Czarnohora wyśniona, wymarzona i spełniona...
Czarnohora wyśniona, wymarzona i spełniona...
W Czarnohorze zawsze mam dobrą pogodę. Zwłaszcza na Pop Iwanie. Kiedykolwiek tam byłem, a wdrapałem się na ten najpiękniejszy z czarnohorskich szczytów już czterokrotnie, zawsze miałem powalające dookolne widoki. Na sąsiednie Góry Marmaroskie, na równie bliski Beskid Huculski, na także oddalone o krok Połoniny Hryniawskie i trochę bardziej oddalony Świdowiec i Gorgany. Na wypiętrzające się gdzieś za szczytami Gór Marmaroskich najwyższe w całych Karpatach Wschodnich Góry Rodniańskie wreszcie...
Tak było - pierwszy raz w moim życiu - w poniedziałek 13 sierpnia 1990 r.
Podobnie niemal dokładnie 18 lat później, we wtorek 19 sierpnia 2008 r.
Znowuż w sierpniowy wtorek - tym razem 25 sierpnia 2009 r.
I wreszcie już nie w sierpniu, lecz na samym początku jesieni - w czwartek 27 września 2012 r. Chyba było tam wtedy najpiękniej
Czarnohora - wielu to podkreśla - bywa bardzo kapryśna. Chłód i mgły w miesiącach letnich to często norma. Deszcze - standard. Skąd więc to moje szczęście do pogody w tych górach? Po ostatnim pobycie zacząłem doszukiwać się nawet jakichś irracjonalnych przyczyn.
Może to była nagroda za cierpliwość? Za trwające równe dziesięć lat marzenia o wędrówkach po Czarnohorze. Marzenia - dodam tu - zdawałoby się całkowicie nierealne! O Czarnohorze mogłem czytać, mogłem polować we wrocławskich antykwariatach na przedwojenne widokówki z tych gór, mogłem studiować zdobyte gdzieś szczęśliwie mapy Wojskowego Instytutu Geograficznego (tzw. WIG-ówki)... ale być tam? Nie, to wydawało się niemożliwe. Dopóki Związek Radziecki trwał - a ten wydawał się być wieczny - Czarnohora była czymś nierealnym i bardziej od Himalajów od Wrocławia odległym!
Ale na Czarnohorę mogłem za to popatrzeć! W sierpniu 1984 r. podchodziliśmy od strony zachodniej - od przełęczy Şetref - na główny grzbiet Gór Rodniańskich. Jeszcze przed Batriną, dzień drogi przed Pietrosulem, zobaczyliśmy ponad Górami Marmaroskimi jakieś wyższe od nich pasmo górskie... Wiedzieliśmy, że to musi być ona - Czarnohora. Wtedy też było pięknie! Godzinę, dwie gapiliśmy się w kierunku północno-zachodnim. Tylko że na kilku zrobionych wtedy przeźroczach tych naszych wymarzonych gór praktycznie nie widać...
Na Howerlę, Pop Iwana, Breskuła, Kostrzycę i inne czarnohorskie szczyty, doliny i uroczyska zachorowałem - pamiętam to dokładnie - w listopadzie 1980 r. Był to drugi miesiąc mojego studiowania we Wrocławiu. Wcześniej chodziłem po górach, mieszkałem wszak u stóp Sudetów, spacer z domu na zamek Książ nie trwał dłużej niż 45 minut. Ale na studiach zaczęło się czytanie. Odkryłem bibliotekę Ossolineum oraz zbiory naszej Biblioteki Uniwersyteckiej. W moje ręce trafiły - na początek tylko w bibliotekach - przedwojenne tomy "Wierchów" i przewodniki Henryka Gąsiorowskiego po Beskidach Wschodnich (później zdobyłem to wszystko we wrocławskich antykwariatach). No i najważniejsze - po powstaniu "Solidarności" w sierpniu 1980 r. o naszych dawnych Kresach zaczęły pojawiać się artykuły w periodykach krajoznawczych i turystycznych. W "Wierchach", w wydawanym co miesiąc "Gościńcu", w wydawnictwach studenckich kół turystycznych. Oficyna "PAX" wydała pozostający przez dziesiątki lat na indeksie cenzury huculski i wschodniokarpacki epos "Na wysokiej połoninie" Stanisława Vincenza.
Byłem znokautowany... I zacząłem marzyć o Czarnohorze.
13 grudnia 1981 r. moje marzenia o Howerli oddaliły się jeszcze bardziej. Stan wojenny! ... nie można było wyjechać w Sudety, a co dopiero w te miejsca, o których się śni i marzy... Tkwiłem w Świebodzicach, gdyż na uczelniach wrocławskich zarządzono "dni generalskie" (w akademikach Uniwersytetu, Politechniki i Akademii Rolniczej miejsce studentów zajęli ZOMO-wcy). Nielegalne wyjścia do Książa i na Stary Książ (nielegalne, bo obydwa zamki znajdowały się już na terenie sąsiedniej gminy, tj. Wałbrzycha) i czytanie... Beletrystyka, archeologia i góry. I jeszcze gitara...
20 stycznia 1982 r., pięć tygodni po ogłoszeniu stanu wojennego, ułożyła mi się taka piosenka. Zatytułowałem ją "Pejzaże", raczej świadomie nawiązując do tych najsławniejszych Bellonowych, czyli "Harasymowiczowskich", chociaż później najczęściej tytułowana była - ale nie przeze mnie - po prostu jako "Howerla".
Zaczyna się tak:
Są takie góry, o których marzę
Nocami, w starym śpiworze
Moja myśl biegnie z sudeckich ścieżek
Hen na wschód - ku Czarnohorze
Przewędrowałem tam cały swój sen
Pijany zielem połoniny
Gdy na Howerlę wspinałem się
W nie nasze chcąc spojrzeć doliny...
- w nie nasze już doliny
Ref.
Nie ukołysze już Prut mnie do snu
Nie zbudzi też Hucułów śpiew
Tylko marzenia pozostaną mi
I buntująca się krew
Czy nigdy też nie zobaczę już was
Z Vincenza kart krajobrazy
Bezzwrotnie chyba przeminął ten czas
O którym wciąż mi się marzy,
O którym ciągle się marzy
Później leciała jeszcze druga zwrotka i ten sam refren...
Nigdy nie traktowałem tej piosenki jako rewizjonistycznej. Ten bunt dotyczył raczej tego, co nas wtedy otaczało, tego że nawet Śnieżka (pojawia się nawet w drugiej zwrotce) była dla mnie w te dni niedostępna; a nie wiedziałem, ile tych dni jeszcze będzie. Że wiele górskich i nie tylko górskich marzeń i planów się wtedy po prostu waliło... Człowiek głupiał i dlatego o górach, tych w Polsce i tych dalszych, mógł tylko myśleć, czytać o nich i śpiewać. Zresztą później wielokrotnie śpiewałem (zresztą nie tylko ja) "Pejzaże" przy Ukraińcach - zarówno w Polsce, jak i w ukraińskich Karpatach - i nigdy nie spotkałem się z jakimś niezrozumieniem moich intencji. Prosili nawet o tekst...
Pamiętam, jak we wrześniu 1982 r. kupiłem w księgarni w Brzegu (w pobliskich Buszycach odbywałem studencką praktykę archeologiczną) drugi tom wspomnień górskich Władysława Krygowskiego "W litworowych i piarżystych kolebach" (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982).
W porównaniu z tekstami zamieszczonymi w poprzednim tomie, wydanym jeszcze "przed Solidarnością" (w 1977 r.), w "Górach i dolinach po mojemu" ten tom był wręcz przepełniony Karpatami Wschodnimi. Jak urzeczony patrzyłem w jedno czarno-białe zdjęcie, przedstawiające panoramę zachodniej części Czarnohory z dominującą zaśnieżoną jeszcze Howerlą, zrobione z Kostrzycy. Próbowałem wyobrazić sobie, jak to może wyglądać w kolorze. Poznałem już wcześniej nasze Tatry, dwa tygodnie przed wykopaliskami wróciłem z mojej pierwszej rumuńskiej włóczęgi po obiektywnie przecież atrakcyjniejszym od Czarnohory Retezacie, a mimo to gapiłem się i gapiłem na ten czarno-biały obrazek
Byłem wtedy przekonany, że tylko takie gapienie będzie mi dane...
Wczesną wiosną 1990 r. przeżyłem szok, chociaż słowo "szok" absolutnie nie oddaje moich oraz wielu moich koleżanek i kolegów uczuć. Przez studenckie koła turystyczne w Polsce przebiegła lotem błyskawicy informacja, że rzeszowskie Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich organizuje w lecie pięć lub sześć krótkich 10-dniowych obozów wędrownych po Czarnohorze. Dogadali się z jakimś turystycznym partnerem w Lwowie, korzystając z "pieriestrojki" i ostatnich podrygów Związku Radzieckiego (a jednak nie był wieczny). Telefon do Rzeszowa - a był to przecież inny etap w rozwoju telekomunikacji - dłuuuugie oczekiwanie na połączenie z tamtejszym Oddziałem Akademickim PTTK i rozmowa. Krótka...
Po drugiej stronie łączy uznali mnie chyba za nienormalnego, gdyż w ciemno zarezerwowałem dla naszego wrocławskiego Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich cztery "turnusy". Jęk niedowierzania i prośba, abym w ciągu tygodnia przyjechał do Rzeszowa z furą pieniędzy - chodziło o zaliczki.
Zacząłem szukać chętnych na rzeszowski wyjazd w Czarnohorę. Nie było najmniejszych problemów ze skompletowaniem składów. Wiadomo - Wrocław. Wielu starszych już wtedy mieszkańców miasta opowiadało o swoich młodzieńczych wędrówkach po Bieszczadach Wschodnich, Gorganach i Czarnohorze. O Kozłach, Szpyciach i jeziorku Mariczejka... Wielu kolegów zrezygnowało wtedy z wyjazdu w Dolomity, nie doszła do skutku wyprawa na Berninę i coś tam jeszcze... Alpy poczekają, natomiast ledwo uchylone drzwi do ukraińskich Karpat mogły się nieodwracalnie zatrzasnąć!
Co się w ZSRR wydarzy, tego wtedy nikt przewidzieć nie mógł! Czarnohora w 1990 r. mogła być zatem jedyną taką szansą w życiu.
Pojechałem więc do Rzeszowa z zebraną kwotą. Uformowały się cztery składy i... czekaliśmy. Wiedzieliśmy, że w ówczesnej sytuacji politycznej będziemy pewni ujrzenia Czarnohory dopiero wtedy, gdy wysiądziemy z pociągu w Worochcie. Stąd trwający kilka miesięcy niepokój i nerwowe oczekiwanie.
A ponadto kserowanie stron z przewodnika H. Gąsiorowskiego, map WIG-ówek i czytanie Vincenza oraz rozmaitych innych tekstów, również etnograficznych. Po to, aby później niczego nie przeoczyć...
Obóz, którego byłem uczestnikiem, trwał od poniedziałku 6 sierpnia 1990 r. (wyjazd z Wrocławia) do piątku 16 sierpnia (powrót do Wrocławia). Grupę wrocławską stanowiło 10 osób, w Rzeszowie dołączył do nas przewodnik z tamtejszego SKPB, natomiast w Lwowie dwie osoby - Lonia (Leonid) będący ukraińskim przewodnikiem i jego kolega.
Relacja z naszej sierpniowej wędrówki po Czarnohorze oraz - czego wcześniej nie planowano - po małym fragmencie Gorganów będzie nietypowa. Wrażeń było tyle, że spokojnie można byłoby napisać dość sporą nawet książkę (Lonia opowiadał nam na przykład o swoich wojennych przygodach w Afganistanie). Dlatego pójdę na łatwiznę. Pokażę zdjęcia i zacytuję swoje bardzo lakoniczne notatki czynione podczas trwania obozu. Dodam tylko trochę komentarzy do zdjęć - te komentarze przedstawione zostaną kursywą (drukiem pochyłym).
Przed rozpoczęciem relacji jeszcze tylko parę zdań. Gdzieś tam wcześniej napisałem, że "Czarnohora pod względem pogody jest dla mnie łaskawa" i że "będziemy pewni ujrzenia Czarnohory dopiero wtedy, gdy wysiądziemy z pociągu w Worochcie". Tymczasem pierwsze dwie i pół doby naszego pobytu w górach to permanentna ulewa, grad i mgła. Nie decydowaliśmy się na wyjście w Czarnohorę, zrobiliśmy deszczową jednodniową wycieczkę w Gorgany (na Jawornik-Gorgan) i wybraliśmy się na zwiedzanie Jaremcza, połączone z tzw. wieczorkiem zapoznawczym (impreza odbywała się w turbazie "Huculszczyzna"). Przez te dwie i pół doby nie zobaczyliśmy nawet zarysu Czarnohory.
Myślałem, że te góry całkiem się na nas i na mnie obraziły.
Na szczęście byłem w błędzie!!!
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
CZARNOHORA '90 (!!!!!!) (a nawet odrobina GORGANÓW (!!!))
Wrocław - Przemyśl
Przemyśl - Lwów
Lwów - Stanisławów
Stanisławów - Worochta
Wszystkie przejazdy pociągami
W Worochcie 3 noclegi w domu prywatnym. Z Worochy zorganizowaliśmy dwie wycieczki w okolice Jaremcza.
8 sierpnia 1990 r. (środa)
Jaremcze - dolina Żonki - dolina Bohrowca (przysiółek Bohrowiec) - połoninka Jawor - Jawornik-Gorgan (1467) - połoninka Prutinek - Jamna. Pogoda zmienna - od Jawornika mgła. Uciekliśmy przed gradem.
Poranek 8 sierpnia - ściana deszczu. Można szwendać się po Worochcie i próbować coś zwiedzać, ale to byłoby tylko oszukiwanie siebie. Można imprezować "na miejscu" - ale to jeszcze gorzej.
Wojtek wpadł jednak na pomysł, aby nawet w tej ulewie pojechać marszrutką (autobusem) do Jaremcza i wrócić stamtąd do Worochty pociągiem. Chciał zrobić zdjęcia budynku szkoły w Jaremczu, której kierownikiem przed wojną był jego dziadek i kilku innych rodzinnych pamiątek. Dostaliśmy zgodę na wyjazd - rzeszowsko-lwowskie kierownictwo obozu pozostało w Worochcie.
Okazało się, że pomysł Wojtka był nie tylko przysłowiowym "strzałem w dziesiątkę", ale całą serią dziesiątek. Gdzieś tak na początku drugiej godziny chodzenia po Jaremczu przestało padać. Szybka decyzja - "Wzięliśmy przecież ze sobą mapy, a zatem idziemy w góry!!! Nie, nie w Czarnohorę - w Gorgany!"
Dworzec (?) autobusowy w Worochcie. Przejazd marszrutką do Jaremcza
Nasza ekipa w najlepszej, czyli w tylnej, części marszrutki
Tego pana widocznego za szybą, w Jaremczu od wielu lat już nie ma. Zdjęcie Cześka K.
Spacer po Jaremczu
Przedwojenna "kurortowa" część miasta - jedna z powstałych w latach 20. i 30. XX w. willi o charakterystycznej "ogólnopolskokarpackiej" architekturze.
Cerkiew p.w. Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny z 1911 r. Co ciekawe - wtedy, w 1990 r. obita obrzydliwą blachą, natomiast w 2008 r., gdy byłem w Jaremczu po raz drugi - zbroja ta była zdemontowana. Tendencja więc zupełnie inna, niż w pozostałej części Ukrainy. Ale jak jest dzisiaj - nie wiem?!
Południowa część Jaremcza, widok na okoliczne góry i na tzw. Nowy Wiadukt kolejowy na Prucie, wzniesiony w konstrukcji żelbetonowej w 1956 r. Dzieje wcześniej znajdujących się w tym miejscu konstrukcji zasługują na osobne opracowanie
"Hotel" w Jaremczu
Domek, jakich w tym terenie tysiące, ale z jakiegoś powodu go sfotografowałem. Wtedy decyzję o naciśnięciu spustu migawki podejmowało się trudniej niż w dzisiejszych cyfrowych czasach.
Początek części górskiej w tym dniu - huculski budynek gospodarczy w dolinie Żonki, w przysiółku Bohrowiec
Trochę etnografii - taczka "na ludowo". Tę wykorzystywano do przewożenia gnoju.
Drewniana kładka na Żonce.
Przysiółek Jaremcza Bohrowiec
Pierwsze maliny pod połoninką Jawor
... i pierwsze widoki już z połoninki Jawor
A co widać? Oczywiście centrum Jaremcza i otoczenie miejscowości, m.in. obryw zwany Białym Słoniem. Poniżej: widok na osuwisko Słoń na wschodnim zboczu Prutu ponad Jaremczem w sierpniu 2008 r.
Na połonince Jawor
Pierwszy nieco dłuższy popas w górnej części połoninki Jawor.
Przejście przez las pomiędzy połoninką Jawor a połoniną Jawornika-Gorganu
Kolejny odpoczynek
Koncentracja przed wejściem w pierwsze w naszym życiu gruzowiska gorgańskie, czyli po prostu gorgany.
I tu już wędrówka przez Jawornik-Gorgan
To, z czego Gorgany słyną - czyli z kamiennych głazowisk, zwanych gorganami
Wejście na główny wierzchołek Jawornika-Gorganu (1467 m n.p.m.) we mgle i w deszczu. Na szczęście jeszcze podczas pobytu na szczycie nieco się przejaśniło (na 20 minut)
Odpoczynek na szczycie. Później zaczęło lać i skończyło się fotografowanie w tym dniu.
9 sierpnia 1990 r. (czwartek)
Przejazd z Worochty do Jaremcza. Jaremcze - wodospad Prutu - turbaza "Huculszczyzna" (impreza) - Jaremcze. Powrót do Worochty. Cały dzień deszcz. W notatkach zapis: "Syf totalny".
W tym dniu do Jaremcza pojechaliśmy cała ekipą - kierownictwo postanowiło zorganizować zakrapiany "wieczorek zapoznawczy". Ponieważ w Worochcie nie było wtedy stosownego reprezentacyjnego obiektu, wybór padł na turbazę "Huculszczyzna" w Jaremczu.
Jeszcze jedna willa z okresu międzywojennego.
Po kilku dniach ulewnego deszczu wody Prutu przybrały brązowożółtą barwę. Zachęcające do kąpieli w rzece zdania zawarte w dziesiątkach przedwojennych folderów i przewodników stały się cokolwiek nieaktualne.
Słynny wodospad Prutu w Jaremczu to już, niestety, odległa przeszłość. Najatrakcyjniejszy fragment, zwany Hukiem, został w XIX w. wysadzony, gdyż przeszkadzał w spławie drewna. Pozostały marne resztki uwiecznione, w tym przypadku, na dość marnej fotografii.
Później zdjęć w tym dniu nie robiłem - nie miałem lampy błyskowej aby uwiecznić szczegóły imprezy, natomiast do Worochty wróciliśmy już o zmierzchu.
10 sierpnia 1990 r. (piątek)
Do południa cały czas ulewa. Decyzja o wstępnym porannym rozpoznaniu - wyjazd autobusem do Foreszczenki i powrót. Ok. 12.00 wyjazd już naprawdę w góry. Początkowo mgła (!!). Dojście do Jez. Niesamowitego i rozwianie się mgły.
Dolina Prutu (między Foreszczenką z Zaroślakiem) - turbaza "Zaroślak" - stacja botaniczno-meteorologiczna na Połoninie Pożyżewskiej - dolina Dancerza - Jezioro Niesamowite; rozbicie namiotów. Jezioro Niesamowite - jeziorko pod Turkułem - Jezioro Niesamowite. Dwie godziny przed zachodem wyjście na grań - zwornik nad Małymi Kozłami (widmo Brockenu) - Jezioro Niesamowite
Przed Zaroślakiem na jednym z drzew ujrzeliśmy mocno już zatarte znaki szlaku turystycznego. Ki diabeł? Nasze WIG-ówki to czarno-białe ksera, ale przy czarnych kreseczkach szlaków schodzących się przy Zaroślaku udało się odczytać na mapie skróty kolorów - z. i n. Zielony i niebieski - wzruszyliśmy się dość mocno, można nawet rzec, że "łzawie". Chyba wszystkim nam przypomniała się rozmowa sprzed dwóch dni z gospodynią domu, u której spaliśmy w Worochcie. Opowiadała nam, około sześćdziesięcioletnia wówczas kobieta, jak tuż przed wojną pomagała polskim znakarzom wytyczającym szlaki w Czarnohorze. Miała wtedy dziesięć lat. Nosiła kubełek z białą farbą. Za dzień pracy otrzymywała 2 złote. Wyraźnie podkreślała, że to była dwuzłotówka srebrna, a nie dwie złotówki wybijane z miedzioniklu (bo i takie monety były wtedy w obiegu). Mówiła, że przez tydzień pracy zarobiła prawie tyle, ile jej tata pracując ciężko w tartaku.
Z Zaroślaka przeszliśmy drogą obok stacji meteorologiczno-botanicznej na Połoninie Pożyżewskiej i wędrując ponad dnem dolin Homulskiego i Dancyszyka doszliśmy do kotła polodowcowego pod Turkułem. Namioty rozbiliśmy nad Jeziorem Niesamowitym - największym jeziorem polodowcowym w przedwojennej polskiej części Karpat Wschodnich.
Wędrówka przez zamgloną i deszczową dolinę Homulskiego (Dancysza).
Jastrzębiec pomarańczowy (Hieracium aurantiacum L.) i ciemiężyca zielona (Veratrum lobelianum Bernh.)
Doszliśmy do Jeziora Niesamowitego, jeszcze 150 metrów od jego brzegów padał deszcz, snuły się mgły. Nagle... niemal wszystkie mgły i chmury się rozwiały. Zobaczyliśmy zielono-żółte ściany głównego grzbietu, kawałek niebieskiego nieba (po raz pierwszy od wyjazdu z Wrocławia) i za chwilę taflę jeziora.
Namioty rozbiliśmy błyskawicznie...
... i pośpieszne - całą naszą wrocławską ekipą - wyszliśmy na grzbiet, w rejon zwornika nad Małymi Kozłami. Zrobiło się nawet słonecznie, ale cała połonina parowała po kilkudniowych deszczach. W takich warunkach prędzej czy później musiało pojawić się "widmo Brockenu". I właśnie pełni ekscytacji je fotografujemy. Fotka samego widma mi, niestety, nie wyszła.
Dopiero po powrocie z grzbietu pierwszy posiłek w górach (pamiętam, jak nasz przewodnik, walczący kilka lat wcześniej w górach Hindukuszu Afganiec, ze zdumieniem patrzył, jak "robimy z proszku ziemniaki") a później jeszcze niezbyt długa, ale bardzo fajna, impreza.
11 sierpnia 1990 r. (sobota)
Pogoda OK! - wieczorem mgły
Jez. Niesamowite - wejście na grań - trawers Turkuła w stronę Połoniny Turkulskiej - Turkuł (1935) - Pożyżewska (1822) - Breskuł (1950) - trawers Howerli od południa - Przełęcz Hermanieska - Pietros (2020) - Przeł. Hermanieska - Howerla (2061) - Breskuł - trawers od zachodu Pożyżewskiej - północny wierzchołek Turkuła - przełęcz między Turkułami - zejście do Jeziora Niesamowitego.
Nasza rzeszowsko-lwowska kadra chyba w swoim namiocie w nocy zabalangowala, gdyż cała trójka nie wyrażała rano jakiegoś wyraźniejszego entuzjazmu na wyjście w góry. Na złożoną przez Leonida propozycję, aby jakąś na lekko przeprowadzoną wycieczkę rozpocząć dopiero za dwie-trzy godziny, czyli gdzieś już blisko południa, zakipieliśmy. Po na szczęście dość krótko trwającej dyskusji, dostaliśmy zgodę na samodzielny wyskok na Howerlę - "tam i z powrotem!". Ulga malowała się na twarzach obydwu stron właśnie zażegnanego konfliktu.
Poszliśmy zatem, najpierw w kilka minut złapaliśmy grzbiet, później skierowaliśmy się na północ, w stronę Howerli. Szliśmy przez Dancysza (1848 m n.p.m.), Pożyżewską (1822 m n.p.m.) i Breskuła (1912 m n.p.m.)
Spoglądaliśmy z góry na Kocioł Orendarski
Ze szczytu Dancysza można było zobaczyć, już za Jeziorem Niesamowitym z naszymi namiocikami, wyłaniającą się zza ramienia Turkuła postrzępioną grań - wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy czy Małych, czy też Wielkich Kozłów, a jeszcze dalej leżący w głównej grani Czarnohory zwornik Reber.
Tego dzisiaj w górach, i nie tylko w górach, się nie uświadczy! Wymiana pod kurtką, czyli improwizowanej ciemni fotograficznej, zerwanej w aparacie błony fotograficznej. Zerwany film to strata przynajmniej 4 klatek fotograficznych, a więc ponad 10% 36-klatkowego filmu.
Ponieważ obiecaliśmy naszemu kierownictwu, że pójdziemy "na Howerlę i z powrotem" gdzieś na wysokości Breskuła dokonaliśmy stosownych korekt w programie wycieczki. Postanowiliśmy wejść na "Królową Beskidów" (tak, tak - to Howerla, a nie niższa o przeszło 300 m Babia Góra, jest najwyższym szczytem Beskidów) nieco okrężną drogą - przez zakarpackiego Pietrosa (2020 m n.p.m.)!!! Dodaliśmy sobie, bagatela, raptem 16 kilometrów wędrówki i dobrze ponad 1000 metrów przewyższeń!!! Ale byliśmy szczęśliwi - sami, w kapitalnej scenerii i pogodzie i z ulgą, że... lwowski kolega Leonida nie jest chyba "kapusiem", bo gdyby był, to nawet po pijaku powinien iść z nami!
Korekta przebiegu wycieczki zaczęła się od trawersu południowo-zachodnich stoków Howerli. Wędrowaliśmy w stronę Przełęczy Hermanieskiej, która na niektórych nowszych mapach już nie występuje; między Howerlą a Pietrosem zaznaczane są teraz m.in. Połonina Lanczynieska, Połonina Skopeska i Przełęcz Kakaradza (1544 m n.p.m.)
Były fajne spotkania na połoninie
Żmudne jak diabli podejście na Pietrosa z blisko półkilometrowym przewyższeniem...
... i zasłużone bardzo późne drugie śniadanie na szczycie Pietrosa. Oraz sekundę potem deszcz i mgła, które uniemożliwiły wykonanie fotografii z wierzchołka.
Ale schodząc z Pietrosa ponad przełęczą, którą w swym kajecie nazwałem Hermanieską, odsłonił się widok na "dzwon" Howerli. Nasz obiecany kierownictwu cel - skrupułów i wyrzutów sumienia nie mieliśmy
Socjalistyczne olbrzymie kołchozowe szałasy pasterskie na Przełęczy Hermanieskiej (Lanczynieskiej?)
Pietros za nami...
... natomiast Howerla dopiero przed. Najpierw dla nas już znajomy widok na południowe "plecy" tej góry.
A potem zachodnią krótką dość ostrą grańką na sam szczyt.
Wreszcie doszliśmy. Mogliśmy już, zgodnie z umową zawartą z szefostwem, wracać do naszej bazy nad Jeziorem Niesamowitym. Grzbietem głównym zeszliśmy do Breskuła i aby nie powtarzać znanej już nam z porannej części wycieczki drogi granią, zbiegliśmy na dno Kotła Breskulskiego, strawersowaliśmy od zachodu Pożyżewską i zarastającym płaikiem wiodącym przez Kocioł Orendarski, kocioł pod Danceszem (z małym stawkiem Pod Danceszem) dotarliśmy o zmroku do Jeziora Niesamowitego.
Awantury nie było. Przypuszczaliśmy, że kierownictwo po naszym wyjściu w góry położyło się spać. Po popołudniowej pobudce "zrobiło" kolejną flaszkę (wskazywała na to dykcja szefa) i na dobrą sprawę nie zwróciło uwagi na naszą gigantyczną obsuwę czasową. Wieczór był miły; gitara, odrobina samogonu znalazła się i dla nas.
12 sierpnia 1990 r. (niedziela)
Pogoda: rano mgły, potem lepiej
Wejście na grań od Jeziora Niesamowitego - zwornik nad Wielkimi Kozłami - grań Wielkich Kozłów - zejście do doliny między Kozłami a Szpyciami (kocioł za Wielkimi Kozłami) - obejście Wielkich i Małych Kozłów - Jezioro Niesamowite
Śmietnik przy Jeziorze Niesamowitym. Naszych polskich puszek jeszcze wtedy nie było. Po latach, niestety, staliśmy się w tym miejscu największą "mniejszością konserwową". Wtedy śmieci nie były nawet ukraińskie, lecz po prostu ogólne - "radzieckie".
Ponieważ w tym dniu wszyscy byli zmęczeni (nasza wrocławska grupa - wiadomo!, kierownictwo - też wiadomo!), pojawił się consensus na program górski. Trasa ma być nie za długa, w miarę urozmaicona (najlepiej skałki, jakaś woda) i byłoby super, gdyby pojawiły się jeszcze jakieś jagody, może maliny itp. "I tak się stało!" (że zacytuję w tym miejscu klasyka, czyli anonimowego autora "Legendy Panońskiej - żywota Św. Metodego").
Najpierw tradycyjnie na grzbiet główny i krótka wędrówka na południowy-wschód, do zwornika nad Kozłami Wielkimi.
Wielkie Kozły – gdzieś tam we mgle majaczy wschodnie ramię Homuła (1788 m n.p.m.)
Początek graniówki Wielkich Kozłów
Jak zabawa to zabawa – łojenia (a może dojenia) Kozłów ciąg dalszy.
Te igiełki oszczędziliśmy!!!
… i zejście do zielonej doliny, a ściślej do doliny potoku Homulskiego.
Tojad mocny (Aconitum firmum Rchb.)
Śniadanie nad Homulskim
Dzwonek drobny (Campanula cochleariifolia Lam.)
Jeszcze trochę zieloności, bo przecież kolejny dzień to ma być już przelot granią Czarnohory ponad dolinami…
…i powrót na noc do namiotów. Ale był czas jeszcze na gitarę!
13 sierpnia 1990 r. (poniedziałek)
Lampa przez cały dzień. Wspaniale widoki (Świdowiec, Gorgany, Maramures, A. Rodniańskie, Czywczyny, Hryniawy, Beskid Huculski!). Niezapomniany Pop Iwan (obserwatorium). Dzika dolina Dzembroni.
Jezioro Niesamowite - wejście na grań - graniówka: Rebra (1997) - Gutin Tomnatyk (2016; szczyt w bocznej grani) - Brebienieskuł (2037) - Munczel (2002) - przełęcz pod Pop Iwanem (1805) - Pop Iwan (2022) - Przełęcz pod Pop Iwanem (1805) - zejście do doliny Dzembroni. Nocleg poniżej górnej granicy lasu.
Poranek i pogoda marzenie!!! A nad naszymi namiotami Turkuł (1933 m n.p.m.)
Wał Kostrzycy i kawał Beskidu Huculskiego jak na dłoni
Namioty już zwinięte, wszystko posprzątane. Jesteśmy gotowi do wymarszu. Kierunek - Pop Iwan.
Pożegnanie z Jeziorem Niesamowitym - i refleksja zmieszana z obawą, czy aby nie na zawsze. Na szczęście nie!
Jest wszystko: Pietros (2020 m n.p.m.), Howerla (2061 m n.p.m.), "ukryty" na tle Howerli Breskuł (1912 m n.p.m.), Pożyżewska (1822 m n.p.m.; ta z łukowatymi odsłonięciami skalnymi) i Dancesz (1848 m n.p.m.). Gdzieś tam za przełęczą Hermanieską majaczy Świdowiec. Widok z rejonu Przełęczy Turkulskiej, chyba już po wejściu na grań.
Fotografia robiona pod słońce, a zatem mocno zaniebieszczona, ale musiałem mieć to zdjęcie. Widać kawał Zakarpacia, łącznie ze znajdującym się na ostatnim planie murem granicznego (przed wojną czechosłowacko-rumuńskiego, a dzisiaj ukraińsko-rumuńskiego) grzbietu Gór Marmaroskich z m.in. Pop Iwanem Marmaroskim (1936 m n.p.m.; ten szeroki szczyt w centralnej części ostatniego planu)
Wędrówka granią ponad Małymi Kozłami
Czyżbyśmy zaczęli tęsknić za Rumunią? Na ostatnim planie Mihajlecul (ten trapezowaty, szerszy po lewej – 1920 m n.p.m.) i śmielszy Farcaul (1957 m n.p.m.; po prawej) – najwyższy szczyt Gór Marmaroskich. A ta ORWO-wsko zielona grańka na pierwszym planie to północna ściana kotła Butyn, wciętego w niewielką Połoninę Butyn. Na drugim planie zachodnie ramię dwutysięcznika Gutin Tomnatyka, następny ciemnozielony grzbiet to płaska i rozległa dwuwierzchołkowa Kływa (1446, 1458 m n.p.m.), a na jeszcze dalszym – przed Michaileculem i Farcaulem – graniczny grzbiet ukraińsko-rumuński ze zlewającą się z konturem dalej leżącego Farcaula Nieneską (1815 m n.p.m.). I wreszcie... możecie mi wierzyć lub nie - zupełnie na ostatnim planie, ponad kulminacją Kływej, ledwo na fotografii widoczne Góry Rodniańskie.
Dzisiaj już nieczęsty widok w Czarnohorze. Gdzie się pasły konie? Wiadomo - na Połoninie Rebra. A dalej widać zachodnie ograniczenie kotła Butyn i za nim wszystkie możliwe plany (m.in. Kływa, Perechrest, Pietros z Berlebaszką) z wieńczącym to wszystko Pop Iwanem Marmaroskim
Kozły Wielkie a za nimi w całej swej okazałości, dzień wcześniej ukryty we mgle, Homuł (1788 m n.p.m.). Za nim upstrzona szczytowymi i podszczytowymi polanami szeroka Maryszewska Wielka (1452, 1564 m n.p.m.), jeszcze dalej wał kilkuwierzchołkowej Kostrzycy (główny wierzchołek 1586 m n.p.m.) i wystające zza niej szczyty Beskidu Huculskiego (możliwe, że najbardziej z lewej to Biała Kobyła i pobliska nieco wyższa Gowora (1426 m n.p.m.), ale głowy dać nie mogę!
Właśnie minęliśmy grań Wielkich Kozłów...
Wieżyczki skalne w najwyższej części Kotła Gadżyny - widok z Reber (Żebra/Rebra 2001 m n.p.m.). Widoczny grzbiet zamienia się później w Grań Żeber (Szpyci) - niewidoczną na zdjęciu. Co jest widoczne na ostatnim planie, to nawet nie staram się w tej chwili roztrząsać. Chociaż wtedy, na grzbiecie, mieliśmy czas i składając - na lekkim wietrze - kilka czarno-białych kserówek map WIG-owskich rozpoznaliśmy chyba wszystkie znaczniejsze wzniesienia
Przed chwilą minęliśmy zwornik Żeber. A za nami Howerla i "przyklejone" do niej Breskuł i Pożyżewska
Właściwie wszystko już znajome - Pietros, Howerla, Breskuł, Pożyżewska, Dancysz, Turkuł, zwornik Żeber (Rebra) i wchodzimy na zacienioną połoninę Tomnatyk przy kolejnym zworniku (grzbiet boczny na "zakarpacką" stronę prowadzi w kierunku południowym na Gutin Tomnatyka 2016 m n.p.m.)
Pozostałości kamiennego szałasu lub schronu na zworniku Tomnatyka
Jeziorko Brebienieskuł (zwane też jeziorkiem Tomnackim) pomiędzy Brebienieskułem (2036 m n.p.m.), szczytem w grani głównej, a leżącym w bocznym grzbiecie Gutin Tomnatykiem. Widok z rejonu zwornika, czyli z grani głównej
Wielki Kocioł, czyli najwyższe piętro Kotła Gadżyny z niewielkimi stawkami polodowcowymi. Widok z grani głównej, ze zwornika Gutin Tomnatyka
Ze zwornika urządziliśmy sobie krótka wycieczkę na Gutin Tomnatyka. Był to drugi podczas naszej wędrówki, po dwa dni wcześniej odwiedzanym Pietrosie, zakarpacki dwutysięcznik. Wschodnie zbocze Pietrosa widoczne jest również i na tym zdjęciu, na lewo od zgrabnej sylwetki Howerli. Na lewo i prawo od Howerli, na ostatnim planie, już Gorgany.
Ze szczytu Gutin Tomnatyka po raz pierwszy pojawił się przed nami w całej swojej okazałości Pop Iwan - oczywiście ten Czarnohorski (2028 m n.p.m.) (po lewej Smotrec 1894 m n.p.m.)
Jezioro Brebienieskuł z Gutin Tomnatyka - dość nietypowe ujęcie, bo mało kto wchodzi na ten odrobinę oddalony od grzbietu głównego szczyt. A - jak widać - warto
Widok z grzbietu głównego, od strony wschodniej z rejonu kulminacji Brebienieskuła, na kocioł jeziora Brebienieskuł. Na lewo od niego Gutin Tomnatyk
Taka sobie fotka przy przedwojennym polsko-czechosłowackim słupku granicznym
Odpoczynek na grani w rejonie skałek pomiędzy Brebienieskułem a Munczelem (1998 m n.p.m.)
Schron z I wojny światowej na Munczelu
Setki metrów drutów kolczastych - pamiątka z I wojny na Munczelu. Walki trwały tu w sierpniu i wrześniu 1916 r.
Spotkanie z pasterzem - dzisiaj owce w najwyższych partiach Czarnohory to też już, niestety, przeszłość...
Widok z Munczela - Kocioł między Munczelem a Brebienieskułem (na niektórych mapach oznaczany jako Dynarskie Pole), Brebienieskuł i na ostatnim planie Howerla
Skały na grzbiecie Dzembroni (1878 m n.p.m.) i spojrzenie na Pop Iwana
Coraz bliżej...
Widok z Balcatula (1852 m n.p.m.) na Smotrec (1894 m n.p.m.)
Ostatnie metry przed ruinami obserwatorium astronomiczno-meteorologicznym na Pop Iwanie, które było jedną z największych inwestycji międzywojennej Polski; koszt budowanego w latach 1926-1938 i otwartego 29 lipca 1938 r. gmachu wynosił 1 milion ówczesnych złotych
Zaczyna się zwiedzanie ruin obserwatorium
Najpierw wspinaczka na dach... Ze względu na widoki i - może przede wszystkim - odrobinę adrenaliny
Później sprawdzamy, czy przez okno widać to samo. Brebienieskuł jest, Gutin Tomnatyk jest... a zza łączącego te szczyty grzbieciku wystaje wierzchołek Howerli... Wszystko się więc zgadza...
I znowu skok na dach...
Szczyt Pop Iwana był najdalej na południowy-wschód wysuniętym punktem w grani Czarnohory, do którego dotarliśmy w naszej sierpniowej wędrówce w 1990 r. Nasze szefostwo - lwowski przewodnik i rzeszowski pilot - zaordynowali odwrót do cywilizacji. Najpierw trzeba było zejść do wioski Dzembroni (wtedy jeszcze pobrzmiewała - w ustach Leonida - nazwa Beresteczko, dzisiaj już na szczęście oficjalnie zarzucona, decyzją z 2009 r.). Do Dzembroni schodziliśmy kierując się najpierw z powrotem grzbietem w stronę północną, granią główną na tzw. przełęcz pod Pop Iwanem, aby później, mijając po prawej ręce osławiony "Kwadrat" (fundamenty przedwojennego schroniska AZS), odbić na północ ku źródliskowej partii rzeki Dzembroni.
Zejście z Pop Iwana - na hali poniżej grzbieciku z Uchatym Kamieniem.
Pola kosówek i krzaków jałowca w najwyższych partiach doliny Dzembroni. Po wspaniałym dniu, przy pierwszych świerkach górnej granicy lasu rozbiliśmy namioty. Ostatnia noc w Czarnohorze w 1990 r. Czarnohorze jeszcze radzieckiej, następny mój wyjazd w te góry to już pobyt w rzeczywiście ukraińskich Karpatach.
14 sierpnia 1990 r. (wtorek)
Dolina Dzembroni - Dzembronia.
Koniec części pieszej. Przejazd z Dzembroni ciężarówką do Żabiego. Dolina Czeremoszu wspaniała.
Żabie - Kołomyja autobus. Nocleg w krzakach za miastem.
Bridki - niewielkie prześwity i polanki w lesie w dolinie Dzembroni nieco powyżej Polany (Połoniny) Czufrowej
Szałas pasterski (wtedy jeszcze użytkowany) na Polanie Czufrowej.
Spojrzenie na grzbiet główny z Polany Czufrowej - Munczel i fragment grzbietu Dzembroni?
Odpoczynek w cieniu Smotreca
Pierwsze zabudowania wsi Dzembroni i dominujący ponad wsią Smotrec (1894 m n.p.m.)
Dzembronia i grzbiet Kosaryszcze z huculskimi zagrodami
Jesteśmy już we wsi
Nie mieliśmy czasu na zwiedzanie Dzembroni. Leonidowi szybko udało się załatwić ciężarówkę, która dowiozła nas do Żabiego (Werchowyny). Tam pośpieszne zwiedzanie i autobus (marszrutka) do Kołomyi. Dojechaliśmy tam już dość późno, więc czasu starczyło jedynie na znalezienie pod miastem, w krzakach podmiejskiego rachitycznego lasku, jakiegoś miejsca na rozbicie namiotów.
15 sierpnia 1990 r. (środa)
Kołomyja. Wyjście z krzaków i dreptanie do przystanku autobusowego (3-4 km). przejazd do centrum Kołomyi. Sklepowanie.
Nasz ostatni wschodniokarpacki biwak w 1990 r., w krzakach pod Kołomyją. Fotografia Cześka K.
Zabytkowa dzisiaj prawosławna cerkiew p.w. Zwiastowania Przenajświętszej Bogurodzicy w Kołomyi z 1587 r. Zdjęcie Cześka K.
A później powrót przez Lwów do Przemyśla. Na kolejowym przejściu granicznym spotkanie z kolejną naszą SKPS-owską kołową wrocławską grupą, która dopiero startowała w Czarnohorę (okazuje się, że mieli więcej deszczu niż my) a później już bezpośrednio - pociągiem oczywiście - do Wrocławia.
KONIEC
PS. Wspomnienie to chciałbym zadedykować uczestnikowi naszej czarnohorskiej wędrówki, Jackowi, spoglądającemu teraz na zaśnieżoną Czarnohorę z tych najwyższych, niebieskich połonin.
Tak było - pierwszy raz w moim życiu - w poniedziałek 13 sierpnia 1990 r.
Podobnie niemal dokładnie 18 lat później, we wtorek 19 sierpnia 2008 r.
Znowuż w sierpniowy wtorek - tym razem 25 sierpnia 2009 r.
I wreszcie już nie w sierpniu, lecz na samym początku jesieni - w czwartek 27 września 2012 r. Chyba było tam wtedy najpiękniej
Czarnohora - wielu to podkreśla - bywa bardzo kapryśna. Chłód i mgły w miesiącach letnich to często norma. Deszcze - standard. Skąd więc to moje szczęście do pogody w tych górach? Po ostatnim pobycie zacząłem doszukiwać się nawet jakichś irracjonalnych przyczyn.
Może to była nagroda za cierpliwość? Za trwające równe dziesięć lat marzenia o wędrówkach po Czarnohorze. Marzenia - dodam tu - zdawałoby się całkowicie nierealne! O Czarnohorze mogłem czytać, mogłem polować we wrocławskich antykwariatach na przedwojenne widokówki z tych gór, mogłem studiować zdobyte gdzieś szczęśliwie mapy Wojskowego Instytutu Geograficznego (tzw. WIG-ówki)... ale być tam? Nie, to wydawało się niemożliwe. Dopóki Związek Radziecki trwał - a ten wydawał się być wieczny - Czarnohora była czymś nierealnym i bardziej od Himalajów od Wrocławia odległym!
Ale na Czarnohorę mogłem za to popatrzeć! W sierpniu 1984 r. podchodziliśmy od strony zachodniej - od przełęczy Şetref - na główny grzbiet Gór Rodniańskich. Jeszcze przed Batriną, dzień drogi przed Pietrosulem, zobaczyliśmy ponad Górami Marmaroskimi jakieś wyższe od nich pasmo górskie... Wiedzieliśmy, że to musi być ona - Czarnohora. Wtedy też było pięknie! Godzinę, dwie gapiliśmy się w kierunku północno-zachodnim. Tylko że na kilku zrobionych wtedy przeźroczach tych naszych wymarzonych gór praktycznie nie widać...
Na Howerlę, Pop Iwana, Breskuła, Kostrzycę i inne czarnohorskie szczyty, doliny i uroczyska zachorowałem - pamiętam to dokładnie - w listopadzie 1980 r. Był to drugi miesiąc mojego studiowania we Wrocławiu. Wcześniej chodziłem po górach, mieszkałem wszak u stóp Sudetów, spacer z domu na zamek Książ nie trwał dłużej niż 45 minut. Ale na studiach zaczęło się czytanie. Odkryłem bibliotekę Ossolineum oraz zbiory naszej Biblioteki Uniwersyteckiej. W moje ręce trafiły - na początek tylko w bibliotekach - przedwojenne tomy "Wierchów" i przewodniki Henryka Gąsiorowskiego po Beskidach Wschodnich (później zdobyłem to wszystko we wrocławskich antykwariatach). No i najważniejsze - po powstaniu "Solidarności" w sierpniu 1980 r. o naszych dawnych Kresach zaczęły pojawiać się artykuły w periodykach krajoznawczych i turystycznych. W "Wierchach", w wydawanym co miesiąc "Gościńcu", w wydawnictwach studenckich kół turystycznych. Oficyna "PAX" wydała pozostający przez dziesiątki lat na indeksie cenzury huculski i wschodniokarpacki epos "Na wysokiej połoninie" Stanisława Vincenza.
Byłem znokautowany... I zacząłem marzyć o Czarnohorze.
13 grudnia 1981 r. moje marzenia o Howerli oddaliły się jeszcze bardziej. Stan wojenny! ... nie można było wyjechać w Sudety, a co dopiero w te miejsca, o których się śni i marzy... Tkwiłem w Świebodzicach, gdyż na uczelniach wrocławskich zarządzono "dni generalskie" (w akademikach Uniwersytetu, Politechniki i Akademii Rolniczej miejsce studentów zajęli ZOMO-wcy). Nielegalne wyjścia do Książa i na Stary Książ (nielegalne, bo obydwa zamki znajdowały się już na terenie sąsiedniej gminy, tj. Wałbrzycha) i czytanie... Beletrystyka, archeologia i góry. I jeszcze gitara...
20 stycznia 1982 r., pięć tygodni po ogłoszeniu stanu wojennego, ułożyła mi się taka piosenka. Zatytułowałem ją "Pejzaże", raczej świadomie nawiązując do tych najsławniejszych Bellonowych, czyli "Harasymowiczowskich", chociaż później najczęściej tytułowana była - ale nie przeze mnie - po prostu jako "Howerla".
Zaczyna się tak:
Są takie góry, o których marzę
Nocami, w starym śpiworze
Moja myśl biegnie z sudeckich ścieżek
Hen na wschód - ku Czarnohorze
Przewędrowałem tam cały swój sen
Pijany zielem połoniny
Gdy na Howerlę wspinałem się
W nie nasze chcąc spojrzeć doliny...
- w nie nasze już doliny
Ref.
Nie ukołysze już Prut mnie do snu
Nie zbudzi też Hucułów śpiew
Tylko marzenia pozostaną mi
I buntująca się krew
Czy nigdy też nie zobaczę już was
Z Vincenza kart krajobrazy
Bezzwrotnie chyba przeminął ten czas
O którym wciąż mi się marzy,
O którym ciągle się marzy
Później leciała jeszcze druga zwrotka i ten sam refren...
Nigdy nie traktowałem tej piosenki jako rewizjonistycznej. Ten bunt dotyczył raczej tego, co nas wtedy otaczało, tego że nawet Śnieżka (pojawia się nawet w drugiej zwrotce) była dla mnie w te dni niedostępna; a nie wiedziałem, ile tych dni jeszcze będzie. Że wiele górskich i nie tylko górskich marzeń i planów się wtedy po prostu waliło... Człowiek głupiał i dlatego o górach, tych w Polsce i tych dalszych, mógł tylko myśleć, czytać o nich i śpiewać. Zresztą później wielokrotnie śpiewałem (zresztą nie tylko ja) "Pejzaże" przy Ukraińcach - zarówno w Polsce, jak i w ukraińskich Karpatach - i nigdy nie spotkałem się z jakimś niezrozumieniem moich intencji. Prosili nawet o tekst...
Pamiętam, jak we wrześniu 1982 r. kupiłem w księgarni w Brzegu (w pobliskich Buszycach odbywałem studencką praktykę archeologiczną) drugi tom wspomnień górskich Władysława Krygowskiego "W litworowych i piarżystych kolebach" (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982).
W porównaniu z tekstami zamieszczonymi w poprzednim tomie, wydanym jeszcze "przed Solidarnością" (w 1977 r.), w "Górach i dolinach po mojemu" ten tom był wręcz przepełniony Karpatami Wschodnimi. Jak urzeczony patrzyłem w jedno czarno-białe zdjęcie, przedstawiające panoramę zachodniej części Czarnohory z dominującą zaśnieżoną jeszcze Howerlą, zrobione z Kostrzycy. Próbowałem wyobrazić sobie, jak to może wyglądać w kolorze. Poznałem już wcześniej nasze Tatry, dwa tygodnie przed wykopaliskami wróciłem z mojej pierwszej rumuńskiej włóczęgi po obiektywnie przecież atrakcyjniejszym od Czarnohory Retezacie, a mimo to gapiłem się i gapiłem na ten czarno-biały obrazek
Byłem wtedy przekonany, że tylko takie gapienie będzie mi dane...
Wczesną wiosną 1990 r. przeżyłem szok, chociaż słowo "szok" absolutnie nie oddaje moich oraz wielu moich koleżanek i kolegów uczuć. Przez studenckie koła turystyczne w Polsce przebiegła lotem błyskawicy informacja, że rzeszowskie Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich organizuje w lecie pięć lub sześć krótkich 10-dniowych obozów wędrownych po Czarnohorze. Dogadali się z jakimś turystycznym partnerem w Lwowie, korzystając z "pieriestrojki" i ostatnich podrygów Związku Radzieckiego (a jednak nie był wieczny). Telefon do Rzeszowa - a był to przecież inny etap w rozwoju telekomunikacji - dłuuuugie oczekiwanie na połączenie z tamtejszym Oddziałem Akademickim PTTK i rozmowa. Krótka...
Po drugiej stronie łączy uznali mnie chyba za nienormalnego, gdyż w ciemno zarezerwowałem dla naszego wrocławskiego Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich cztery "turnusy". Jęk niedowierzania i prośba, abym w ciągu tygodnia przyjechał do Rzeszowa z furą pieniędzy - chodziło o zaliczki.
Zacząłem szukać chętnych na rzeszowski wyjazd w Czarnohorę. Nie było najmniejszych problemów ze skompletowaniem składów. Wiadomo - Wrocław. Wielu starszych już wtedy mieszkańców miasta opowiadało o swoich młodzieńczych wędrówkach po Bieszczadach Wschodnich, Gorganach i Czarnohorze. O Kozłach, Szpyciach i jeziorku Mariczejka... Wielu kolegów zrezygnowało wtedy z wyjazdu w Dolomity, nie doszła do skutku wyprawa na Berninę i coś tam jeszcze... Alpy poczekają, natomiast ledwo uchylone drzwi do ukraińskich Karpat mogły się nieodwracalnie zatrzasnąć!
Co się w ZSRR wydarzy, tego wtedy nikt przewidzieć nie mógł! Czarnohora w 1990 r. mogła być zatem jedyną taką szansą w życiu.
Pojechałem więc do Rzeszowa z zebraną kwotą. Uformowały się cztery składy i... czekaliśmy. Wiedzieliśmy, że w ówczesnej sytuacji politycznej będziemy pewni ujrzenia Czarnohory dopiero wtedy, gdy wysiądziemy z pociągu w Worochcie. Stąd trwający kilka miesięcy niepokój i nerwowe oczekiwanie.
A ponadto kserowanie stron z przewodnika H. Gąsiorowskiego, map WIG-ówek i czytanie Vincenza oraz rozmaitych innych tekstów, również etnograficznych. Po to, aby później niczego nie przeoczyć...
Obóz, którego byłem uczestnikiem, trwał od poniedziałku 6 sierpnia 1990 r. (wyjazd z Wrocławia) do piątku 16 sierpnia (powrót do Wrocławia). Grupę wrocławską stanowiło 10 osób, w Rzeszowie dołączył do nas przewodnik z tamtejszego SKPB, natomiast w Lwowie dwie osoby - Lonia (Leonid) będący ukraińskim przewodnikiem i jego kolega.
Relacja z naszej sierpniowej wędrówki po Czarnohorze oraz - czego wcześniej nie planowano - po małym fragmencie Gorganów będzie nietypowa. Wrażeń było tyle, że spokojnie można byłoby napisać dość sporą nawet książkę (Lonia opowiadał nam na przykład o swoich wojennych przygodach w Afganistanie). Dlatego pójdę na łatwiznę. Pokażę zdjęcia i zacytuję swoje bardzo lakoniczne notatki czynione podczas trwania obozu. Dodam tylko trochę komentarzy do zdjęć - te komentarze przedstawione zostaną kursywą (drukiem pochyłym).
Przed rozpoczęciem relacji jeszcze tylko parę zdań. Gdzieś tam wcześniej napisałem, że "Czarnohora pod względem pogody jest dla mnie łaskawa" i że "będziemy pewni ujrzenia Czarnohory dopiero wtedy, gdy wysiądziemy z pociągu w Worochcie". Tymczasem pierwsze dwie i pół doby naszego pobytu w górach to permanentna ulewa, grad i mgła. Nie decydowaliśmy się na wyjście w Czarnohorę, zrobiliśmy deszczową jednodniową wycieczkę w Gorgany (na Jawornik-Gorgan) i wybraliśmy się na zwiedzanie Jaremcza, połączone z tzw. wieczorkiem zapoznawczym (impreza odbywała się w turbazie "Huculszczyzna"). Przez te dwie i pół doby nie zobaczyliśmy nawet zarysu Czarnohory.
Myślałem, że te góry całkiem się na nas i na mnie obraziły.
Na szczęście byłem w błędzie!!!
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
CZARNOHORA '90 (!!!!!!) (a nawet odrobina GORGANÓW (!!!))
Wrocław - Przemyśl
Przemyśl - Lwów
Lwów - Stanisławów
Stanisławów - Worochta
Wszystkie przejazdy pociągami
W Worochcie 3 noclegi w domu prywatnym. Z Worochy zorganizowaliśmy dwie wycieczki w okolice Jaremcza.
8 sierpnia 1990 r. (środa)
Jaremcze - dolina Żonki - dolina Bohrowca (przysiółek Bohrowiec) - połoninka Jawor - Jawornik-Gorgan (1467) - połoninka Prutinek - Jamna. Pogoda zmienna - od Jawornika mgła. Uciekliśmy przed gradem.
Poranek 8 sierpnia - ściana deszczu. Można szwendać się po Worochcie i próbować coś zwiedzać, ale to byłoby tylko oszukiwanie siebie. Można imprezować "na miejscu" - ale to jeszcze gorzej.
Wojtek wpadł jednak na pomysł, aby nawet w tej ulewie pojechać marszrutką (autobusem) do Jaremcza i wrócić stamtąd do Worochty pociągiem. Chciał zrobić zdjęcia budynku szkoły w Jaremczu, której kierownikiem przed wojną był jego dziadek i kilku innych rodzinnych pamiątek. Dostaliśmy zgodę na wyjazd - rzeszowsko-lwowskie kierownictwo obozu pozostało w Worochcie.
Okazało się, że pomysł Wojtka był nie tylko przysłowiowym "strzałem w dziesiątkę", ale całą serią dziesiątek. Gdzieś tak na początku drugiej godziny chodzenia po Jaremczu przestało padać. Szybka decyzja - "Wzięliśmy przecież ze sobą mapy, a zatem idziemy w góry!!! Nie, nie w Czarnohorę - w Gorgany!"
Dworzec (?) autobusowy w Worochcie. Przejazd marszrutką do Jaremcza
Nasza ekipa w najlepszej, czyli w tylnej, części marszrutki
Tego pana widocznego za szybą, w Jaremczu od wielu lat już nie ma. Zdjęcie Cześka K.
Spacer po Jaremczu
Przedwojenna "kurortowa" część miasta - jedna z powstałych w latach 20. i 30. XX w. willi o charakterystycznej "ogólnopolskokarpackiej" architekturze.
Cerkiew p.w. Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny z 1911 r. Co ciekawe - wtedy, w 1990 r. obita obrzydliwą blachą, natomiast w 2008 r., gdy byłem w Jaremczu po raz drugi - zbroja ta była zdemontowana. Tendencja więc zupełnie inna, niż w pozostałej części Ukrainy. Ale jak jest dzisiaj - nie wiem?!
Południowa część Jaremcza, widok na okoliczne góry i na tzw. Nowy Wiadukt kolejowy na Prucie, wzniesiony w konstrukcji żelbetonowej w 1956 r. Dzieje wcześniej znajdujących się w tym miejscu konstrukcji zasługują na osobne opracowanie
"Hotel" w Jaremczu
Domek, jakich w tym terenie tysiące, ale z jakiegoś powodu go sfotografowałem. Wtedy decyzję o naciśnięciu spustu migawki podejmowało się trudniej niż w dzisiejszych cyfrowych czasach.
Początek części górskiej w tym dniu - huculski budynek gospodarczy w dolinie Żonki, w przysiółku Bohrowiec
Trochę etnografii - taczka "na ludowo". Tę wykorzystywano do przewożenia gnoju.
Drewniana kładka na Żonce.
Przysiółek Jaremcza Bohrowiec
Pierwsze maliny pod połoninką Jawor
... i pierwsze widoki już z połoninki Jawor
A co widać? Oczywiście centrum Jaremcza i otoczenie miejscowości, m.in. obryw zwany Białym Słoniem. Poniżej: widok na osuwisko Słoń na wschodnim zboczu Prutu ponad Jaremczem w sierpniu 2008 r.
Na połonince Jawor
Pierwszy nieco dłuższy popas w górnej części połoninki Jawor.
Przejście przez las pomiędzy połoninką Jawor a połoniną Jawornika-Gorganu
Kolejny odpoczynek
Koncentracja przed wejściem w pierwsze w naszym życiu gruzowiska gorgańskie, czyli po prostu gorgany.
I tu już wędrówka przez Jawornik-Gorgan
To, z czego Gorgany słyną - czyli z kamiennych głazowisk, zwanych gorganami
Wejście na główny wierzchołek Jawornika-Gorganu (1467 m n.p.m.) we mgle i w deszczu. Na szczęście jeszcze podczas pobytu na szczycie nieco się przejaśniło (na 20 minut)
Odpoczynek na szczycie. Później zaczęło lać i skończyło się fotografowanie w tym dniu.
9 sierpnia 1990 r. (czwartek)
Przejazd z Worochty do Jaremcza. Jaremcze - wodospad Prutu - turbaza "Huculszczyzna" (impreza) - Jaremcze. Powrót do Worochty. Cały dzień deszcz. W notatkach zapis: "Syf totalny".
W tym dniu do Jaremcza pojechaliśmy cała ekipą - kierownictwo postanowiło zorganizować zakrapiany "wieczorek zapoznawczy". Ponieważ w Worochcie nie było wtedy stosownego reprezentacyjnego obiektu, wybór padł na turbazę "Huculszczyzna" w Jaremczu.
Jeszcze jedna willa z okresu międzywojennego.
Po kilku dniach ulewnego deszczu wody Prutu przybrały brązowożółtą barwę. Zachęcające do kąpieli w rzece zdania zawarte w dziesiątkach przedwojennych folderów i przewodników stały się cokolwiek nieaktualne.
Słynny wodospad Prutu w Jaremczu to już, niestety, odległa przeszłość. Najatrakcyjniejszy fragment, zwany Hukiem, został w XIX w. wysadzony, gdyż przeszkadzał w spławie drewna. Pozostały marne resztki uwiecznione, w tym przypadku, na dość marnej fotografii.
Później zdjęć w tym dniu nie robiłem - nie miałem lampy błyskowej aby uwiecznić szczegóły imprezy, natomiast do Worochty wróciliśmy już o zmierzchu.
10 sierpnia 1990 r. (piątek)
Do południa cały czas ulewa. Decyzja o wstępnym porannym rozpoznaniu - wyjazd autobusem do Foreszczenki i powrót. Ok. 12.00 wyjazd już naprawdę w góry. Początkowo mgła (!!). Dojście do Jez. Niesamowitego i rozwianie się mgły.
Dolina Prutu (między Foreszczenką z Zaroślakiem) - turbaza "Zaroślak" - stacja botaniczno-meteorologiczna na Połoninie Pożyżewskiej - dolina Dancerza - Jezioro Niesamowite; rozbicie namiotów. Jezioro Niesamowite - jeziorko pod Turkułem - Jezioro Niesamowite. Dwie godziny przed zachodem wyjście na grań - zwornik nad Małymi Kozłami (widmo Brockenu) - Jezioro Niesamowite
Przed Zaroślakiem na jednym z drzew ujrzeliśmy mocno już zatarte znaki szlaku turystycznego. Ki diabeł? Nasze WIG-ówki to czarno-białe ksera, ale przy czarnych kreseczkach szlaków schodzących się przy Zaroślaku udało się odczytać na mapie skróty kolorów - z. i n. Zielony i niebieski - wzruszyliśmy się dość mocno, można nawet rzec, że "łzawie". Chyba wszystkim nam przypomniała się rozmowa sprzed dwóch dni z gospodynią domu, u której spaliśmy w Worochcie. Opowiadała nam, około sześćdziesięcioletnia wówczas kobieta, jak tuż przed wojną pomagała polskim znakarzom wytyczającym szlaki w Czarnohorze. Miała wtedy dziesięć lat. Nosiła kubełek z białą farbą. Za dzień pracy otrzymywała 2 złote. Wyraźnie podkreślała, że to była dwuzłotówka srebrna, a nie dwie złotówki wybijane z miedzioniklu (bo i takie monety były wtedy w obiegu). Mówiła, że przez tydzień pracy zarobiła prawie tyle, ile jej tata pracując ciężko w tartaku.
Z Zaroślaka przeszliśmy drogą obok stacji meteorologiczno-botanicznej na Połoninie Pożyżewskiej i wędrując ponad dnem dolin Homulskiego i Dancyszyka doszliśmy do kotła polodowcowego pod Turkułem. Namioty rozbiliśmy nad Jeziorem Niesamowitym - największym jeziorem polodowcowym w przedwojennej polskiej części Karpat Wschodnich.
Wędrówka przez zamgloną i deszczową dolinę Homulskiego (Dancysza).
Jastrzębiec pomarańczowy (Hieracium aurantiacum L.) i ciemiężyca zielona (Veratrum lobelianum Bernh.)
Doszliśmy do Jeziora Niesamowitego, jeszcze 150 metrów od jego brzegów padał deszcz, snuły się mgły. Nagle... niemal wszystkie mgły i chmury się rozwiały. Zobaczyliśmy zielono-żółte ściany głównego grzbietu, kawałek niebieskiego nieba (po raz pierwszy od wyjazdu z Wrocławia) i za chwilę taflę jeziora.
Namioty rozbiliśmy błyskawicznie...
... i pośpieszne - całą naszą wrocławską ekipą - wyszliśmy na grzbiet, w rejon zwornika nad Małymi Kozłami. Zrobiło się nawet słonecznie, ale cała połonina parowała po kilkudniowych deszczach. W takich warunkach prędzej czy później musiało pojawić się "widmo Brockenu". I właśnie pełni ekscytacji je fotografujemy. Fotka samego widma mi, niestety, nie wyszła.
Dopiero po powrocie z grzbietu pierwszy posiłek w górach (pamiętam, jak nasz przewodnik, walczący kilka lat wcześniej w górach Hindukuszu Afganiec, ze zdumieniem patrzył, jak "robimy z proszku ziemniaki") a później jeszcze niezbyt długa, ale bardzo fajna, impreza.
11 sierpnia 1990 r. (sobota)
Pogoda OK! - wieczorem mgły
Jez. Niesamowite - wejście na grań - trawers Turkuła w stronę Połoniny Turkulskiej - Turkuł (1935) - Pożyżewska (1822) - Breskuł (1950) - trawers Howerli od południa - Przełęcz Hermanieska - Pietros (2020) - Przeł. Hermanieska - Howerla (2061) - Breskuł - trawers od zachodu Pożyżewskiej - północny wierzchołek Turkuła - przełęcz między Turkułami - zejście do Jeziora Niesamowitego.
Nasza rzeszowsko-lwowska kadra chyba w swoim namiocie w nocy zabalangowala, gdyż cała trójka nie wyrażała rano jakiegoś wyraźniejszego entuzjazmu na wyjście w góry. Na złożoną przez Leonida propozycję, aby jakąś na lekko przeprowadzoną wycieczkę rozpocząć dopiero za dwie-trzy godziny, czyli gdzieś już blisko południa, zakipieliśmy. Po na szczęście dość krótko trwającej dyskusji, dostaliśmy zgodę na samodzielny wyskok na Howerlę - "tam i z powrotem!". Ulga malowała się na twarzach obydwu stron właśnie zażegnanego konfliktu.
Poszliśmy zatem, najpierw w kilka minut złapaliśmy grzbiet, później skierowaliśmy się na północ, w stronę Howerli. Szliśmy przez Dancysza (1848 m n.p.m.), Pożyżewską (1822 m n.p.m.) i Breskuła (1912 m n.p.m.)
Spoglądaliśmy z góry na Kocioł Orendarski
Ze szczytu Dancysza można było zobaczyć, już za Jeziorem Niesamowitym z naszymi namiocikami, wyłaniającą się zza ramienia Turkuła postrzępioną grań - wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy czy Małych, czy też Wielkich Kozłów, a jeszcze dalej leżący w głównej grani Czarnohory zwornik Reber.
Tego dzisiaj w górach, i nie tylko w górach, się nie uświadczy! Wymiana pod kurtką, czyli improwizowanej ciemni fotograficznej, zerwanej w aparacie błony fotograficznej. Zerwany film to strata przynajmniej 4 klatek fotograficznych, a więc ponad 10% 36-klatkowego filmu.
Ponieważ obiecaliśmy naszemu kierownictwu, że pójdziemy "na Howerlę i z powrotem" gdzieś na wysokości Breskuła dokonaliśmy stosownych korekt w programie wycieczki. Postanowiliśmy wejść na "Królową Beskidów" (tak, tak - to Howerla, a nie niższa o przeszło 300 m Babia Góra, jest najwyższym szczytem Beskidów) nieco okrężną drogą - przez zakarpackiego Pietrosa (2020 m n.p.m.)!!! Dodaliśmy sobie, bagatela, raptem 16 kilometrów wędrówki i dobrze ponad 1000 metrów przewyższeń!!! Ale byliśmy szczęśliwi - sami, w kapitalnej scenerii i pogodzie i z ulgą, że... lwowski kolega Leonida nie jest chyba "kapusiem", bo gdyby był, to nawet po pijaku powinien iść z nami!
Korekta przebiegu wycieczki zaczęła się od trawersu południowo-zachodnich stoków Howerli. Wędrowaliśmy w stronę Przełęczy Hermanieskiej, która na niektórych nowszych mapach już nie występuje; między Howerlą a Pietrosem zaznaczane są teraz m.in. Połonina Lanczynieska, Połonina Skopeska i Przełęcz Kakaradza (1544 m n.p.m.)
Były fajne spotkania na połoninie
Żmudne jak diabli podejście na Pietrosa z blisko półkilometrowym przewyższeniem...
... i zasłużone bardzo późne drugie śniadanie na szczycie Pietrosa. Oraz sekundę potem deszcz i mgła, które uniemożliwiły wykonanie fotografii z wierzchołka.
Ale schodząc z Pietrosa ponad przełęczą, którą w swym kajecie nazwałem Hermanieską, odsłonił się widok na "dzwon" Howerli. Nasz obiecany kierownictwu cel - skrupułów i wyrzutów sumienia nie mieliśmy
Socjalistyczne olbrzymie kołchozowe szałasy pasterskie na Przełęczy Hermanieskiej (Lanczynieskiej?)
Pietros za nami...
... natomiast Howerla dopiero przed. Najpierw dla nas już znajomy widok na południowe "plecy" tej góry.
A potem zachodnią krótką dość ostrą grańką na sam szczyt.
Wreszcie doszliśmy. Mogliśmy już, zgodnie z umową zawartą z szefostwem, wracać do naszej bazy nad Jeziorem Niesamowitym. Grzbietem głównym zeszliśmy do Breskuła i aby nie powtarzać znanej już nam z porannej części wycieczki drogi granią, zbiegliśmy na dno Kotła Breskulskiego, strawersowaliśmy od zachodu Pożyżewską i zarastającym płaikiem wiodącym przez Kocioł Orendarski, kocioł pod Danceszem (z małym stawkiem Pod Danceszem) dotarliśmy o zmroku do Jeziora Niesamowitego.
Awantury nie było. Przypuszczaliśmy, że kierownictwo po naszym wyjściu w góry położyło się spać. Po popołudniowej pobudce "zrobiło" kolejną flaszkę (wskazywała na to dykcja szefa) i na dobrą sprawę nie zwróciło uwagi na naszą gigantyczną obsuwę czasową. Wieczór był miły; gitara, odrobina samogonu znalazła się i dla nas.
12 sierpnia 1990 r. (niedziela)
Pogoda: rano mgły, potem lepiej
Wejście na grań od Jeziora Niesamowitego - zwornik nad Wielkimi Kozłami - grań Wielkich Kozłów - zejście do doliny między Kozłami a Szpyciami (kocioł za Wielkimi Kozłami) - obejście Wielkich i Małych Kozłów - Jezioro Niesamowite
Śmietnik przy Jeziorze Niesamowitym. Naszych polskich puszek jeszcze wtedy nie było. Po latach, niestety, staliśmy się w tym miejscu największą "mniejszością konserwową". Wtedy śmieci nie były nawet ukraińskie, lecz po prostu ogólne - "radzieckie".
Ponieważ w tym dniu wszyscy byli zmęczeni (nasza wrocławska grupa - wiadomo!, kierownictwo - też wiadomo!), pojawił się consensus na program górski. Trasa ma być nie za długa, w miarę urozmaicona (najlepiej skałki, jakaś woda) i byłoby super, gdyby pojawiły się jeszcze jakieś jagody, może maliny itp. "I tak się stało!" (że zacytuję w tym miejscu klasyka, czyli anonimowego autora "Legendy Panońskiej - żywota Św. Metodego").
Najpierw tradycyjnie na grzbiet główny i krótka wędrówka na południowy-wschód, do zwornika nad Kozłami Wielkimi.
Wielkie Kozły – gdzieś tam we mgle majaczy wschodnie ramię Homuła (1788 m n.p.m.)
Początek graniówki Wielkich Kozłów
Jak zabawa to zabawa – łojenia (a może dojenia) Kozłów ciąg dalszy.
Te igiełki oszczędziliśmy!!!
… i zejście do zielonej doliny, a ściślej do doliny potoku Homulskiego.
Tojad mocny (Aconitum firmum Rchb.)
Śniadanie nad Homulskim
Dzwonek drobny (Campanula cochleariifolia Lam.)
Jeszcze trochę zieloności, bo przecież kolejny dzień to ma być już przelot granią Czarnohory ponad dolinami…
…i powrót na noc do namiotów. Ale był czas jeszcze na gitarę!
13 sierpnia 1990 r. (poniedziałek)
Lampa przez cały dzień. Wspaniale widoki (Świdowiec, Gorgany, Maramures, A. Rodniańskie, Czywczyny, Hryniawy, Beskid Huculski!). Niezapomniany Pop Iwan (obserwatorium). Dzika dolina Dzembroni.
Jezioro Niesamowite - wejście na grań - graniówka: Rebra (1997) - Gutin Tomnatyk (2016; szczyt w bocznej grani) - Brebienieskuł (2037) - Munczel (2002) - przełęcz pod Pop Iwanem (1805) - Pop Iwan (2022) - Przełęcz pod Pop Iwanem (1805) - zejście do doliny Dzembroni. Nocleg poniżej górnej granicy lasu.
Poranek i pogoda marzenie!!! A nad naszymi namiotami Turkuł (1933 m n.p.m.)
Wał Kostrzycy i kawał Beskidu Huculskiego jak na dłoni
Namioty już zwinięte, wszystko posprzątane. Jesteśmy gotowi do wymarszu. Kierunek - Pop Iwan.
Pożegnanie z Jeziorem Niesamowitym - i refleksja zmieszana z obawą, czy aby nie na zawsze. Na szczęście nie!
Jest wszystko: Pietros (2020 m n.p.m.), Howerla (2061 m n.p.m.), "ukryty" na tle Howerli Breskuł (1912 m n.p.m.), Pożyżewska (1822 m n.p.m.; ta z łukowatymi odsłonięciami skalnymi) i Dancesz (1848 m n.p.m.). Gdzieś tam za przełęczą Hermanieską majaczy Świdowiec. Widok z rejonu Przełęczy Turkulskiej, chyba już po wejściu na grań.
Fotografia robiona pod słońce, a zatem mocno zaniebieszczona, ale musiałem mieć to zdjęcie. Widać kawał Zakarpacia, łącznie ze znajdującym się na ostatnim planie murem granicznego (przed wojną czechosłowacko-rumuńskiego, a dzisiaj ukraińsko-rumuńskiego) grzbietu Gór Marmaroskich z m.in. Pop Iwanem Marmaroskim (1936 m n.p.m.; ten szeroki szczyt w centralnej części ostatniego planu)
Wędrówka granią ponad Małymi Kozłami
Czyżbyśmy zaczęli tęsknić za Rumunią? Na ostatnim planie Mihajlecul (ten trapezowaty, szerszy po lewej – 1920 m n.p.m.) i śmielszy Farcaul (1957 m n.p.m.; po prawej) – najwyższy szczyt Gór Marmaroskich. A ta ORWO-wsko zielona grańka na pierwszym planie to północna ściana kotła Butyn, wciętego w niewielką Połoninę Butyn. Na drugim planie zachodnie ramię dwutysięcznika Gutin Tomnatyka, następny ciemnozielony grzbiet to płaska i rozległa dwuwierzchołkowa Kływa (1446, 1458 m n.p.m.), a na jeszcze dalszym – przed Michaileculem i Farcaulem – graniczny grzbiet ukraińsko-rumuński ze zlewającą się z konturem dalej leżącego Farcaula Nieneską (1815 m n.p.m.). I wreszcie... możecie mi wierzyć lub nie - zupełnie na ostatnim planie, ponad kulminacją Kływej, ledwo na fotografii widoczne Góry Rodniańskie.
Dzisiaj już nieczęsty widok w Czarnohorze. Gdzie się pasły konie? Wiadomo - na Połoninie Rebra. A dalej widać zachodnie ograniczenie kotła Butyn i za nim wszystkie możliwe plany (m.in. Kływa, Perechrest, Pietros z Berlebaszką) z wieńczącym to wszystko Pop Iwanem Marmaroskim
Kozły Wielkie a za nimi w całej swej okazałości, dzień wcześniej ukryty we mgle, Homuł (1788 m n.p.m.). Za nim upstrzona szczytowymi i podszczytowymi polanami szeroka Maryszewska Wielka (1452, 1564 m n.p.m.), jeszcze dalej wał kilkuwierzchołkowej Kostrzycy (główny wierzchołek 1586 m n.p.m.) i wystające zza niej szczyty Beskidu Huculskiego (możliwe, że najbardziej z lewej to Biała Kobyła i pobliska nieco wyższa Gowora (1426 m n.p.m.), ale głowy dać nie mogę!
Właśnie minęliśmy grań Wielkich Kozłów...
Wieżyczki skalne w najwyższej części Kotła Gadżyny - widok z Reber (Żebra/Rebra 2001 m n.p.m.). Widoczny grzbiet zamienia się później w Grań Żeber (Szpyci) - niewidoczną na zdjęciu. Co jest widoczne na ostatnim planie, to nawet nie staram się w tej chwili roztrząsać. Chociaż wtedy, na grzbiecie, mieliśmy czas i składając - na lekkim wietrze - kilka czarno-białych kserówek map WIG-owskich rozpoznaliśmy chyba wszystkie znaczniejsze wzniesienia
Przed chwilą minęliśmy zwornik Żeber. A za nami Howerla i "przyklejone" do niej Breskuł i Pożyżewska
Właściwie wszystko już znajome - Pietros, Howerla, Breskuł, Pożyżewska, Dancysz, Turkuł, zwornik Żeber (Rebra) i wchodzimy na zacienioną połoninę Tomnatyk przy kolejnym zworniku (grzbiet boczny na "zakarpacką" stronę prowadzi w kierunku południowym na Gutin Tomnatyka 2016 m n.p.m.)
Pozostałości kamiennego szałasu lub schronu na zworniku Tomnatyka
Jeziorko Brebienieskuł (zwane też jeziorkiem Tomnackim) pomiędzy Brebienieskułem (2036 m n.p.m.), szczytem w grani głównej, a leżącym w bocznym grzbiecie Gutin Tomnatykiem. Widok z rejonu zwornika, czyli z grani głównej
Wielki Kocioł, czyli najwyższe piętro Kotła Gadżyny z niewielkimi stawkami polodowcowymi. Widok z grani głównej, ze zwornika Gutin Tomnatyka
Ze zwornika urządziliśmy sobie krótka wycieczkę na Gutin Tomnatyka. Był to drugi podczas naszej wędrówki, po dwa dni wcześniej odwiedzanym Pietrosie, zakarpacki dwutysięcznik. Wschodnie zbocze Pietrosa widoczne jest również i na tym zdjęciu, na lewo od zgrabnej sylwetki Howerli. Na lewo i prawo od Howerli, na ostatnim planie, już Gorgany.
Ze szczytu Gutin Tomnatyka po raz pierwszy pojawił się przed nami w całej swojej okazałości Pop Iwan - oczywiście ten Czarnohorski (2028 m n.p.m.) (po lewej Smotrec 1894 m n.p.m.)
Jezioro Brebienieskuł z Gutin Tomnatyka - dość nietypowe ujęcie, bo mało kto wchodzi na ten odrobinę oddalony od grzbietu głównego szczyt. A - jak widać - warto
Widok z grzbietu głównego, od strony wschodniej z rejonu kulminacji Brebienieskuła, na kocioł jeziora Brebienieskuł. Na lewo od niego Gutin Tomnatyk
Taka sobie fotka przy przedwojennym polsko-czechosłowackim słupku granicznym
Odpoczynek na grani w rejonie skałek pomiędzy Brebienieskułem a Munczelem (1998 m n.p.m.)
Schron z I wojny światowej na Munczelu
Setki metrów drutów kolczastych - pamiątka z I wojny na Munczelu. Walki trwały tu w sierpniu i wrześniu 1916 r.
Spotkanie z pasterzem - dzisiaj owce w najwyższych partiach Czarnohory to też już, niestety, przeszłość...
Widok z Munczela - Kocioł między Munczelem a Brebienieskułem (na niektórych mapach oznaczany jako Dynarskie Pole), Brebienieskuł i na ostatnim planie Howerla
Skały na grzbiecie Dzembroni (1878 m n.p.m.) i spojrzenie na Pop Iwana
Coraz bliżej...
Widok z Balcatula (1852 m n.p.m.) na Smotrec (1894 m n.p.m.)
Ostatnie metry przed ruinami obserwatorium astronomiczno-meteorologicznym na Pop Iwanie, które było jedną z największych inwestycji międzywojennej Polski; koszt budowanego w latach 1926-1938 i otwartego 29 lipca 1938 r. gmachu wynosił 1 milion ówczesnych złotych
Zaczyna się zwiedzanie ruin obserwatorium
Najpierw wspinaczka na dach... Ze względu na widoki i - może przede wszystkim - odrobinę adrenaliny
Później sprawdzamy, czy przez okno widać to samo. Brebienieskuł jest, Gutin Tomnatyk jest... a zza łączącego te szczyty grzbieciku wystaje wierzchołek Howerli... Wszystko się więc zgadza...
I znowu skok na dach...
Szczyt Pop Iwana był najdalej na południowy-wschód wysuniętym punktem w grani Czarnohory, do którego dotarliśmy w naszej sierpniowej wędrówce w 1990 r. Nasze szefostwo - lwowski przewodnik i rzeszowski pilot - zaordynowali odwrót do cywilizacji. Najpierw trzeba było zejść do wioski Dzembroni (wtedy jeszcze pobrzmiewała - w ustach Leonida - nazwa Beresteczko, dzisiaj już na szczęście oficjalnie zarzucona, decyzją z 2009 r.). Do Dzembroni schodziliśmy kierując się najpierw z powrotem grzbietem w stronę północną, granią główną na tzw. przełęcz pod Pop Iwanem, aby później, mijając po prawej ręce osławiony "Kwadrat" (fundamenty przedwojennego schroniska AZS), odbić na północ ku źródliskowej partii rzeki Dzembroni.
Zejście z Pop Iwana - na hali poniżej grzbieciku z Uchatym Kamieniem.
Pola kosówek i krzaków jałowca w najwyższych partiach doliny Dzembroni. Po wspaniałym dniu, przy pierwszych świerkach górnej granicy lasu rozbiliśmy namioty. Ostatnia noc w Czarnohorze w 1990 r. Czarnohorze jeszcze radzieckiej, następny mój wyjazd w te góry to już pobyt w rzeczywiście ukraińskich Karpatach.
14 sierpnia 1990 r. (wtorek)
Dolina Dzembroni - Dzembronia.
Koniec części pieszej. Przejazd z Dzembroni ciężarówką do Żabiego. Dolina Czeremoszu wspaniała.
Żabie - Kołomyja autobus. Nocleg w krzakach za miastem.
Bridki - niewielkie prześwity i polanki w lesie w dolinie Dzembroni nieco powyżej Polany (Połoniny) Czufrowej
Szałas pasterski (wtedy jeszcze użytkowany) na Polanie Czufrowej.
Spojrzenie na grzbiet główny z Polany Czufrowej - Munczel i fragment grzbietu Dzembroni?
Odpoczynek w cieniu Smotreca
Pierwsze zabudowania wsi Dzembroni i dominujący ponad wsią Smotrec (1894 m n.p.m.)
Dzembronia i grzbiet Kosaryszcze z huculskimi zagrodami
Jesteśmy już we wsi
Nie mieliśmy czasu na zwiedzanie Dzembroni. Leonidowi szybko udało się załatwić ciężarówkę, która dowiozła nas do Żabiego (Werchowyny). Tam pośpieszne zwiedzanie i autobus (marszrutka) do Kołomyi. Dojechaliśmy tam już dość późno, więc czasu starczyło jedynie na znalezienie pod miastem, w krzakach podmiejskiego rachitycznego lasku, jakiegoś miejsca na rozbicie namiotów.
15 sierpnia 1990 r. (środa)
Kołomyja. Wyjście z krzaków i dreptanie do przystanku autobusowego (3-4 km). przejazd do centrum Kołomyi. Sklepowanie.
Nasz ostatni wschodniokarpacki biwak w 1990 r., w krzakach pod Kołomyją. Fotografia Cześka K.
Zabytkowa dzisiaj prawosławna cerkiew p.w. Zwiastowania Przenajświętszej Bogurodzicy w Kołomyi z 1587 r. Zdjęcie Cześka K.
A później powrót przez Lwów do Przemyśla. Na kolejowym przejściu granicznym spotkanie z kolejną naszą SKPS-owską kołową wrocławską grupą, która dopiero startowała w Czarnohorę (okazuje się, że mieli więcej deszczu niż my) a później już bezpośrednio - pociągiem oczywiście - do Wrocławia.
KONIEC
PS. Wspomnienie to chciałbym zadedykować uczestnikowi naszej czarnohorskiej wędrówki, Jackowi, spoglądającemu teraz na zaśnieżoną Czarnohorę z tych najwyższych, niebieskich połonin.
Ostatnio zmieniony 2016-04-08, 09:53 przez Cisy2, łącznie zmieniany 10 razy.
- sprocket73
- Posty: 5933
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Re: Czarnohora wyśniona, wymarzona i spełniona...
Cisy2 pisze:
Tak było - pierwszy raz w moim życiu - w poniedziałek 13 sierpnia 1990 r.
O, Wow !
Ja tam byłam dwa miesiące wcześniej od Ciebie - w czerwcu 1990. Całe góry były różowe od kwitnących rododendronów
Mimo, że mój plecak ważył wtedy 40 kg (na początku, potem mniej jak zjedliśmy konserwy), był to jeden z najfajniejszych w moich życiu wyjazdów. Po prostu czułam jak się spełniają marzenia.
Niestety zdjęć zdigitalizowanych z tego wyjazdu mam 3.
I jeszcze żeby uzupełnić, ja zachorowałam na te góry trochę wcześniej - w 1978 r. kiedy na kilku prelekcjach bywał u nas w Gliwicach pan Władysław Midowicz.
A potem w roku 1980 przyjechał do nas na prelekcję Andrzej Wielocha z ekipą, która przeszła cały łuk Karpat, a pan Midowicz był jako widz - na sali. No i potem rozmawiali opowiadając o obserwatorium.
Na Popie Iwanie byłam potem jeszcze dwa razy - w 2005 i w 2006 r.
W roku 2005 nocowaliśmy tam, rozbijając namioty w bocznych zabudowaniach obserwatorium, a widoczność była wręcz niesamowita. Tyle gór ...
A teraz niedawno poznałam kolegę, w moim wieku, który jeszcze tam nie był a dużo słyszał i czytał. I chciałby tam pojechać. Kto wie, może się uda
Na temat swojego pierwszego wyjazdu napiszę też jeszcze coś więcej, ale nie mam zdjęć
Ostatnio zmieniony 2016-04-08, 10:22 przez Basia Z., łącznie zmieniany 2 razy.
Laynn, Ivo, Basiu - dziękuję Wam serdecznie za bardzo miłe słowa. Cieszę się, że część moich emocji związanych ze wspomnieniami sprzed lat może być zrozumiała przez innych. Jeszcze raz dziękuję!
Basiu, jak wyglądała dokładnie Wasza trasa? Czy również była to "kooperacja" z rzeszowskim SKPB, bo BTZ PTTK chyba jeszcze na teren byłego ZSRR z tzw. górską turystyką kwalifikowaną nie wchodziło. Czy to jakieś Wasze własne "Harnasiowe" dojścia?
Dopowiem może, tak a propos Twojego zdjęcia, gdzie dokładnie stoi Wasza grupa. Ponad głównym wejściem do obserwatorium znajduje się płaskorzeźba ze stylizowanym polskim orłem. Nad Waszymi głowami widać, w jakim stanie się zachowała. Dziesiątki śladów po kulach - cóż tu komentować? Moje zdjęcie jest z 2009 r.
Sprocket73 - może to zabrzmi dziwnie, ale co roku najwięcej flanelowych kraciastych koszul widuję na... corocznym czerwcowym spotkaniu ludzi związanych ze "Skalnikiem", chyba jednym z największych w naszym kraju sklepów (i sieci) ze sprzętem górskim. Może dlatego, że na Łące Włodka [Szczęsnego, założyciela "Skalnika"] koło Stronia Śląskiego w Górach Bialskich rozpalane jest normalne ognisko, a nie jego namiastka, a najczęściej iskra z ogniska i tkaniny (?) najnowszych technologii to dwa różne światy.
Basiu, jak wyglądała dokładnie Wasza trasa? Czy również była to "kooperacja" z rzeszowskim SKPB, bo BTZ PTTK chyba jeszcze na teren byłego ZSRR z tzw. górską turystyką kwalifikowaną nie wchodziło. Czy to jakieś Wasze własne "Harnasiowe" dojścia?
Dopowiem może, tak a propos Twojego zdjęcia, gdzie dokładnie stoi Wasza grupa. Ponad głównym wejściem do obserwatorium znajduje się płaskorzeźba ze stylizowanym polskim orłem. Nad Waszymi głowami widać, w jakim stanie się zachowała. Dziesiątki śladów po kulach - cóż tu komentować? Moje zdjęcie jest z 2009 r.
Sprocket73 - może to zabrzmi dziwnie, ale co roku najwięcej flanelowych kraciastych koszul widuję na... corocznym czerwcowym spotkaniu ludzi związanych ze "Skalnikiem", chyba jednym z największych w naszym kraju sklepów (i sieci) ze sprzętem górskim. Może dlatego, że na Łące Włodka [Szczęsnego, założyciela "Skalnika"] koło Stronia Śląskiego w Górach Bialskich rozpalane jest normalne ognisko, a nie jego namiastka, a najczęściej iskra z ogniska i tkaniny (?) najnowszych technologii to dwa różne światy.
Ostatnio zmieniony 2016-04-08, 11:00 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
Cisy2 pisze:Basiu, jak wyglądała dokładnie Wasza trasa? Czy również była to "kooperacja" z rzeszowskim SKPB, bo BTZ PTTK chyba jeszcze na teren byłego ZSRR z tzw. górską turystyką kwalifikowaną nie wchodziło. Czy to jakieś Wasze własne "Harnasiowe" dojścia?
Korzystaliśmy z uprzejmości katowickiego biura "Juwentur", które wydało "lewe" vouchery trzem grupom w 1990 r. - nam czyli "Harnasiom" (było nas w sumie 20 osób, z tego połowa "Harnasi" reszta tzw. "osoby towarzyszące", ja byłam głównym organizatorem tego wyjazdu), poza tym w tym samym czasie korzystało SKPB Katowice (widzieliśmy się z oddali na grani Szpyci) i chyba SKPG Kraków (ale za to ostatnie głowy nie dam)
Trasa wyglądała tak:
Dojechaliśmy do Lwowa, następnie pociągiem ze Lwowa do miejscowości Bilyn. Dlaczego tam ?
Bo mieliśmy "lewe" vouchery i baliśmy się ze nas ktoś złapie, wobec czego chcieliśmy zacząć od strony zakarpackiej ale z kolei nie chcieliśmy jechać aż do Rachowa, który jest większym miasteczkiem.
Szliśmy bardzo powoli, wśród "osób towarzyszących" znalazło się kilka o bardzo słabej kondycji. Ponadto codziennie, równo o godz. 15 przez 2 godziny padało, lub śnieżyło.
Za to dzień był jak to w czerwcu bardzo długi i można było iść do 21.
No w każdym razie z tego "Bilina" (czy jak się to odmienia), weszliśmy w pierwszą dolinkę i tam w niej zanocowali, około 2 km od wsi. Rano przyszły nas odwiedzić miejscowe dzieci i daliśmy im słodycze.
Potem zaczął się najgorszy dzień podejścia na grzbiet z tymi wściekle ciężkimi plecakami. Nigdy w życiu nie dostałam tak w tyłek jak tam.
Wbiliśmy się w przebiegający południkowo grzbiecik i podeszli nim na Seszuł, gdzie w dolnej części połoniny, obok czynnej bacówki rozbiliśmy namioty.
Pamiętam nawet takie szczegóły, że przez omyłkę wsypałam do herbaty sól zamiast cukru !
Jeden z pasterzy miał urodziny i zaprosił nas, ale nikt nie miał siły pić z nimi samogonu, więc został wydelegowany tylko jeden kolega. Spisał się dzielnie !
A rano miałam wspaniałe, jedno z najlepszych "górskich" przeżyć w swoim życiu i można mi zazdrościć.
Obudziłam się wcześnie, chyba o 5, we wszystkich dolinach leżały jeszcze mgły ponad które wystawały wierzchołki Howerli, Pietrosa i innych wyższych gór, a pasterze grali na trombicie na powitanie słońca. Jeden grał, a drugi trzymał trombitę. I ten surowy dźwięk tak się niósł nad górami i pokrytymi mgłą dolinami, że aż jeszcze teraz ciarki mnie przechodzą jak to wspominam.
No po prostu niesamowite !
Kolejnego przeszliśmy przez Seszuł i podeszli pod Pietrosa, o 15 padało więc rozbiliśmy namioty i potem po deszczu już "na lekko" podeszli na Pietrosa.
Kolejnego dnia tak samo z Howerlą - do 15 był krótki tego dnia odcinek pod Howerlę i potem "na lekko" na szczyt. Niestety na szczycie była mgła i nic nie było widać.
Kolejnego dnia przeszliśmy nad jeziorko pod Gutin Tomnatykiem i tam się rozbili na dwie noce, a kolejnego w dwóch grupach (od 6 do 12 i od 12 do 18) poszli na lekko na Popa Iwana. Druga część w tym czasie pilnowała namiotów i robiła posiłek dla wszystkich.
Kolejnego dnia przez Szpyci i obok spotkanych całkiem przypadkowo ruin schroniska pod Maryszewską (po prostu wyszliśmy z krzaków kosodrzewiny wprost na nie) zeszliśmy do Bystreca. Tam przenocowali na polu u miejscowego znachora.
Potem grupa się podzieliła, część szła jeszcze przez Kostrzycę do Worochty, część (w tym ja) jechała jeszcze autobusem do Rachowa i tam spała na boisku nad rzeką, a część wracała już do Lwowa.
Oczywiscie gdyby tak wszystko dokładnie opisać (np. podróż autobusem z dziurą w podłodze i pełnym wszelakiej zwierzyny - kur, kóz itd. z ludźmi jadącymi na jarmark), to by wyszedł 5 razy dłuższy opis.
laynn pisze:Basia Z. pisze:Oczywiscie gdyby tak wszystko dokładnie opisać (np. podróż autobusem z dziurą w podłodze i pełnym wszelakiej zwierzyny - kur, kóz itd. z ludźmi jadącymi na jarmark), to by wyszedł 5 razy dłuższy opis.
No cóż, ja bym z miłą chęcią to przeczytał.
Ale ja ciągle nie mam czasu, nie mam nawet czasu dokończyć bieżącej relacji z "Korony Pogórzy". Jutro o 5 rano wstaję i wyjeżdżam, tym razem jednak nie w góry.
Obiecuję, że się postaram.
kolejna opowieść - rewelacja! Powtórzę się po raz kolejny - powinieneś pisać książki! Zamiast wypocin różnych pseudopodróżników czy innych bohaterów, tudzież żon bohaterów, Twoje relacje są konkretne, ciekawe i bez nadęcia. Czyta się świetnie
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Basiu, nie odpisywałem od razu, gdyż chciałem najpierw obejrzeć na mapie trasę Waszego przejścia. Właśnie w tej chwili ją sobie studiuję. Bardzo ciekawa - aż mam chęć na powtórzenie trzech pierwszych dni Waszego przejścia.
Czy ten poranny koncert na trombity nie odbył się aby na powitanie najdłuższego dnia w roku? W jakich dniach czerwca byliście dokładnie w górach? Ja tego fragmentu Twoich wspomnień na pewno zazdroszczę Ale jednocześnie się cieszę, że można wtedy było coś takiego w tzw. realu, a nie na imprezach folklorystycznych, usłyszeć!
Pudelku, cieszę się, że w Twojej ocenie "trzymam poziom". Pomagają w tym na pewno emocje i jakaś taka wewnętrzna euforia, gdy oglądam a potem skanuję przeźrocza, które nieoglądane leżały sobie w plastikowych pudełkach przez przynajmniej kilkanaście lat. Te pożółkłe już obrazki pomagają przypomnieć sobie zapach połoniny, chłód mokrej flanelowej koszuli na plecach, słowem wrócić do tamtych lat i dni.
A że chyba nie mógłbym z podobnymi emocjami podejść do innych przeźroczy - tych z wędrówek po górach od Karpat znacznie wyższych, to już inna sprawa
Dziękuję Ci z bardzo miłe słowa!
Czy ten poranny koncert na trombity nie odbył się aby na powitanie najdłuższego dnia w roku? W jakich dniach czerwca byliście dokładnie w górach? Ja tego fragmentu Twoich wspomnień na pewno zazdroszczę Ale jednocześnie się cieszę, że można wtedy było coś takiego w tzw. realu, a nie na imprezach folklorystycznych, usłyszeć!
Pudelku, cieszę się, że w Twojej ocenie "trzymam poziom". Pomagają w tym na pewno emocje i jakaś taka wewnętrzna euforia, gdy oglądam a potem skanuję przeźrocza, które nieoglądane leżały sobie w plastikowych pudełkach przez przynajmniej kilkanaście lat. Te pożółkłe już obrazki pomagają przypomnieć sobie zapach połoniny, chłód mokrej flanelowej koszuli na plecach, słowem wrócić do tamtych lat i dni.
A że chyba nie mógłbym z podobnymi emocjami podejść do innych przeźroczy - tych z wędrówek po górach od Karpat znacznie wyższych, to już inna sprawa
Dziękuję Ci z bardzo miłe słowa!
Ostatnio zmieniony 2016-04-09, 13:45 przez Cisy2, łącznie zmieniany 3 razy.
Cisy2 pisze:Basiu, nie odpisywałem od razu, gdyż chciałem najpierw obejrzeć na mapie trasę Waszego przejścia. Właśnie w tej chwili ją sobie studiuję. Bardzo ciekawa - aż mam chęć na powtórzenie trzech pierwszych dni Waszego przejścia.
Czy ten poranny koncert na trombity nie odbył się aby na powitanie najdłuższego dnia w roku? W jakich dniach czerwca byliście dokładnie w górach? Ja tego fragmentu Twoich wspomnień na pewno zazdroszczę Ale jednocześnie się cieszę, że można wtedy było coś takiego w tzw. realu, a nie na imprezach folklorystycznych, usłyszeć!
Mogło tak być, ale głowy nie dam, po prostu nie pamiętam. Całą naszą wędrówkę opisałam w "Harnasiu" (numeru nie pamiętam) i tam zapewne jest kalendarium. Musiałabym to "odkopać" i przepisać tutaj.
Skądinąd wiem o tym, że pan Władysław Midowicz czytał moją relację z "Harnasia".
Została ona również później podana jako jedno ze źródeł w książce "Powroty w Czarnohorę".
A co do tego grania na trombicie. Oni ją mieli tam ze sobą w szałasie, więc chyba używali nie tylko raz w roku.
Potem trombitę wielokrotnie jeszcze słyszałam, a nawet sama wydobywałam z niej dźwięki, (bo graniem tego nazwać nie można), ale nigdy nie było to takie przeżycie.
Dziś znowu gadałam o ewentualnym wyjeździe (zupełnie luźne rozmowy) i chyba mam coraz większą ochotę znów tam pojechać.
Są takie dwa miejsca, gdzie chciałabym być jeszcze raz - Pop Iwan i Pisany Kamień.
Na Facebooka właśnie wystawiłam sobie jako "zdjęcie w tle" zdjęcie moich chłopaków na Pisanym Kamieniu (byliśmy w 2004).
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 17 gości