Wędrówki po górach Paring - dawne i mniej dawne
: 2016-12-12, 16:15
Ostatni raz odwiedzałem góry Paring w 2007 r. Dwadzieścia cztery lata po pierwszej mojej wizycie w tym masywie i sześć lat po jednodniowym "muśnięciu" niewielkiego fragmentu tych gór w ich zachodniej części. Tak jakoś wyszło, że snucie moich impresji z i o Paringu rozpocznę od tego ostatniego pobytu - może dlatego, że są to jeszcze w miarę świeże, bo raptem dziewięcioletnie, wspomnienia, może z tego powodu, że mam po prostu więcej fotografii z tego wyjazdu, czy może wreszcie dlatego, że w przeciwieństwie do pierwszych odwiedzin Paringu, tych z 1983 r., ten pobyt był zdecydowanie krótszy i po prostu łatwiej i szybciej można będzie ten temat kronikarsko ugryźć.
A zatem do dzieła...
Rumuńska część wakacji w 2007 roku z pewnych powodów nie mogła być długa. Nasza skromna sześcioosobowa ekipa, mieszcząca się w trzech namiotach, mogła sobie pozwolić na góra trzynastodniowy wyjazd, licząc od dnia wyjazdu z Wrocławia do dnia powrotu nad Odrę. Odliczając czas spędzony w podróży, pozostawało nam zatem około dziesięciu dni na góry lub, jeśli pogoda będzie trefna , na jakieś inne podgórskie atrakcje (podczas spotkania przedwyjazdowego odpukiwaliśmy w niemalowany, zalany piwem, blat stolika w niezapomnianym "Kalogródku" przy ulicy Kuźniczej; tu wyprzedzę nieco fakty - odpukiwaliśmy nie do końca skutecznie).
Do Rumunii wybraliśmy się pociągiem. Były to ostatnie podrygi w miarę sensownych połączeń kolejowych Polski z Rumunią. Jeździł wtedy jeszcze pociąg z Warszawy przez Kraków, Muszynę, Budapeszt i Rumunię do nadczarnomorskiej bułgarskiej Warny. Nic, tylko do niego wsiąść - najlepiej w Krakowie, ale z międzynarodowymi biletami wykupionymi dopiero z końcowej polskiej stacji - Muszyny i do Muszyny (do tej stacji kupowaliśmy bilety w taryfie krajowej). Zakupione wtedy przez nas bilety międzynarodowe to nieistniejąca już taryfa EuroDomino, nie za droga (dla dwójki naszych studentów - mojej córki Uli i jej chłopaka, dziś mojego zięcia, Kuby - wręcz tania), a jednocześnie bardzo wygodna i "elastyczna". Nie pamiętam już szczegółów tej oferty, ale chodziło w niej m.in. o to, że cena ważnego dwa tygodnie biletu była ceną przejazdu do pierwszej stacji kolejowej w Rumunii (w naszym przypadku było to Curtici), od której później po tym kraju można było jeździć już "za darmo", ale "tylko" w ciągu czterech wybranych dni spośród czternastu dni ważności biletu. Wyboru dni przejazdowych można było dokonywać juz na miejscu - w Rumunii. Istniał też warunek, aby przejazdy w Rumunii "tam" i "z powrotem" w znaczącej części biegły tą samą trasą. Teoretycznie można więc było, np. przy totalnym załamaniu pogody w górach, rzucić te całe Karpaty w diabły i pozostałą część pobytu w Rumunii spędzić gdzieś na nadczarnomorskich plażach. Koszt liczącego niemal tysiąc kilometrów przejazdu nad morze i powrót stamtąd do Curtici znalazłby się więc w cenie naszego biletu.
Pobytu nad Morzem Czarnym jednak nie planowaliśmy, ale trochę pokombinować z naszymi biletami - czemu nie. Z jakiejś mierze się to udało - ale o tym później.
Rozpoczętą wyjazdem w Wrocławia podróż do Rumunii (wyjechaliśmy 28 sierpnia, około godziny 17.00) spędziliśmy na wesoło, jednak z małymi gastrycznymi przygodami. W Krakowie, gdzie mieliśmy przesiadkę, "załapaliśmy się" na uroczyste inauguracyjne otwarcie Galerii Krakowskiej. Może nie na samą fetę otwierającą ten przybytek, ale na pewno na zalegające jeszcze na półkach towary w mocno promocyjnych cenach. Na nasze nieszczęście wśród tych towarów za ćwierć darmo było też kupione w delikatesach Galerii Krakowskiej piwo "Żywiec". Po pierwszym niezaplanowanym pobycie w wagonowym kibelku i powrocie do przedziału, zająłem się lekturą piwnej etykiety. Wyjaśniło się, skąd wzięła się tak bardzo atrakcyjna cena - data ważności produktu kończyła się w okolicach Bożego Ciała. Trochę się więc z naszym wyjazdem w rumuńskie Karpaty spóźniliśmy. Jakiś plus jednak z tej "przygody" pozostał - od dziewięciu lat nie kupiłem ani razu butelkowanego, ani też zapuszkowanego "Żywca". Są lepsze (i pewniejsze) produkty branży piwowarskiej.
Dojechaliśmy do Curtici i mogliśmy wpisać na naszych biletach trasę pierwszego z wybranych dni przejazdów wewnątrzrumuńskich: 29. 08. 2007 Curtici - Deva - Petroşani.
Do Petroşani, stolicy zagłębia węglowego w dolinie rzeki Jiu, dojechaliśmy, z przesiadką w Devie, równo dobę po wyjeździe z Wrocławia, czyli około 17.00 czasu miejscowego (czyli faktycznie jechaliśmy 23 godziny). Do centrum miasta nie zachodziliśmy. Zaraz po wyjściu z dworca staliśmy się celem ataku właściciela busa. Napastnik oferował nam podwiezienie w każde wybrane przez nas miejsce. Na nasze "Groapa Seacă" rzucił swoją propozycję cenową. Nie pamiętam już ile to wtedy było, ale z pewnością nie była to kwota wygórowana. Nawet przez myśl nie przyszła nam chęć targowania się z kierowcą. Kilka minut później jechaliśmy już na wschód, w kierunku leżącego na wysokości 1600 m n.p.m. schroniska Cabana Groapa Seacă. Trzeba było zatem doby, aby - jak ktoś w busie żartobliwie zauważył - dostać się pociągiem i samochodem z Wrocławia na Śnieżkę.
Dla pięciu osób, spośród naszej szóstki, droga skalnym wąwozem doliny Jieţ, prowadząca na przełęcz Groapa Seacă była już znana. Jest to okazja, aby w kilku zdaniach przedstawić naszą ekipę. Namiot nr 1 (żeńska dwójka) obsadzony był przez Anię i Ilonę, namiot nr 2 przez Ulę i Kubę, namiot nr 3 zajmowałem ja z Maćkiem - moim kolegą z SKPS. W maju 2005 r. współorganizowałem dla Instytutu Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego dziesięciodniową archeologiczno-turystyczno-krajoznawczą wycieczkę autokarową, w której uczestniczyły wszystkie dziewczyny (Ania, Ilona i Ula) oraz Maciek i ja. Podczas tej wycieczki przejechaliśmy m.in. z Petroşani do schroniska Obirşia Lotrului, drogą pięknie poprowadzoną pomiędzy górami Paring i Şureanu i wiodącą przez przełęcz Groapa Seacă (1600 m n.p.m.) oraz leżące nieco poniżej przełęczy schronisko o tej samej nazwie. Wtedy, w maju 2005 r., najwyższe partie Paringu były jeszcze w znacznej części pokryte śniegiem. Mogliśmy na nie tylko z dołu popatrzeć, zresztą turystyczny i archeologiczny cel przejazdu z Petroşani do Obirşii Lotrului był zupełnie inny. Z Obirşii rozpoczynaliśmy dwudniowe przejście przez góry Şureanu do najwyżej położonego stanowiska archeologicznego w całych Karpatach - leżących na wysokości ok. 2000 m n.p.m. reliktów starożytnej twierdzy dackiej w rejonie przełęczy Ocolu (przejście to opisałem już na innych forach, m.in.: http://www.beskidzkie.fora.pl/karpaty-z ... ,4966.html oraz http://npm.pl/forum/viewtopic.php?t=4183 ). W tej wędrówce po górach Şureanu uczestniczyli m.in. Ula, Maciek i ja, natomiast Ania z Iloną przejechały się tylko naszym autokarem z Petroşani do Obirşii Lotrului, a stamtąd z powrotem do Petroşani (nie zabrały wtedy z Polski sprzętu biwakowego, dlatego z ciężkim sercem musiały z wędrówki zrezygnować). Przejazd przez góry, atmosfera schroniska w Obirşii i zapewne wiele jeszcze innych czynników spowodowały, że dziewczyny złapały rumuńskiego bakcyla. Rok później uczestniczyły w podobnej autokarowo-pieszej eskapadzie po Rumunii, gdy jako cel obraliśmy sobie region marmaroski i Bukowinę (z pieszymi wycieczkami po Górach Rodniańskich, Kelimeńskich i Rarau). Na sierpniowy wyjazd w 2007 r. nie trzeba je było długo namawiać. Przejrzały we Wrocławiu kilka swoich zdjęć sprzed dwóch lat z widoczkami zaśnieżonego Paringu - o chociażby takich...
... i gdzieś tak z godzinę po złożeniu im propozycji wyjazdu usłyszałem - "jasne, że jedziemy!"
Maćka poznałem jesienią 1985 r. Był wtedy jeszcze licealistą, ale zapisał się na kurs studenckiego przewodnika sudeckiego. Przez dłuższy okres czasu, a ściślej 15 lat, jeżeli spotykaliśmy się w górach, to tylko w Sudetach. Zmieniło się to dopiero w 2000 r., kiedy pierwszy raz pojechaliśmy razem do Rumunii. Od tego czasu takich naszych wspólnych wyjazdów w różne niesudeckie masywy uzbierało się już sporo. Przed 2000 r. Maciek kilkakrotnie przebywał w różnych częściach Karpat rumuńskich - najczęściej w Górach Fogaraskich. Latem turystycznie, zimą bardziej na sportowo (m.in. taternickie wejścia na Negoiu). I nigdy mu się Karpaty rumuńskie nie znudziły, nawet po wejściach na położone na innych kontynentach szczyty przeszło dwukrotnie wyższe niż fogaraski Moldoveanu.
Moja córka Ula zachorowała na Karpaty w lecie 2000 r., gdy była jeszcze gimnazjalistką. Miała wtedy okazję porównać Alpy austriackie i Karpaty rumuńskie. Nie miała wątpliwości, które góry bardziej do niej przemawiają, które ją bardziej zauroczyły. Później na plan pierwszy przebiły się Karpaty Wschodnie, zwłaszcza ukraińskie, i cała ich kulturowa otoczka (i z tymi klimatami po studiach zawodowo się związała), ale - mam taką nadzieję - wędrówki po połoninach rumuńskiego odcinka Łuku Karpat to nie jest w jej przypadku (i w przypadku Kuby) zamknięty epizod.
30 sierpnia 2007 r. (czwartek)
Trasa: Schronisko Groapa Seacă (ok. 1600) - dolina Jieţ - schron Refugiul Agăţat (1750) - stina Roşiile - Lacul (jezioro) Zanoaga Stânei (ok. 1910)
Pobudka, spojrzenie w stronę gór i ulga... Pogoda nie najgorsza! Oby tylko przez tych kilka dni się utrzymała!
Szybkie śniadanie w schronisku, kawa i - dla potrzebujących - piwo...
...i równie szybkie wyjście w góry.
Schronisko Groapa Seacă jest świetnym punktem wyjściowym w góry Paring. Wysoko położone, z dobrym dojazdem od strony zachodniej, czyli z Petroşani, a po zmodernizowaniu drogi transkarpackiej (DN 67 C,) tzw. Transalpiny, również i od strony wschodniej, umożliwia w ciągu zaledwie kilku godzin wędrówki dotarcie do podnóża najwyższych szczytów masywu. Masywu, przypomnijmy, pod względem wysokości, niewiele ustępującemu Tatrom. Właśnie w pierwszym dniu naszej wycieczki z 2007 r. chcieliśmy rozbić nasze namioty u stóp najwyższego szczytu tych gór (Paringul Mare 2519 m n.p.m.), w kotle polodowcowego jeziora Zanoaga Stânei.
Schronisko Groapa Seacă ma tylko dwie wady. Pierwszą jest to, że rozpoczynając z tego miejsca poznawanie Paringu, traci się możliwość poznania zachodniej części masywu, w której znajdują się takie szczyty jak Gemănarea (2426), Cirja (Cârja - 2405) i Stoieniţa (2421) oraz urocze zgrupowania jezior polodowcowych rozrzuconych w rozległym kotle pod Vf. Slivei (2420). Tę wadę akurat mogłem w 2007 r. przeboleć. Zachodnią część Paringu udało mi się w miarę dobrze - tak przypuszczam - poznać już wcześniej. Gorzej z tą drugą wadą..., ale o niej za pewien czas.
Na razie wędrujemy na południe, ścieżką wiodącą prostopadle do głównego grzbietu Paringu. Nasza droga, którą poprowadzony jest szlak oznaczony czerwonym kółkiem, wiedzie doliną rzeki Jieţ. W tym miejscu jest to już wąski strumień, zupełnie nieprzypominający rzeki wpadającej w pobliżu Petroşani do siostrzanej rzeki Jiul de Est. Nie spieszymy się... pogaduchy, częste postoje, borówki...
Mijamy jakieś konstrukcje betonowe. Brzydkie toto, ale dziwić nie może. Jeżeli blisko połowa kraju znajduje się w Karpatach (dokładnie 47,4%, dla porównania w Polsce - 6,3 % powierzchni kraju), to siłą rzeczy takie cuda mniejszej i większej architektury przemysłowej trzeba upchnąć również i w górach. Zresztą, za każdym moim pobytem w Rumunii mniej rażą - albo zarastają roślinnością, albo się do nich po prostu przyzwyczajam... Beton oczywiście widzę, ale widzę też tzw. kontekst - taki jak tutaj, z zamykającymi widok od północy połoninami gór Şureanu.
Pierwsze goryczki... No tak, te kwiatki musiały nas przywitać jako pierwsze!
Zastanawiamy się z Maćkiem, czy podczas naszej wędrówki przez Paring natkniemy się na krótkołodygową goryczkę Kluzjusza (gentiana clusii), która od samego początku istnienia wrocławskiego Akademickiego Klubu Turystycznego, czyli od 1957 r., jest jego godłem. Wiele lat temu, wraz z blachą Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich (SKPS był jedną z sekcji AKT), wręczano nam również metalową maleńką goryczkę. Prawie cała moja turystyczna przygoda, a na pewno ta studencka i poststudencka, związana jest z tym kwiatkiem.
Goryczkę Kluzjusza widziałem w Paringu tylko podczas mojego pierwszego wyjazdu, w 1983 r. W 2007 r. - wyprzedzę nieco fakty - ani jeden taki kwiatek nie wpadł ani mi, ani Maćkowi, w oczy. Ale że Kluzjusze w Paringu jednak są, przekonuje chociażby internet:
http://www.carpati.org/poze_fotografii/ ... ius/95811/
W pewnym momencie znakowana ścieżka wykręciła niemal pod kątem prostym. Trochę nielogicznie, gdyż z miejsca zakrętu w górę doliny biegła cały czas wydeptana owczymi raciczkami sporej szerokości wygodna perć. Z pewnością doprowadzała tam, gdzie chcieliśmy w tym dniu dojść, czyli w rejon jeziora Zanoaga. Ten niespodziewany zakręt i ścieżka za zakrętem musiał do czegoś prowadzić - zaczęliśmy się nawet z Maćkiem domyślać, do czego...
Na razie jeszcze drewniany mostek przerzucony przez szeroki może na trzy kroki strumień. Aż trudno pojąć, że to ten sam Jieţ, którego wody dwadzieścia kilka kilometrów dalej, gdzieś przed Petroşani wycięły w skale rozdzielający góry Paring i Şureanu fantastyczny, głęboki wąwóz. Tutaj - taki sobie strumyczek...
Jeszcze może z trzysta, może czterysta metrów... i jest! Mieliśmy rację, szlak musiał dotrzeć do tego właśnie miejsca!
Wspominałem wcześniej o drugiej poważnej niedogodności schroniska Groapa Seacă. Jest to dość specyficzna wada, zresztą bardzo subiektywna. Moim zdaniem schronisko znajduje się zbyt blisko jednego z najciekawszych w rumuńskich Karpatach samoobsługowych schronów turystycznych. Mowa tu o schronie "Refugiul Agaţat", położonym zaledwie dwie godziny niespiesznego marszu od schroniska. Obydwa obiekty dzieli raptem dystans zaledwie 5 km i tylko 150 m różnicy poziomów (schron położony jest na wysokości 1750 m n.p.m.). Jeżeli jest ładna pogoda, to noclegi w obydwu tych obiektach, w dwóch kolejnych dobach, są takie trochę pozbawione sensu. No chyba, że celem wędrówki jest właśnie Refugiul Agaţat. To co innego!
Obiekt ten został zbudowany w latach 1985-1986 przez Viorela Morara z Devy. Na wzniesienie schronu Morar, któremu pomagali członkowie rodziny oraz przyjaciele, poświęcił łącznie 6-7 tygodni. Zbudowany w konstrukcji zrębowej schron zachwyca od pierwszego wejrzenia. Znajduje się on na wysokim na ok. 5,5 m potężnym głazie, położonym na wschodnim skraju niewielkiej polany. Aby się dostać do środka, trzeba wejść z poziomu polany po drewnianych schodkach. Całość przypomina jakąś baśniową twierdzę.
Wewnątrz prycze, na których może spać 5-6 osób, trochę pozostawionych przez turystów artykułów spożywczych (herbata, cukier, przyprawy) i kilka książek, w tym również i dwie polskie (tak było przynajmniej w sierpniu 2007 r.). Dość czysto, chociaż słyszałem opinie, że można tam niekiedy trafić na totalny bajzel. Ale to akurat przypadłość wielu chatek, i to nie tylko tych znajdujących się w rumuńskich Karpatach.
Przy schronie posiedzieliśmy pewnie z czterdzieści minut. Chyba nawet nie obiecywaliśmy sobie, że może kiedyś trafimy tu na noc. Zobaczymy - będzie jak będzie. Na razie wymarsz i ponownie do góry.
Wysokość łapaliśmy dość szybko. Co jakiś czas spoglądaliśmy za siebie. Widoczny wśród świerków dach schronu Agaţat znajdował się coraz niżej i robił się coraz mniejszy...
... aż znikł. Zresztą za chwilę znaleźliśmy się w kosówce. Przez chwilę poza nią, karłowatą jarzębiną, i goryczkami niewiele więcej widzieliśmy. Ścieżka w kosodrzewinie była wyraźna, szliśmy zarówno za znakami szlaku wymalowanych z rzadka na kamieniach, jak i śladami owczych raciczek. Gdzieś tam na górze musiała być bacówka - stâna, zresztą bacówkę Roşile pamiętałem z mojej pierwszej wędrówki po Paringu.
Jeszcze kilka smagnięć gałązek kosodrzewiny i pojawiły się nagle widoki. Zbliżyliśmy się do pierwszego progu kotła polodowcowego
Po jego przekroczeniu znaleźliśmy się w prawie już odsłoniętej przestrzeni, ze sporymi jeszcze łanami kosodrzewiny, ale łatwymi do obejścia... Szlakiem, owczymi ścieżkami, najrozmaitszymi własnymi wariantami...
Tu powitał nas kolejny symbol karpackiej flory - tojad mocny (Aconitum firmum). No to czekaliśmy jeszcze na przywitanie się z rododendronami. Powinny pojawić się za minutę, może pięć, no góra dziesięć...
I rzeczywiście pojawiły się. Oczywiście nie były to takie rododendrony olbrzymy, jakie od wczesnego dzieciństwa oglądam każdego maja koło "mojego" zamku Książ i w znajdującym się w granicach "mojej" Niemczy (a co! - pochwalę się, jestem obywatelem honorowym tego uroczego miasteczka) arboretum w Wojsławicach, ale kępy ich skarłowaciałych krewniaków - różaneczników alpejskich (Rhododendron ferrugineum), których w polskich górach praktycznie się nie uświadczy (jedynie w Karkonoszach, w Sowiej Dolinie, ale to sztucznie - sto kilkanaście lat temu - wprowadzona introdukcja), natomiast praktycznie w każdym wyższym paśmie Karpat rumuńskich i ukraińskich zawsze będą cieszyć wzrok.
Pokonaliśmy kolejny prożek kotła polodowcowego. Za chwilę miałem się znaleźć w miejscu, w którym już kiedyś byłem. Oczekiwałem, że nic się nie zmieniło, że zobaczę nie tylko tę samą dolinę, ale i taką samą bacówkę...
Bacówka - stâna Roşiile - stała w tym samym miejscu co kiedyś. Ale nie była już to ta sama bacówka, co kiedyś. Tętniąca życiem, rozbrzmiewająca owczymi dzwonkami i przedwieczornym beczeniem kilku setek owiec. Była opuszczona, zapewne od kilku już dobrych lat, i zniszczona...
A taka była w 1983 r.
Podeszliśmy do zrujnowanej bacówki. W dalszym ciągu - jak w 1983 r. - jej dach pokryty był częściowo duraluminiowymi blachami z poszycia wojskowego samolotu Lisunow Li-2, który zimą 1966 r. roztrzaskał się kilkaset metrów od bacówki.
Skrzętni górale wykorzystali blachę dużego transportowo-pasażerskiego samolotu nie tylko do zadaszenia bacówki. Różne części samolotu wmontowano w konstrukcję zagrody dla owiec - tak to wyglądało w sierpniu 1983 r.
Zaczęliśmy się rozglądać w miejscu katastrofy. Na hali co jakiś czas odkrywaliśmy jakieś elementy konstrukcyjne - fragmenty silnika gwiazdowego...
... i dość sporo innych części.
Nie były to jednak takie duże elementy, jakie zalegały w pobliżu bacówki w latach 80. minionego wieku. Natknęliśmy się wtedy na praktycznie cały tył kadłuba, wraz ze statecznikiem pionowym samolotu.
Pamiętam, że pierwsze nasze wrażenie było wtedy niesamowite. Wokół tego fragmentu najspokojniej w świecie pasły się owce. Gdy podeszliśmy bliżej, majestatycznie odeszły kilkadziesiąt metrów dalej, pozwalając mam zrobić kilka fotek. Nie pomyślały, że skubiące trawę tuż przy wraku byłyby bardziej fotogeniczne. Ale kilkanaście spośród nich przynajmniej na drugi plan się załapało...
Połaziliśmy jeszcze trochę w miejscu katastrofy. Zrobiłem jeszcze kilkanaście zdjęć - jakieś golenie podwozia, strzępu blach itp. - i poszliśmy dalej... I wyżej. W stronę jeziora Zanoaga Stânei. Tam chcieliśmy rozbić nasze namioty.
Czekało nas jeszcze pokonanie jednego stosunkowo niewysokiego progu polodowcowego. Po drodze wygłady polodowcowe (tzw. mutony), trochę zsuniętych ze zboczy w ciągu minionych tysięcy i setek lat skał najrozmaitszych rozmiarów, i znaleźliśmy sie na kolejnym piętrze doliny Roşiile, już w najbliższej okolicy jeziora Zanoaga Stânei.
A w chwilę później dotarliśmy do samego jeziora. Jego tafla rozpościera się na wysokości 1910 m n.p.m.
Trzeba było rozbić namioty. Ula z Kubą rozbili swoją Lafumę w może cztery-pięć minut, dziewczyny coś "marabutowego" postawiły jakieś dwie minuty później, a Maciek i ja w dalszym ciągu walczyliśmy z jakimś czeskim wynalazkiem Maćka. Maciek, zakochany we wszystkim co czeskie, zabrał na ten wyjazd jeden ze swoich właśnie czeskich namiotów. Akurat ten, który różnego rodzaju sznurków i linek ma niewiele mniej od brytyjskiego spadochronu z lat II wojny światowej. Cała pozostała czwórka miała niezły ubaw, patrząc na naszą heroiczną walkę ze spadochronem, pardon namiotem. W Paringu mieliśmy nasze Arnhem - "O jedną dolinę za daleko"... I tak całe szczęście, że (jeszcze) nie wiało!
Ale w końcu rozstawiliśmy nasze namioty i było fajnie. Upragnione spokojne górskie późne popołudnie...
a następnie zasłużona kolacja...
Po której można się było cieszyć pierwszą prawdziwie karpacką górską nocą w 2007 roku.
c.d.n.
A zatem do dzieła...
Rumuńska część wakacji w 2007 roku z pewnych powodów nie mogła być długa. Nasza skromna sześcioosobowa ekipa, mieszcząca się w trzech namiotach, mogła sobie pozwolić na góra trzynastodniowy wyjazd, licząc od dnia wyjazdu z Wrocławia do dnia powrotu nad Odrę. Odliczając czas spędzony w podróży, pozostawało nam zatem około dziesięciu dni na góry lub, jeśli pogoda będzie trefna , na jakieś inne podgórskie atrakcje (podczas spotkania przedwyjazdowego odpukiwaliśmy w niemalowany, zalany piwem, blat stolika w niezapomnianym "Kalogródku" przy ulicy Kuźniczej; tu wyprzedzę nieco fakty - odpukiwaliśmy nie do końca skutecznie).
Do Rumunii wybraliśmy się pociągiem. Były to ostatnie podrygi w miarę sensownych połączeń kolejowych Polski z Rumunią. Jeździł wtedy jeszcze pociąg z Warszawy przez Kraków, Muszynę, Budapeszt i Rumunię do nadczarnomorskiej bułgarskiej Warny. Nic, tylko do niego wsiąść - najlepiej w Krakowie, ale z międzynarodowymi biletami wykupionymi dopiero z końcowej polskiej stacji - Muszyny i do Muszyny (do tej stacji kupowaliśmy bilety w taryfie krajowej). Zakupione wtedy przez nas bilety międzynarodowe to nieistniejąca już taryfa EuroDomino, nie za droga (dla dwójki naszych studentów - mojej córki Uli i jej chłopaka, dziś mojego zięcia, Kuby - wręcz tania), a jednocześnie bardzo wygodna i "elastyczna". Nie pamiętam już szczegółów tej oferty, ale chodziło w niej m.in. o to, że cena ważnego dwa tygodnie biletu była ceną przejazdu do pierwszej stacji kolejowej w Rumunii (w naszym przypadku było to Curtici), od której później po tym kraju można było jeździć już "za darmo", ale "tylko" w ciągu czterech wybranych dni spośród czternastu dni ważności biletu. Wyboru dni przejazdowych można było dokonywać juz na miejscu - w Rumunii. Istniał też warunek, aby przejazdy w Rumunii "tam" i "z powrotem" w znaczącej części biegły tą samą trasą. Teoretycznie można więc było, np. przy totalnym załamaniu pogody w górach, rzucić te całe Karpaty w diabły i pozostałą część pobytu w Rumunii spędzić gdzieś na nadczarnomorskich plażach. Koszt liczącego niemal tysiąc kilometrów przejazdu nad morze i powrót stamtąd do Curtici znalazłby się więc w cenie naszego biletu.
Pobytu nad Morzem Czarnym jednak nie planowaliśmy, ale trochę pokombinować z naszymi biletami - czemu nie. Z jakiejś mierze się to udało - ale o tym później.
Rozpoczętą wyjazdem w Wrocławia podróż do Rumunii (wyjechaliśmy 28 sierpnia, około godziny 17.00) spędziliśmy na wesoło, jednak z małymi gastrycznymi przygodami. W Krakowie, gdzie mieliśmy przesiadkę, "załapaliśmy się" na uroczyste inauguracyjne otwarcie Galerii Krakowskiej. Może nie na samą fetę otwierającą ten przybytek, ale na pewno na zalegające jeszcze na półkach towary w mocno promocyjnych cenach. Na nasze nieszczęście wśród tych towarów za ćwierć darmo było też kupione w delikatesach Galerii Krakowskiej piwo "Żywiec". Po pierwszym niezaplanowanym pobycie w wagonowym kibelku i powrocie do przedziału, zająłem się lekturą piwnej etykiety. Wyjaśniło się, skąd wzięła się tak bardzo atrakcyjna cena - data ważności produktu kończyła się w okolicach Bożego Ciała. Trochę się więc z naszym wyjazdem w rumuńskie Karpaty spóźniliśmy. Jakiś plus jednak z tej "przygody" pozostał - od dziewięciu lat nie kupiłem ani razu butelkowanego, ani też zapuszkowanego "Żywca". Są lepsze (i pewniejsze) produkty branży piwowarskiej.
Dojechaliśmy do Curtici i mogliśmy wpisać na naszych biletach trasę pierwszego z wybranych dni przejazdów wewnątrzrumuńskich: 29. 08. 2007 Curtici - Deva - Petroşani.
Do Petroşani, stolicy zagłębia węglowego w dolinie rzeki Jiu, dojechaliśmy, z przesiadką w Devie, równo dobę po wyjeździe z Wrocławia, czyli około 17.00 czasu miejscowego (czyli faktycznie jechaliśmy 23 godziny). Do centrum miasta nie zachodziliśmy. Zaraz po wyjściu z dworca staliśmy się celem ataku właściciela busa. Napastnik oferował nam podwiezienie w każde wybrane przez nas miejsce. Na nasze "Groapa Seacă" rzucił swoją propozycję cenową. Nie pamiętam już ile to wtedy było, ale z pewnością nie była to kwota wygórowana. Nawet przez myśl nie przyszła nam chęć targowania się z kierowcą. Kilka minut później jechaliśmy już na wschód, w kierunku leżącego na wysokości 1600 m n.p.m. schroniska Cabana Groapa Seacă. Trzeba było zatem doby, aby - jak ktoś w busie żartobliwie zauważył - dostać się pociągiem i samochodem z Wrocławia na Śnieżkę.
Dla pięciu osób, spośród naszej szóstki, droga skalnym wąwozem doliny Jieţ, prowadząca na przełęcz Groapa Seacă była już znana. Jest to okazja, aby w kilku zdaniach przedstawić naszą ekipę. Namiot nr 1 (żeńska dwójka) obsadzony był przez Anię i Ilonę, namiot nr 2 przez Ulę i Kubę, namiot nr 3 zajmowałem ja z Maćkiem - moim kolegą z SKPS. W maju 2005 r. współorganizowałem dla Instytutu Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego dziesięciodniową archeologiczno-turystyczno-krajoznawczą wycieczkę autokarową, w której uczestniczyły wszystkie dziewczyny (Ania, Ilona i Ula) oraz Maciek i ja. Podczas tej wycieczki przejechaliśmy m.in. z Petroşani do schroniska Obirşia Lotrului, drogą pięknie poprowadzoną pomiędzy górami Paring i Şureanu i wiodącą przez przełęcz Groapa Seacă (1600 m n.p.m.) oraz leżące nieco poniżej przełęczy schronisko o tej samej nazwie. Wtedy, w maju 2005 r., najwyższe partie Paringu były jeszcze w znacznej części pokryte śniegiem. Mogliśmy na nie tylko z dołu popatrzeć, zresztą turystyczny i archeologiczny cel przejazdu z Petroşani do Obirşii Lotrului był zupełnie inny. Z Obirşii rozpoczynaliśmy dwudniowe przejście przez góry Şureanu do najwyżej położonego stanowiska archeologicznego w całych Karpatach - leżących na wysokości ok. 2000 m n.p.m. reliktów starożytnej twierdzy dackiej w rejonie przełęczy Ocolu (przejście to opisałem już na innych forach, m.in.: http://www.beskidzkie.fora.pl/karpaty-z ... ,4966.html oraz http://npm.pl/forum/viewtopic.php?t=4183 ). W tej wędrówce po górach Şureanu uczestniczyli m.in. Ula, Maciek i ja, natomiast Ania z Iloną przejechały się tylko naszym autokarem z Petroşani do Obirşii Lotrului, a stamtąd z powrotem do Petroşani (nie zabrały wtedy z Polski sprzętu biwakowego, dlatego z ciężkim sercem musiały z wędrówki zrezygnować). Przejazd przez góry, atmosfera schroniska w Obirşii i zapewne wiele jeszcze innych czynników spowodowały, że dziewczyny złapały rumuńskiego bakcyla. Rok później uczestniczyły w podobnej autokarowo-pieszej eskapadzie po Rumunii, gdy jako cel obraliśmy sobie region marmaroski i Bukowinę (z pieszymi wycieczkami po Górach Rodniańskich, Kelimeńskich i Rarau). Na sierpniowy wyjazd w 2007 r. nie trzeba je było długo namawiać. Przejrzały we Wrocławiu kilka swoich zdjęć sprzed dwóch lat z widoczkami zaśnieżonego Paringu - o chociażby takich...
... i gdzieś tak z godzinę po złożeniu im propozycji wyjazdu usłyszałem - "jasne, że jedziemy!"
Maćka poznałem jesienią 1985 r. Był wtedy jeszcze licealistą, ale zapisał się na kurs studenckiego przewodnika sudeckiego. Przez dłuższy okres czasu, a ściślej 15 lat, jeżeli spotykaliśmy się w górach, to tylko w Sudetach. Zmieniło się to dopiero w 2000 r., kiedy pierwszy raz pojechaliśmy razem do Rumunii. Od tego czasu takich naszych wspólnych wyjazdów w różne niesudeckie masywy uzbierało się już sporo. Przed 2000 r. Maciek kilkakrotnie przebywał w różnych częściach Karpat rumuńskich - najczęściej w Górach Fogaraskich. Latem turystycznie, zimą bardziej na sportowo (m.in. taternickie wejścia na Negoiu). I nigdy mu się Karpaty rumuńskie nie znudziły, nawet po wejściach na położone na innych kontynentach szczyty przeszło dwukrotnie wyższe niż fogaraski Moldoveanu.
Moja córka Ula zachorowała na Karpaty w lecie 2000 r., gdy była jeszcze gimnazjalistką. Miała wtedy okazję porównać Alpy austriackie i Karpaty rumuńskie. Nie miała wątpliwości, które góry bardziej do niej przemawiają, które ją bardziej zauroczyły. Później na plan pierwszy przebiły się Karpaty Wschodnie, zwłaszcza ukraińskie, i cała ich kulturowa otoczka (i z tymi klimatami po studiach zawodowo się związała), ale - mam taką nadzieję - wędrówki po połoninach rumuńskiego odcinka Łuku Karpat to nie jest w jej przypadku (i w przypadku Kuby) zamknięty epizod.
30 sierpnia 2007 r. (czwartek)
Trasa: Schronisko Groapa Seacă (ok. 1600) - dolina Jieţ - schron Refugiul Agăţat (1750) - stina Roşiile - Lacul (jezioro) Zanoaga Stânei (ok. 1910)
Pobudka, spojrzenie w stronę gór i ulga... Pogoda nie najgorsza! Oby tylko przez tych kilka dni się utrzymała!
Szybkie śniadanie w schronisku, kawa i - dla potrzebujących - piwo...
...i równie szybkie wyjście w góry.
Schronisko Groapa Seacă jest świetnym punktem wyjściowym w góry Paring. Wysoko położone, z dobrym dojazdem od strony zachodniej, czyli z Petroşani, a po zmodernizowaniu drogi transkarpackiej (DN 67 C,) tzw. Transalpiny, również i od strony wschodniej, umożliwia w ciągu zaledwie kilku godzin wędrówki dotarcie do podnóża najwyższych szczytów masywu. Masywu, przypomnijmy, pod względem wysokości, niewiele ustępującemu Tatrom. Właśnie w pierwszym dniu naszej wycieczki z 2007 r. chcieliśmy rozbić nasze namioty u stóp najwyższego szczytu tych gór (Paringul Mare 2519 m n.p.m.), w kotle polodowcowego jeziora Zanoaga Stânei.
Schronisko Groapa Seacă ma tylko dwie wady. Pierwszą jest to, że rozpoczynając z tego miejsca poznawanie Paringu, traci się możliwość poznania zachodniej części masywu, w której znajdują się takie szczyty jak Gemănarea (2426), Cirja (Cârja - 2405) i Stoieniţa (2421) oraz urocze zgrupowania jezior polodowcowych rozrzuconych w rozległym kotle pod Vf. Slivei (2420). Tę wadę akurat mogłem w 2007 r. przeboleć. Zachodnią część Paringu udało mi się w miarę dobrze - tak przypuszczam - poznać już wcześniej. Gorzej z tą drugą wadą..., ale o niej za pewien czas.
Na razie wędrujemy na południe, ścieżką wiodącą prostopadle do głównego grzbietu Paringu. Nasza droga, którą poprowadzony jest szlak oznaczony czerwonym kółkiem, wiedzie doliną rzeki Jieţ. W tym miejscu jest to już wąski strumień, zupełnie nieprzypominający rzeki wpadającej w pobliżu Petroşani do siostrzanej rzeki Jiul de Est. Nie spieszymy się... pogaduchy, częste postoje, borówki...
Mijamy jakieś konstrukcje betonowe. Brzydkie toto, ale dziwić nie może. Jeżeli blisko połowa kraju znajduje się w Karpatach (dokładnie 47,4%, dla porównania w Polsce - 6,3 % powierzchni kraju), to siłą rzeczy takie cuda mniejszej i większej architektury przemysłowej trzeba upchnąć również i w górach. Zresztą, za każdym moim pobytem w Rumunii mniej rażą - albo zarastają roślinnością, albo się do nich po prostu przyzwyczajam... Beton oczywiście widzę, ale widzę też tzw. kontekst - taki jak tutaj, z zamykającymi widok od północy połoninami gór Şureanu.
Pierwsze goryczki... No tak, te kwiatki musiały nas przywitać jako pierwsze!
Zastanawiamy się z Maćkiem, czy podczas naszej wędrówki przez Paring natkniemy się na krótkołodygową goryczkę Kluzjusza (gentiana clusii), która od samego początku istnienia wrocławskiego Akademickiego Klubu Turystycznego, czyli od 1957 r., jest jego godłem. Wiele lat temu, wraz z blachą Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich (SKPS był jedną z sekcji AKT), wręczano nam również metalową maleńką goryczkę. Prawie cała moja turystyczna przygoda, a na pewno ta studencka i poststudencka, związana jest z tym kwiatkiem.
Goryczkę Kluzjusza widziałem w Paringu tylko podczas mojego pierwszego wyjazdu, w 1983 r. W 2007 r. - wyprzedzę nieco fakty - ani jeden taki kwiatek nie wpadł ani mi, ani Maćkowi, w oczy. Ale że Kluzjusze w Paringu jednak są, przekonuje chociażby internet:
http://www.carpati.org/poze_fotografii/ ... ius/95811/
W pewnym momencie znakowana ścieżka wykręciła niemal pod kątem prostym. Trochę nielogicznie, gdyż z miejsca zakrętu w górę doliny biegła cały czas wydeptana owczymi raciczkami sporej szerokości wygodna perć. Z pewnością doprowadzała tam, gdzie chcieliśmy w tym dniu dojść, czyli w rejon jeziora Zanoaga. Ten niespodziewany zakręt i ścieżka za zakrętem musiał do czegoś prowadzić - zaczęliśmy się nawet z Maćkiem domyślać, do czego...
Na razie jeszcze drewniany mostek przerzucony przez szeroki może na trzy kroki strumień. Aż trudno pojąć, że to ten sam Jieţ, którego wody dwadzieścia kilka kilometrów dalej, gdzieś przed Petroşani wycięły w skale rozdzielający góry Paring i Şureanu fantastyczny, głęboki wąwóz. Tutaj - taki sobie strumyczek...
Jeszcze może z trzysta, może czterysta metrów... i jest! Mieliśmy rację, szlak musiał dotrzeć do tego właśnie miejsca!
Wspominałem wcześniej o drugiej poważnej niedogodności schroniska Groapa Seacă. Jest to dość specyficzna wada, zresztą bardzo subiektywna. Moim zdaniem schronisko znajduje się zbyt blisko jednego z najciekawszych w rumuńskich Karpatach samoobsługowych schronów turystycznych. Mowa tu o schronie "Refugiul Agaţat", położonym zaledwie dwie godziny niespiesznego marszu od schroniska. Obydwa obiekty dzieli raptem dystans zaledwie 5 km i tylko 150 m różnicy poziomów (schron położony jest na wysokości 1750 m n.p.m.). Jeżeli jest ładna pogoda, to noclegi w obydwu tych obiektach, w dwóch kolejnych dobach, są takie trochę pozbawione sensu. No chyba, że celem wędrówki jest właśnie Refugiul Agaţat. To co innego!
Obiekt ten został zbudowany w latach 1985-1986 przez Viorela Morara z Devy. Na wzniesienie schronu Morar, któremu pomagali członkowie rodziny oraz przyjaciele, poświęcił łącznie 6-7 tygodni. Zbudowany w konstrukcji zrębowej schron zachwyca od pierwszego wejrzenia. Znajduje się on na wysokim na ok. 5,5 m potężnym głazie, położonym na wschodnim skraju niewielkiej polany. Aby się dostać do środka, trzeba wejść z poziomu polany po drewnianych schodkach. Całość przypomina jakąś baśniową twierdzę.
Wewnątrz prycze, na których może spać 5-6 osób, trochę pozostawionych przez turystów artykułów spożywczych (herbata, cukier, przyprawy) i kilka książek, w tym również i dwie polskie (tak było przynajmniej w sierpniu 2007 r.). Dość czysto, chociaż słyszałem opinie, że można tam niekiedy trafić na totalny bajzel. Ale to akurat przypadłość wielu chatek, i to nie tylko tych znajdujących się w rumuńskich Karpatach.
Przy schronie posiedzieliśmy pewnie z czterdzieści minut. Chyba nawet nie obiecywaliśmy sobie, że może kiedyś trafimy tu na noc. Zobaczymy - będzie jak będzie. Na razie wymarsz i ponownie do góry.
Wysokość łapaliśmy dość szybko. Co jakiś czas spoglądaliśmy za siebie. Widoczny wśród świerków dach schronu Agaţat znajdował się coraz niżej i robił się coraz mniejszy...
... aż znikł. Zresztą za chwilę znaleźliśmy się w kosówce. Przez chwilę poza nią, karłowatą jarzębiną, i goryczkami niewiele więcej widzieliśmy. Ścieżka w kosodrzewinie była wyraźna, szliśmy zarówno za znakami szlaku wymalowanych z rzadka na kamieniach, jak i śladami owczych raciczek. Gdzieś tam na górze musiała być bacówka - stâna, zresztą bacówkę Roşile pamiętałem z mojej pierwszej wędrówki po Paringu.
Jeszcze kilka smagnięć gałązek kosodrzewiny i pojawiły się nagle widoki. Zbliżyliśmy się do pierwszego progu kotła polodowcowego
Po jego przekroczeniu znaleźliśmy się w prawie już odsłoniętej przestrzeni, ze sporymi jeszcze łanami kosodrzewiny, ale łatwymi do obejścia... Szlakiem, owczymi ścieżkami, najrozmaitszymi własnymi wariantami...
Tu powitał nas kolejny symbol karpackiej flory - tojad mocny (Aconitum firmum). No to czekaliśmy jeszcze na przywitanie się z rododendronami. Powinny pojawić się za minutę, może pięć, no góra dziesięć...
I rzeczywiście pojawiły się. Oczywiście nie były to takie rododendrony olbrzymy, jakie od wczesnego dzieciństwa oglądam każdego maja koło "mojego" zamku Książ i w znajdującym się w granicach "mojej" Niemczy (a co! - pochwalę się, jestem obywatelem honorowym tego uroczego miasteczka) arboretum w Wojsławicach, ale kępy ich skarłowaciałych krewniaków - różaneczników alpejskich (Rhododendron ferrugineum), których w polskich górach praktycznie się nie uświadczy (jedynie w Karkonoszach, w Sowiej Dolinie, ale to sztucznie - sto kilkanaście lat temu - wprowadzona introdukcja), natomiast praktycznie w każdym wyższym paśmie Karpat rumuńskich i ukraińskich zawsze będą cieszyć wzrok.
Pokonaliśmy kolejny prożek kotła polodowcowego. Za chwilę miałem się znaleźć w miejscu, w którym już kiedyś byłem. Oczekiwałem, że nic się nie zmieniło, że zobaczę nie tylko tę samą dolinę, ale i taką samą bacówkę...
Bacówka - stâna Roşiile - stała w tym samym miejscu co kiedyś. Ale nie była już to ta sama bacówka, co kiedyś. Tętniąca życiem, rozbrzmiewająca owczymi dzwonkami i przedwieczornym beczeniem kilku setek owiec. Była opuszczona, zapewne od kilku już dobrych lat, i zniszczona...
A taka była w 1983 r.
Podeszliśmy do zrujnowanej bacówki. W dalszym ciągu - jak w 1983 r. - jej dach pokryty był częściowo duraluminiowymi blachami z poszycia wojskowego samolotu Lisunow Li-2, który zimą 1966 r. roztrzaskał się kilkaset metrów od bacówki.
Skrzętni górale wykorzystali blachę dużego transportowo-pasażerskiego samolotu nie tylko do zadaszenia bacówki. Różne części samolotu wmontowano w konstrukcję zagrody dla owiec - tak to wyglądało w sierpniu 1983 r.
Zaczęliśmy się rozglądać w miejscu katastrofy. Na hali co jakiś czas odkrywaliśmy jakieś elementy konstrukcyjne - fragmenty silnika gwiazdowego...
... i dość sporo innych części.
Nie były to jednak takie duże elementy, jakie zalegały w pobliżu bacówki w latach 80. minionego wieku. Natknęliśmy się wtedy na praktycznie cały tył kadłuba, wraz ze statecznikiem pionowym samolotu.
Pamiętam, że pierwsze nasze wrażenie było wtedy niesamowite. Wokół tego fragmentu najspokojniej w świecie pasły się owce. Gdy podeszliśmy bliżej, majestatycznie odeszły kilkadziesiąt metrów dalej, pozwalając mam zrobić kilka fotek. Nie pomyślały, że skubiące trawę tuż przy wraku byłyby bardziej fotogeniczne. Ale kilkanaście spośród nich przynajmniej na drugi plan się załapało...
Połaziliśmy jeszcze trochę w miejscu katastrofy. Zrobiłem jeszcze kilkanaście zdjęć - jakieś golenie podwozia, strzępu blach itp. - i poszliśmy dalej... I wyżej. W stronę jeziora Zanoaga Stânei. Tam chcieliśmy rozbić nasze namioty.
Czekało nas jeszcze pokonanie jednego stosunkowo niewysokiego progu polodowcowego. Po drodze wygłady polodowcowe (tzw. mutony), trochę zsuniętych ze zboczy w ciągu minionych tysięcy i setek lat skał najrozmaitszych rozmiarów, i znaleźliśmy sie na kolejnym piętrze doliny Roşiile, już w najbliższej okolicy jeziora Zanoaga Stânei.
A w chwilę później dotarliśmy do samego jeziora. Jego tafla rozpościera się na wysokości 1910 m n.p.m.
Trzeba było rozbić namioty. Ula z Kubą rozbili swoją Lafumę w może cztery-pięć minut, dziewczyny coś "marabutowego" postawiły jakieś dwie minuty później, a Maciek i ja w dalszym ciągu walczyliśmy z jakimś czeskim wynalazkiem Maćka. Maciek, zakochany we wszystkim co czeskie, zabrał na ten wyjazd jeden ze swoich właśnie czeskich namiotów. Akurat ten, który różnego rodzaju sznurków i linek ma niewiele mniej od brytyjskiego spadochronu z lat II wojny światowej. Cała pozostała czwórka miała niezły ubaw, patrząc na naszą heroiczną walkę ze spadochronem, pardon namiotem. W Paringu mieliśmy nasze Arnhem - "O jedną dolinę za daleko"... I tak całe szczęście, że (jeszcze) nie wiało!
Ale w końcu rozstawiliśmy nasze namioty i było fajnie. Upragnione spokojne górskie późne popołudnie...
a następnie zasłużona kolacja...
Po której można się było cieszyć pierwszą prawdziwie karpacką górską nocą w 2007 roku.
c.d.n.