam powoli bo co chwile zatrzymujemy sie przy krzaczkach uginających sie od ciemnoniebieskich pysznosci!
Szczyt Wysokiego Wierchu jest zabudowany i wyglada jak małe miasteczko.
Wczasowicze ze Sławska docierają tu kolejką linową.
Na górce panuje atmosfera festynowo- bazarowa, ogolnie jeden wielki piknik. Jest tez knajpa, koniki do jezdzenia i kłady mozna sobie wypozyczyc. Na dwie ostatnie atrakcje nie ma jednak zbyt wielu chetnych, gdyz glowna atrakcja wiekszosci gawiedzi jest ucztowanie. Sa tu tez szaszłyki, na które poczatkowo ostrzymy sobie zęby, ale ostatecznie odpuszczamy. Szaszlykow jest 10 razy mniej niz wyglodnialych turystow, wiec wyrywaja sobie z rąk takie jeszcze półsurowe mięso. Jakos nie mam ochoty stawac z nimi w szranki w tej kategorii, wiec zadowalami sie placuszkami zwanymi "syrniki" i domowymi nalewkami, ktorych jest tu calkiem niezly wybor! Ktos z tłumu komentuje: "Mięsko nie musi byc dobrze dopieczone, grunt zeby dobrze zapic" i oddala sie z krwistym jeszcze szaszłykiem. Chłopaki z Czerkas dyskutują z panią szaszłykową smak i przyrzadzanie miedowuchy- bo ponoc ta karpacka znacznie rozni sie w aromacie od tej spozywanej w Czerkasach. Widzac we mnie osobe nietutejszą dopytuja jaka my mamy miedowuche. Hmmm.. chyba nie mamy wcale? Tłumacze, ze my mamy za to miód pitny, ale raczej o mocy wina niz nalewki. Nie znają tu tego napitku. Chłopaki obiecują, ze sprobują tego wynalazku juz niebawem- we wrzesniu jadą do Radomia do pracy.
Niektorzy wykazali sie sprytem. Przyniesli swoje mięso a tu je tylko pieką korzystajac z "komercyjnych" palenisk. Wiele osob decyduje sie pomóc pani szaszłykowej, ktora nie bardzo sie wyrabia z ogarnianiem calego stoiska. Gdzies z boku grupka starszych kobiet intonuje jakies zawodzące piesni.
Mimo dosc sporego zaludnienia i zagospodarowania to jest tu nawet calkiem sympatycznie! Tak troche jakby jakis festyn dożynkowy z lubuskiego przeniesc na szczyty gór
Schodzimy w strone Wołosianki. Wystarczy oddalic sie 200 m od szaszłykowiska i juz jestesmy sami. Tylko my, łany wierzbówki i nikła woń mięsiwa, ktora przywiał ze szczytu wiatr...
Po drodze do wsi mija nas gruzawik. Oczywiscie machamy na stopa. Niestety gdy podjezdza blizej widac, ze nie mogą nas zabrac. Cała paka jest szczelnie wypelniona ludzmi o fioletowych obliczach. Tam gdzie nie akurat nie ma czlowieka to stoi kobiałka, pudło, beczka czy torba wypelniona po brzegi jagodami. Wrzucenie tam naszych plecakow od razu by skutkowało zupą jagodowa.
cdn
Pod wiaduktem mijamy fajne graffiti. Przynajmniej tu mozna oczy nacieszyc piętrusiem! Ech.. jak ja dawno juz takim nie mialam okazji jechac!
Jedziemy bezposrednim nocnym pociagiem z Wrocławia do Lwowa. Tani to on niestety nie jest ale dzieki niemu jestesmy dzien wczesniej w gorach. Dzis trafiamy na fajny sklad bo jedzie ukrainski wagon. Z dywanikami, kocykami jak z plackarty, fajną kolorową kapą i bez klimy, wiec nie musimy siedziec w swetrach i szalikach. I okna sie normalnie otwieraja! Sa i jeszcze inne plusy, ktore wyjda na jaw niebawem
Uderzamy tez do prowadnicy zapytac czy handluje piwem - pare lat temu zawsze mozna bylo kupic lwiwskie. Niestety- dzis babka nie ma i kieruje nas do Warsu. Nasz wagon jedzie jako pierwszy za lokomotywą, potem jest cały skład osobowy, ktory bedzie odczepiany w Przemyslu i na koncu ow Wars. Wyłaze z wagonu i wpadam w straszliwy tłum. Przeciskam sie pomiedzy dziesiatkami laptopow, przekraczam plątaniny kabli popodpinane do wtyczek, ładowarek i rozdzielnikow. Staram sie nie wyrwac zadnego waznego kabelka od sluchawek, ktore zwykle przypominaja czapke pilota. Niektore osoby siedzace w korytarzu w kucki jednoczesnie korzystaja z laptopa, tableta i smartfona, wiec koniecznosc wstania zwykle konczy sie mniejsza lub wieksza katastrofą. Na ekranach dominuje fejsbuk, ale sporadycznie pojawiaja sie tez gołe baby i rysunki techniczne W Warsie kupuje dwa piwa i pieczone serki. Co sie okazuje- piwo moge kupic, moge wypic jednym haustem, ale nie moge go legalnie wyniesc z wagonu jadalnego. Gosc zza baru musi mi je tu otworzyc i zabrac kapsle. Oczyma wyobrazni widze juz podroz powrotna poprzez 4 wagony nabite ludzmi i połyskujaca elektronika z dwoma otwartymi browarami w rekach i serkiem chyba na głowie. Na tym etapie przypominam sobie, ze zbieractwo popłaca! Przeciez ja w kieszeni mam kilka kapsli, ktore zabralam z wroclawskiej knajpy na pamiatke (a dokladniej na przyozdobienie scian naszego domowego kibla). Zatykamy wiec piwa a jakis miły chlopak (czujący powage sytuacji) daje mi worek. Bo reklamowki tez nie moge dostac od obslugi Warsu, gdyz istnieje prawdopodobienstwo ze uzyje jej w niecnych celach. Gdy wracam ze zdobyczą przez wagony spotykam kontrolera. "Bileciki do kontroli". Nie mam przy sobie - zostaly u prowadnicy, one zawsze zabieraja bilet w drzwiach. Tłumacze wiec, ze ja jestem z tego sypialnego do Lwowa i moj bilet jest tam. "Poprosze dokumenty". Jasne! A dokumenty gdzie? W sypialnym! Nie wiem czemu ale chyba kompletnie nie wygladam na kogos, kto moze chciec odwiedzic piekne miasto Lwów, bo koles mi kompletnie nie wierzy. Na tym etapie zauwaza rowniez ze trzymam w rece piwo z Warsu (worek jest przezroczysty). "Nie wolno wynosic piwa z Warsu! Nie wolno tu pic piwa w pociagu!". "Co pani ma zamiar zrobic z tym piwem?"- pyta calkowicie retorycznie. Poniewaz uwazam, ze na pytania grzecznie jest odpowiedziec - mowie ze mamy w planie wypic je w wagonie sypialnym. "Bedzie mandat za jazde bez biletu i za picie piwa w pociagu". - "Ale ja bilet mam! A piwo jest pełne!". Rewizor robi sie czerwony na gębie ze zlosci. Nie odstepuje mnie na krok- prawie trzyma mnie za reke (nie wiem czy obawia sie, ze wyskocze przez okno w czasie jazdy- razem z piwem i serkami, ktore juz zdazyly wystygnac...) Mam takie małe deja vu.. Jakos staje mi przed oczami moj nielegalnie przewozony "pies" Szarik... ech.. ile to juz lat?? Pikanterii sytuacji dodaje fakt, ze nie moge sie dostac do ukrainskiego wagonu. Wyjsc sie udalo przez przejscie miedzywagonowe, wejsc juz nie. Drzwi sie zatrzasnely! Trzeba czekac na stacje. Do Gliwic daleka droga a mi sie juz chce do kibla! Obok stoi jakis chlopak, rowniez schwytany na jakis niecnych praktykach. Nie znam jego historii ale chyba po prostu jechal na gape. Pan rewizor zadzwonil juz po SOKistow. Pociag czeka dluzszy postoj w Pyskowicach (zmiana kierunku jazdy) i tu mamy sie spotkac z SOKistami. Wylazimy na peron. Spisuja mandat dla chlopaka. Przychodzi kolej na mnie. "Co planuje pani zrobic z tym piwem?" -" Wypic je w wagonie sypialnym". SOKisci rozkladaja rece. "Ten wagon nam nie podlega. To czy tam ktos pije piwo czy nie to jest sprawa pomiedzy pasazerem a obsluga ukrainskiego wagonu. Nam nic do tego". Sprawdzają tylko czy piwo jest pełne i czy bylo otwarte, czy nie zawinil barman z Warsu. Widac ze jest zamkniete niefabrycznie. Kapsle sa z zupelnie innych marek. "Skad pani miala kapsle?", - "A co, nie wolno nosic kapsli w kieszeniach?", "A po co?", - "To taki talizman, przynosi szczescie, moge dac panu jeden". SOKista patrzy na mnie a rozbawienie, niedowierzanie i niepokoj mieszają mu sie na pysku. Idziemy zapukac do naszego wagonu. Otwiera prowadnica i wita mnie okrzykiem "A nie mowilam, ze w Warsie kupicie sobie piwko!". SOKisci nie sprawdzaja juz ani mojego biletu ani dokumentow. Wierza na slowo prowadnicy. Zreszta i tak ten wagon im nie podlega. Rewizor, jak to oni maja w zwyczaju, rozplynal sie w powietrzu.
Sączymy sobie zdobyczne browarki na kanapie w kolorowe ciapki. Zastanawiamy sie nad sensem "prawa", ktorego wlasnie stalam sie bardzo naocznym swiadkiem. Wypicie jednego piwa w przedziale czy korytarzu to wielka zbrodnia. Natomiast nachlanie sie jak świnia w Warsie i powrot w takim stanie do tego samego przedzialu- juz nie. Gdzie tu logika?
We Lwowie siąpi deszcz. Nie przeszkadza to gromadzie ludzi koczowac w samych spiworach na trawniku przed dworcem. Pomiedzy spiworami stoi kilka dzieciecych wozkow. Koczownicy zaczynaja sie powoli budzic. Jakas kobita karmi wyjete ze spiwora niemowle, jakis facet pali papierosa nie wychodzac spod worka i troche mu sie ten worek podpala. Po raz pierwszy widze tu pod dworcem taka scenke. Miejscowi chyba przywykli do tego widoku, na nikim nie robi to wrazenia. Ludziska mijaja tabor ze znudzonymi i obojetnymi minami.
Mamy zamiar jechac elektriczką na Mukaczewo. Na peronie zbiera sie potworny tłum - az sie nie chce wierzyc, ze to wszystko ma cień szansy znalezc sie w jednym pociagu. Juz godzine wczesniej peron jest pelny - potem sie tylko dopycha.
Gdy widac nadjezdzajacy pociag z tłumu padaja rozne hasła: "Przezyja tylko najsilniejsi", "Do startu, gotowi...". "Boże daj zeby tu zatrzymaly sie drzwi"- rzuca babka obok mnie. Chyba ma jakies układy tam na gorze bo wlasnie tak sie dzieje. Drzwi sa naprzeciw mnie, ze 2 metry. Ale nie moge sie ruszyc z miejsca. Ludzie tak napierają z bokow, ze mimo najszczerszych checi nie moge sie poruszyc. I jeszcze ten placak. Wlasnie - glownie przez plecak jestem uziemiona- plecak jest sciskany z bokow, wpadł jakby w kleszcze i nie mam szans go wyszarpac. Toperz jest metr od drzwi. Glowa wystaje mu ponad tłum. Od razu widac, ze jest to postac, ktora ma szanse w tym boju. Jeszcze pociag sie nie zatrzymal a juz jakas staruszka pakuje sie toperzowi kuprem na brzuch. Madra - wiadomo ze toperz poniesie ją ze sobą do pociagu. I faktycznie wsiadaja jako jedni z pierwszych. Ubiegly ich tylko dwie kobity w wieku nieokreslonym, kazda z wielką siata w rece. Babeczki nawiazaly chyba jakis pakt z silami nieczystymi, bo ich zwinne ruchy przecza zasadom fizyki, grawitacji i zdrowego rozsadku. Dobra. Toperz w srodku - znaczy mam gdzie siedziec przez najblizsze 4 godziny. O ile uda mi sie dostac do pociagu co pewne nie jest... Przy takich dywagacjach stwierdzam, ze stracilam kontakt z podlozem. Moje nogi dyndaja w powietrzu. Nie mam sie nawet od czego odepchnac. Jedyna szansa jest odbicie sie od cizby z tylu. Trafiam nogą na twardy grunt gdzies za mna- chyba walizka- i hooop! Juz trzymam poręcz pociagu. Teraz tłum dziala na plus- wnosi mnie do srodka. uffff.. siedze kolo toperza! Ale jak udało sie to szczupłej dziewczynie z poltoramerowym kwiatkiem doniczkowym? Albo Cygance z czworgiem dzieci w wieku 1-4? Kwiatek jest nie złamany a dzieci niezadeptane. Magia!
W srodku jest ciasno, sporo ludzi stoi, ale nie jest zle. Da rade przedryfowac do kibla a i konduktorka sprawdza bilety. Widac, ze weszlo by ludzi 2 razy tyle. Jak to jest, ze te wagony sa tak cholernie pojemne? Po raz kolejny mozna poczuc podziw dla radzieckiej mysli technicznej!
Nie obywa sie jednak bez scen. Dochodzi do jednej szarpaniny. Facet poszedł do kibla a jak wrocil to jego miejsce jest juz zajete, mimo ze lezala tam czapka. Czapka wisi na poreczy. Gosc sie wkurza. Krzyczy, ze jest żołnierzem, ze wlasnie wraca na przepustke z frontu, ze juz 27 godzin jest w drodze, ze to miejsce mu sie nalezy i wogole przeciez bylo jego i łap tamtego za kurtke. Widac, ze bedzie grubo. Na tym etapie facet, ktory podsiadł żolnierza cos mu szepnal na ucho. I żołnierz puscil kurtke i odszedł bez slowa. Duzo bym dała aby dowiedziec sie co za zaklęcie tak szybko i bezproblemowo ucina sytuacje, ktore pachną natychmiastowym i solidnym mordobiciem..
Wszyscy prawie wysiadaja tam gdzie my - w Sławsku. Peron wyglada jak Kostrzyn w woodstockowa sobote. Bo dzisiaj sa Dni Sławska- koncerty, festyny, kramy i imprezy. Niestety jest tez deszcz. I to nie byle jaki- taki w postaci sciany wody. Ładujemy sie wiec do przydworcowej knajpy i spedzamy tam chyba ze 3 godziny. A deszcz nie ma ochoty ustac... Znikaja wszystkie okoliczne gory, ktore po wyjsciu z pociagu jeszcze majaczyly na horyzoncie. Cały karpacki swiat otula sie gesta mgla. Jest godzina 16.. Zupelnie nie chce sie nam w tej ulewie drałowac do Rozanki a potem wchodzic na mokra polonine gdzie nic nie widac i jeszcze stawiac tam namiot w bagnie. Trza szukac tu kwatery. Pytam babke w barze. Nie bedzie to proste- sa dni Slawska w koncu. Przybylo tu kilka tysiecy ludzi i gdzies wszyscy nocują. Wiekszosc rezerwowala pokoje juz miesiac temu albo wczesniej. Zagaduję wiec goscia w uazie, wyglada na taksowkarza amatora. Zawozi nas do swojej rodziny. Przygotowują tu domek pod wynajem dla turystow. Nie jest jeszcze gotowy, ale nam nie trzeba luksusow. Chcemy tylko zeby bylo sucho.
Troche siedzimy w pokoju, ale ile mozna siedziec? Wciagamy peleryny i ruszamy na skąpane w wodzie miasto.
Zagladamy jeszcze do dwoch knajp. Jedna stylizowana na ekskluzywna, w drugiej tylko piwo, zakąsek brak. Ta przy dworcu bije je na łeb na szyje.
W parku mamy okazje załapac sie na mini koncert. Na balkonie biblioteki jakis trzech gosci daje wyraz swoim muzycznym talentom- graja, spiewaja, tancza troche- na ile powierzchnia balkonu pozwala. Widowni jest niewiele, bo trzeba stac w deszczu. Ale artystom to nie przeszkadza.
Odwiedzamy tez jakis plac gdzie stoi posąg Matki Boskiej pod czujnym okiem krasnoarmijcow.
Sa tu tez nowe tablice pamiatkowe. Upamietniaja dwoch mlodych chlopakow ze Slawska, ktorzy zgineli w Donbasie. Cały czas jakos nie dociera do mnie, ze ta cala wojna jest tak blisko i w miejscu gdzie bylismy tak niedawno. Straszne..
Okolo 19 przestaje padac wiec postanawiamy isc zobaczyc glowne imprezy, na ktore zjechalo sie tu pol oblasti. Mamy jednak ze soba wode - 4 butelki poltoralitrowe. Siatka pekła. Nie chce nam sie ich odnosic na kwatere, ktora jest w przeciwna strone niz festyn. Chowam je pod wiaduktem, w krzakach, miedzy spękanymi kawalkami betonu. Wezmiemy je wracajac. I woda znika... To juz drugi raz na Ukrainie jak zajumali mi wode. Pierwszy raz lata temu z przedsionka namiotu na Starostynie. Zwykla potoczanka. Trzy butelki. Wtedy bylo to bardziej traumatyczne. A moze to jakis lokalny sport i przesąd? Podprowadzisz wode - bedziesz mial szczescie w milosci? I pomyslec, ze niektorzy turysci chowaja w krzakach plecaki, rowery i na lekko ida np. na szczyt gory.
Nie znajac jeszcze losow wody, wiec w calkiem dobrym humorze, suniemy na obrzeza miejsca festynowego. Cala droga obstawiona jest autami. Sporo ludzi chyba nie dociera na masowe koncerty i zapodaje impreze w gronie znajomych przy klapie swojej maszyny. Muzyczka leci z kazdego pokazdu inna, wodeczka sie leje, a smakowitosc i finezyjnosc zakąsek sugeruje, ze byly przygotowane wczoraj w domach. Co chwile przejezdza tez jakies auta z pasazerami na dachu a idac do kibla w krzaki mozna nie raz sie potknac o tych, ktorze mimo wczesnej pory, juz polegli.
Na plac koncertowy wchodzi sie przez wąskie gardło gdzie panuje scisk prawie taki jak w drzwiach elektriczki.
Powodem jest to, ze trzeba zostac zlustrowanym przez wzrok dwoch ochroniarzy bez szyi. Nie wiem czego oni szukaja i jakie maja wytyczne - wchodza ludzie z torbami, z duzymi plecakami. Zarowno kilkanascie litrow wodki jak i bombe mozna wniesc bez problemu.
Plac jest zapewne miłym, wygrzanym i pylistym w upalne okresy roku. Po dzisiejszych wielkich opadach spore jego czesci sa wielkim bajorem.
Wiekszosc ludzi jednak chyba nastawila sie na pierwsza wersje pogody - wiec przybyla w adidasach, sandalach czy czółenkach, ktore za bardzo nie zdaja egzaminu w mazi po kostki. Dlatego tez stosuje sie nagminnie obuwie zastepcze. Folia ponad wszystko. Niektora w regionalny desen. W wydaniu de lux wspomagana pakunkowa tasma klejąca.
Sa karuzele
i balony z Maszą. Niedzwiedzia brak (mam nadzieje, ze na dobre brak, a nie ze jutro spotkamy go w gorach
Na scenie udziela sie gosc w zabawnych okularach, czarnym afro na glowie, łancuchach i połyskujacym wdzianku.
Caly czas skacze i nawoluje publiczosc do zabawy. Po jego bokach pląsają dwie dosc rozneglizowane dziewczyny. Jedna piosenka szczegolnie zapadla mi w pamiec. Dedykowana wszystkim lokalsom, ktorzy maja auta na polskich blachach. "Opa opa taczki z Europa". Gdy pada pytanie kto ma auto na polskich blachach rece podnosi chyba 1/3 zgromadzonych. Ja tez
Rano okolice spowija mgła, ale wisi dosc nisko wiec jest jakas nadzieja. Okolo 9 mgly zaczynaja pękac i przedziera sie slonce! Hurra! czyli jednak ruszamy w strone połonin! Widok z okna napawa optymizmem!
W całym Sławsku wisza reklamy wypozyczalni kładów "Nie męcz nóg"!
Do Werchnej Rózanki jedziemy z Romanem. Patrzac po blachach na aucie to nasz sąsiad. Oczywiscie on tez jest jednym z bohaterow wczorajszej piosenki z Dni Sławska. Majac te blachy nie musi placic cła i jakis tam jeszcze innych podatkow. Auto jest tansze, moze nim jezdzic 10 lat i raz na rok musi sie gdzies odmeldowac w Polsce.
Po drodze duzo jest fajnych miejsc biwakowych nad rzeką. Przy wielu stoja calkiem wypasne wiaty a nawet jedna chatka. Kiedys wrocimy tu autem!
Mijamy cerkiew w Niznej Różance.
Z Romanem zegnamy sie pod kolejna cerkwia. Moglibysmy podjechac i dalej ale zal nam przemknac przez wies, przez ktora mozna przejsc i sie nią nacieszyc. Ogladamy sobie cerkiew.
i zarosły bujnymi ziołami cmentarzyk
Jest tez targ, gdzie nabywam butle domaszniego wina, ktore okazuje sie obrzydliwe w smaku - wali octem na kilometr. Ale czas bedzie dzialal na jego korzysc. Niby mowia, ze wino im starsze tym lepsze, ale nie sądzilam ze juz kilka godzin tak diametralnie zmienia postac rzeczy.
Zatrzymujemy sie tez pod kazdym sklepem. Jest taki w starym stylu..
i w nowym.
Mijamy miłe chałupki...
i nietypowe pojazdy.
Ciekawe czy w ramach "dekomunizacji" każą gruzawikowi wydrapac z karoserii?
Spotykamy tez pojazd milosnika dywanów. Mysmy wylozyli sobie tył busia dywanem. Ale jak widac motor tez mozna!
Droga z Różanki na grzbiet jest dosyc długa i monotonna. Pozno zaczynaja sie widoki
Miejscami wystepuje nawierzchnia utwardzona naturalna!
Obowiazkowy postoj przy pasterskim zrodelku.
I łąki jakie kocham najbardziej!
Zaczynaja sie odsłaniac widoki!
Włazimy na grzbiet gdzies w połowie, wiec mimo ze potem idziemy na prawo - to odkrecamy na lewo, bo tam gdzies jest ta cała Czorna Repa. Po drodze spotykamy jeden kład, dwa motory, rodzinke z dziecmi i jagodziarza. Mamy do czynienia z pracoholikiem, bo dzis jest niedziela. Jego kumple wiec byczą sie w domu. On poszedł bo twierdzi, ze lubi zbierac. A za torbe jagod płacą w skupie 500 hrywien, a w domu nie wysiedzi. Bardzo dzika góra wiec to nie jest ale idzie sie calkiem przyjemnie, gawędzac sobie to z tym to z owym. Grzbietem idzie błotnista droga.
Nie przypuszczalismy, ze ta gorka jest az tak widokowa, tu Gorgany, tu Borżawa i dziesiatki gorek, ktorych nijak nie umiemy zidentyfokowac czym sa. Ale sa ladne! i moze nawet kiedys tam bylismy? Albo bedziemy? I tu winko zakupione na bazarze w Różance zaczyna smakowac calkiem zacnie!
Na gorce, ktora wydaje sie nam byc ową Czorną Repą dostrzegamy koniec ladnej pogody. Pociagamy troche bazarowych wyrobow regionalnych i zarzadzamy odwrot, w strone gdzie ku poloninom podchodzi las. Siwosc horyzontu podpelza coraz blizej, zjadajac kolejne gorskie pasma. Raczej nie mamy wątpliowsci, ze nam dzis dopucka...
Spotykamy tez pamiątkowy krzyz i tablice. Ale nikt tu nie zginął i wyglada na to, ze jest postawiony dziekczynnie przez kolesia, ktory wyzdrowial z ciezkiej choroby? Albo cos zle zrozumialam? Nie mamy pojecia czemu stoi akurat tutaj...
Gdy rozbijamy sie na milej polance to burza jakos sie rozwiewa i traci nam z oczu. Polazła gdzie indziej albo wyparowała!
Jemy zupki, kanapki, dopijamy reszte wina, ktore smakuje juz tak wybornie, ze żalujemy ze nie wzielismy dwoch butelek. Niebo nad nami jest lazurowe, a popoludniowe słonce spala nam pyski.
Poranek na połoninie jest rownie sympatyczny jak wieczor.
Suniemy dalej w strone Wołosianki. Spotykamy dzis wiecej jagodziarzy. Widac ze jest dzien roboczy. Droga mija nam powoli bo co chwile zatrzymujemy sie przy krzaczkach uginających sie od ciemnoniebieskich pysznosci!
Szczyt Wysokiego Wierchu jest zabudowany i wyglada jak małe miasteczko.
Wczasowicze ze Sławska docierają tu kolejką linową.
Na górce panuje atmosfera festynowo- bazarowa, ogolnie jeden wielki piknik. Jest tez knajpa, koniki do jezdzenia i kłady mozna sobie wypozyczyc. Na dwie ostatnie atrakcje nie ma jednak zbyt wielu chetnych, gdyz glowna atrakcja wiekszosci gawiedzi jest ucztowanie. Sa tu tez szaszłyki, na które poczatkowo ostrzymy sobie zęby, ale ostatecznie odpuszczamy. Szaszlykow jest 10 razy mniej niz wyglodnialych turystow, wiec wyrywaja sobie z rąk takie jeszcze półsurowe mięso. Jakos nie mam ochoty stawac z nimi w szranki w tej kategorii, wiec zadowalami sie placuszkami zwanymi "syrniki" i domowymi nalewkami, ktorych jest tu calkiem niezly wybor! Ktos z tłumu komentuje: "Mięsko nie musi byc dobrze dopieczone, grunt zeby dobrze zapic" i oddala sie z krwistym jeszcze szaszłykiem. Chłopaki z Czerkas dyskutują z panią szaszłykową smak i przyrzadzanie miedowuchy- bo ponoc ta karpacka znacznie rozni sie w aromacie od tej spozywanej w Czerkasach. Widzac we mnie osobe nietutejszą dopytuja jaka my mamy miedowuche. Hmmm.. chyba nie mamy wcale? Tłumacze, ze my mamy za to miód pitny, ale raczej o mocy wina niz nalewki. Nie znają tu tego napitku. Chłopaki obiecują, ze sprobują tego wynalazku juz niebawem- we wrzesniu jadą do Radomia do pracy.
Niektorzy wykazali sie sprytem. Przyniesli swoje mięso a tu je tylko pieką korzystajac z "komercyjnych" palenisk. Wiele osob decyduje sie pomóc pani szaszłykowej, ktora nie bardzo sie wyrabia z ogarnianiem calego stoiska. Gdzies z boku grupka starszych kobiet intonuje jakies zawodzące piesni.
Mimo dosc sporego zaludnienia i zagospodarowania to jest tu nawet calkiem sympatycznie! Tak troche jakby jakis festyn dożynkowy z lubuskiego przeniesc na szczyty gór
Schodzimy w strone Wołosianki. Wystarczy oddalic sie 200 m od szaszłykowiska i juz jestesmy sami. Tylko my, łany wierzbówki i nikła woń mięsiwa, ktora przywiał ze szczytu wiatr...
Po drodze do wsi mija nas gruzawik. Oczywiscie machamy na stopa. Niestety gdy podjezdza blizej widac, ze nie mogą nas zabrac. Cała paka jest szczelnie wypelniona ludzmi o fioletowych obliczach. Tam gdzie nie akurat nie ma czlowieka to stoi kobiałka, pudło, beczka czy torba wypelniona po brzegi jagodami. Wrzucenie tam naszych plecakow od razu by skutkowało zupą jagodowa.
cdn