29.04 - 03.05. Veporské vrchy na wyłączność
: 2016-05-05, 14:13
29.04. PIĄTEK
Moja majówka jeszcze w połowie kwietnia stała pod znakiem zapytania, ale kiedy już trzeba było potwierdzić rezerwację noclegu, zrzuciłam swoje obowiązki związane z obchodami świąt państwowych na koleżanki i zdecydowałam - Jadę!
Później jeszcze było kilka momentów zwątpienia związanych z prognozą pogody, gdyż musiałam przekonać swój umysł i serce, że była to mądra decyzja, ale ostatecznie czas na wycofanie się już minął, więc pozostało tylko kompletować kasę, ubezpieczenia, peleryny i zapas ciepłych gaci
Piątek był dniem, który upłynął głównie na podróżach przez południową część Polski. Po pracy, o godzinie 12:00 wskoczyłam do autobusu w kierunku Krakowa. Stamtąd pojechałam do Katowic, gdzie skonsumowałam ostatni przed wyjazdem obiad, a następnie udałam się na peron, z którego odjeżdżał pociąg do Zwardonia.
Cóż, pogoda dopisywała! Prognozy też były nieco bardziej krzepiące niż kilka dni wcześniej, więc pozostało jedynie pozytywnie się nastawić i wyciągać radość z osób towarzyszących w niedoli W komplecie spotkaliśmy się już w naszym wagonie, gdzie czas upływał bardzo szybko i radośnie, a do nas co i rusz dosiadywali się (jak oni mówili) "kolejorze", którzy wracali jak co dzień do domu Tutaj przypomina mi się piosenka Końca Świata pt. Blues o robotniczej krwi i jej fragment: "Ten pociąg wozi go do pracy, a innych zaś daleko w świat". W piątek to właśnie my mieliśmy ten przywilej, że jechaliśmy odpoczywać w pięknych okolicznościach przyrody, gdy inni musieli pracować.
Około 20.00 dojechaliśmy do Zwardonia, skąd niedługo mieliśmy przesiadkę już w kierunku naszego pierwszego celu. W pociągu zaczęłam szukać czegoś w plecaku i akurat uderzyła mnie po oczach moja "krówka", więc nie powstrzymaliśmy się od skosztowania jej, jednak resztę zostawiliśmy na później. Tutaj też spotkaliśmy słowackiego konduktora, który, jak się okazało, objął "honorowy patronat" nad naszą wycieczką Poinformowaliśmy go dokąd się udajemy. Popatrzył na nas z lekkim niedowierzaniem i zawadiacką miną, ale "wypuścił wolno", gdy dojechaliśmy do stacji kolejowej w miejscowości Čierne pri Čadci.
Tutaj, zanim zdecydowaliśmy się marznąć w miejscu noclegowym, zahaczyliśmy o jedną knajpkę . Wieczór okraszony był lokalnym piwem, rozmowami polsko-słowackimi z różnym skutkiem, a także moim oraz Marysi "śpiewem".
Jednak w pewnym momencie ktoś musiał podjąć męską decyzję, że trzeba już iść ku miejscu noclegowemu, więc my, jak przystało na prawdziwe kobiety, zaczęłyśmy narzekać (;-P), że już pora i siłą swojego marudzenia przekonałyśmy panów, że najwyższy czas iść.
Droga prowadziła początkowo przez las, a później przez przysiółek z kilkoma gospodarstwami, jednak w związku z tym, że było ciemno, liczył się tylko cel - rozłożenie namiotu i pójście spać! W końcu dotarliśmy na wymarzony Trójstyk.
Ja spodziewałam się, że będzie tam taki obelisk jak na granicy polsko-słowacko-ukraińskiej, więc byłam trochę zdziwiona, iż jest ich aż trzy.
Okazuje się, że miejsce przecięcia granic znajduje się w korycie potoku, stąd każdy kraj ma swój obelisk. Droga jest bardzo dobrze oświetlona.
My jednak poszliśmy w kierunku wiaty, gdzie latarni nie ma. Tam żeńska część grupy poszła spać do namiotów, natomiast dzielni panowie jeszcze rozpalili ognisko. Ja marzyłam tylko o tym, żeby znaleźć się w śpiworze, gdyż zbliżała się północ, a pobudka miała być około czwartej...
SOBOTA, 30.04
Sobota to kolejny dzień podróży i przesiadek. Panowie nastawili budziki na 3.50... ale nie zadzwoniły. Ja podsłuchując ich rozmowy z perspektywy namiotu również ustawiłam budzik, na 4:00. I dobrze (?), że to zrobiłam, gdyż mogłam obudzić resztę ekipy.
Dłuuuuugo przed świtem musieliśmy złożyć namioty, na których wyraźnie było widać pokłosie wczorajszych temperatur - solidny szron! Uwinęliśmy się w miarę na czas, więc ruszyliśmy w drogę na dół.
Gdy dotarliśmy do stacji, już zaczynało świtać.
Jednak nie budziło to naszej wielkiej radości, gdyż jedyne o czym marzyliśmy to sen. No, może jeszcze odrobina ciepła
Kiedy zatem przyjechała nasza motoriczka, wszyscy weszliśmy do niej radośnie, a w środku z uśmiechem przywitał nas nasz patron honorowy, który chyba spodziewał się, że zamarzniemy w nocy. Wypytał nas, w jakiej knajpce byliśmy, jak się nas spało i dokąd zmierzamy.
Ściąganie wszystkich ubrań nocnych następowało bardzo stopniowo, jednak zadowolenie z pobytu w ciepłym pociągu było bardzo szybkie!
Motoriczką dotarliśmy do Čadcy, stamtąd do Žiliny, a następnie do Zwolenia. Pogoda wciąż była niezmienna!
Humory wciąż dopisywały!
...chociaż niektórzy zdecydowanie mieli jeszcze ochotę pospać...
...a lokalna policja miała bardzo srogie miny!
Ruszyliśmy jednak w stronę dworca autobusowego, aby sprawdzić, z jakiego stanowiska odjeżdża nasz autobus do Hriňovej.
Był tak blisko, że może bym się nawet nie zgubiła będąc sama!
Podczas poszukiwania autobusu do Hžinovej zamiast Hriňovej postanowiłam odpocząć na ławce. Drobna różnica w postawieniu akcentu spowodowała, że nikt nie potrafił nam wytłumaczyć, z którego przystanku może odjeżdżać nas autobus. Ba, ludzie dopytywali nawet, czy na pewno chodzi nam o miejscowość na Słowacji. Na szczęście wszystko się wyjaśniło i dobrze skończyło, więc po sprawdzeniu, skąd będziemy ruszać, uderzyliśmy jeszcze na śniadanie. W końcu była dopiero 10.00
Szybko znaleźliśmy jakąś restaurację przy dworcu, ale przecież ruda blondynka jak ja nie zrozumie słowackiego menu Wprawdzie intuicyjnie można było się czegoś tam domyślić, ale należy również zapamiętać raz na zawsze - "tanier" to nic innego jak "talerz"! Dostałam zatem talerz z szynką, serem, pomidorem i serkiem topionym No nic Trzeba było się jakoś z tym pogodzić. W końcu nie tylko ja, ale i Eco dostał podobne danie. Dokupiłam do niego chleb, chociaż na początku mówiłam pani, że pieczywo mi do szczęścia niepotrzebne. Później radośnie i z pełnym przekonaniem wmówiliśmy Andrzejowi, że na jego talerzu również znajduje się serek topiony, więc ten, biedny, przekąsił solidną kostkę masła na jeden raz Chyba nie było mu tak do śmiechu jak nam, ale zachował odrobinę pozorów i wytrzymał nasze niekontrolowane wybuchy radości. Potem udaliśmy się już tylko na przystanek...
...a stamtąd dojechaliśmy do Hriňovej, gdzie uskuteczniliśmy ostatnie zakupy, zostawiając Andrzeja z naszym bagażem "życiowym".
Panowie jeszcze spojrzeli na mapę...
...i zlokalizowali knajpkę, w której napiliśmy się piwa, a my - żeńska część ekipy - wzięłyśmy ostatnią kąpiel w umywalce ;-P Pudelek miał nawet ubranie dopasowane do miejsca, w którym się znajdowaliśmy, bo na tym samym budynku, w którym była knajpka, był ów szyld:
Po zażyciu kąpieli w wodzie i piwie pozostało już tylko ruszyć na szlak...
Moja majówka jeszcze w połowie kwietnia stała pod znakiem zapytania, ale kiedy już trzeba było potwierdzić rezerwację noclegu, zrzuciłam swoje obowiązki związane z obchodami świąt państwowych na koleżanki i zdecydowałam - Jadę!
Później jeszcze było kilka momentów zwątpienia związanych z prognozą pogody, gdyż musiałam przekonać swój umysł i serce, że była to mądra decyzja, ale ostatecznie czas na wycofanie się już minął, więc pozostało tylko kompletować kasę, ubezpieczenia, peleryny i zapas ciepłych gaci
Piątek był dniem, który upłynął głównie na podróżach przez południową część Polski. Po pracy, o godzinie 12:00 wskoczyłam do autobusu w kierunku Krakowa. Stamtąd pojechałam do Katowic, gdzie skonsumowałam ostatni przed wyjazdem obiad, a następnie udałam się na peron, z którego odjeżdżał pociąg do Zwardonia.
Cóż, pogoda dopisywała! Prognozy też były nieco bardziej krzepiące niż kilka dni wcześniej, więc pozostało jedynie pozytywnie się nastawić i wyciągać radość z osób towarzyszących w niedoli W komplecie spotkaliśmy się już w naszym wagonie, gdzie czas upływał bardzo szybko i radośnie, a do nas co i rusz dosiadywali się (jak oni mówili) "kolejorze", którzy wracali jak co dzień do domu Tutaj przypomina mi się piosenka Końca Świata pt. Blues o robotniczej krwi i jej fragment: "Ten pociąg wozi go do pracy, a innych zaś daleko w świat". W piątek to właśnie my mieliśmy ten przywilej, że jechaliśmy odpoczywać w pięknych okolicznościach przyrody, gdy inni musieli pracować.
Około 20.00 dojechaliśmy do Zwardonia, skąd niedługo mieliśmy przesiadkę już w kierunku naszego pierwszego celu. W pociągu zaczęłam szukać czegoś w plecaku i akurat uderzyła mnie po oczach moja "krówka", więc nie powstrzymaliśmy się od skosztowania jej, jednak resztę zostawiliśmy na później. Tutaj też spotkaliśmy słowackiego konduktora, który, jak się okazało, objął "honorowy patronat" nad naszą wycieczką Poinformowaliśmy go dokąd się udajemy. Popatrzył na nas z lekkim niedowierzaniem i zawadiacką miną, ale "wypuścił wolno", gdy dojechaliśmy do stacji kolejowej w miejscowości Čierne pri Čadci.
Tutaj, zanim zdecydowaliśmy się marznąć w miejscu noclegowym, zahaczyliśmy o jedną knajpkę . Wieczór okraszony był lokalnym piwem, rozmowami polsko-słowackimi z różnym skutkiem, a także moim oraz Marysi "śpiewem".
Jednak w pewnym momencie ktoś musiał podjąć męską decyzję, że trzeba już iść ku miejscu noclegowemu, więc my, jak przystało na prawdziwe kobiety, zaczęłyśmy narzekać (;-P), że już pora i siłą swojego marudzenia przekonałyśmy panów, że najwyższy czas iść.
Droga prowadziła początkowo przez las, a później przez przysiółek z kilkoma gospodarstwami, jednak w związku z tym, że było ciemno, liczył się tylko cel - rozłożenie namiotu i pójście spać! W końcu dotarliśmy na wymarzony Trójstyk.
Ja spodziewałam się, że będzie tam taki obelisk jak na granicy polsko-słowacko-ukraińskiej, więc byłam trochę zdziwiona, iż jest ich aż trzy.
Okazuje się, że miejsce przecięcia granic znajduje się w korycie potoku, stąd każdy kraj ma swój obelisk. Droga jest bardzo dobrze oświetlona.
My jednak poszliśmy w kierunku wiaty, gdzie latarni nie ma. Tam żeńska część grupy poszła spać do namiotów, natomiast dzielni panowie jeszcze rozpalili ognisko. Ja marzyłam tylko o tym, żeby znaleźć się w śpiworze, gdyż zbliżała się północ, a pobudka miała być około czwartej...
SOBOTA, 30.04
Sobota to kolejny dzień podróży i przesiadek. Panowie nastawili budziki na 3.50... ale nie zadzwoniły. Ja podsłuchując ich rozmowy z perspektywy namiotu również ustawiłam budzik, na 4:00. I dobrze (?), że to zrobiłam, gdyż mogłam obudzić resztę ekipy.
Dłuuuuugo przed świtem musieliśmy złożyć namioty, na których wyraźnie było widać pokłosie wczorajszych temperatur - solidny szron! Uwinęliśmy się w miarę na czas, więc ruszyliśmy w drogę na dół.
Gdy dotarliśmy do stacji, już zaczynało świtać.
Jednak nie budziło to naszej wielkiej radości, gdyż jedyne o czym marzyliśmy to sen. No, może jeszcze odrobina ciepła
Kiedy zatem przyjechała nasza motoriczka, wszyscy weszliśmy do niej radośnie, a w środku z uśmiechem przywitał nas nasz patron honorowy, który chyba spodziewał się, że zamarzniemy w nocy. Wypytał nas, w jakiej knajpce byliśmy, jak się nas spało i dokąd zmierzamy.
Ściąganie wszystkich ubrań nocnych następowało bardzo stopniowo, jednak zadowolenie z pobytu w ciepłym pociągu było bardzo szybkie!
Motoriczką dotarliśmy do Čadcy, stamtąd do Žiliny, a następnie do Zwolenia. Pogoda wciąż była niezmienna!
Humory wciąż dopisywały!
...chociaż niektórzy zdecydowanie mieli jeszcze ochotę pospać...
...a lokalna policja miała bardzo srogie miny!
Ruszyliśmy jednak w stronę dworca autobusowego, aby sprawdzić, z jakiego stanowiska odjeżdża nasz autobus do Hriňovej.
Był tak blisko, że może bym się nawet nie zgubiła będąc sama!
Podczas poszukiwania autobusu do Hžinovej zamiast Hriňovej postanowiłam odpocząć na ławce. Drobna różnica w postawieniu akcentu spowodowała, że nikt nie potrafił nam wytłumaczyć, z którego przystanku może odjeżdżać nas autobus. Ba, ludzie dopytywali nawet, czy na pewno chodzi nam o miejscowość na Słowacji. Na szczęście wszystko się wyjaśniło i dobrze skończyło, więc po sprawdzeniu, skąd będziemy ruszać, uderzyliśmy jeszcze na śniadanie. W końcu była dopiero 10.00
Szybko znaleźliśmy jakąś restaurację przy dworcu, ale przecież ruda blondynka jak ja nie zrozumie słowackiego menu Wprawdzie intuicyjnie można było się czegoś tam domyślić, ale należy również zapamiętać raz na zawsze - "tanier" to nic innego jak "talerz"! Dostałam zatem talerz z szynką, serem, pomidorem i serkiem topionym No nic Trzeba było się jakoś z tym pogodzić. W końcu nie tylko ja, ale i Eco dostał podobne danie. Dokupiłam do niego chleb, chociaż na początku mówiłam pani, że pieczywo mi do szczęścia niepotrzebne. Później radośnie i z pełnym przekonaniem wmówiliśmy Andrzejowi, że na jego talerzu również znajduje się serek topiony, więc ten, biedny, przekąsił solidną kostkę masła na jeden raz Chyba nie było mu tak do śmiechu jak nam, ale zachował odrobinę pozorów i wytrzymał nasze niekontrolowane wybuchy radości. Potem udaliśmy się już tylko na przystanek...
...a stamtąd dojechaliśmy do Hriňovej, gdzie uskuteczniliśmy ostatnie zakupy, zostawiając Andrzeja z naszym bagażem "życiowym".
Panowie jeszcze spojrzeli na mapę...
...i zlokalizowali knajpkę, w której napiliśmy się piwa, a my - żeńska część ekipy - wzięłyśmy ostatnią kąpiel w umywalce ;-P Pudelek miał nawet ubranie dopasowane do miejsca, w którym się znajdowaliśmy, bo na tym samym budynku, w którym była knajpka, był ów szyld:
Po zażyciu kąpieli w wodzie i piwie pozostało już tylko ruszyć na szlak...