Rodzinnie, refleksyjnie i trochę turystycznie w ukraińskich
: 2015-08-29, 00:58
Na początek od razu istotne zastrzeżenie. To co poniżej przedstawiam to właściwie nie relacja, lecz jedynie "zajawka". Może trochę rozbudowana, ale jednak pokazane poniżej kilkadziesiąt fotografii i niewiele więcej zdań to tylko moje wstępne wrażenia z naszego (bo opisywaną tu wycieczkę odbyłem wraz z moimi córkami - Ulą i Lusią oraz Kubą - mężem Uli) błąkania się w Bieszczadach Wschodnich. Błąkania rodzinnego, refleksyjnego, może też w jakimś stopniu krajoznawczego i turystycznego... Chyba to jest właściwa kolejność tzw. akcentów naszej wędrówki.
Na rozbudowaną relację z naszego rodzinnego wypadu może się jeszcze kiedyś zdobędę? Może?
Nasz wyjazd nie był długi. Trwał raptem osiem dni. Chciałem moim córkom pokazać Jaworę - wieś w której urodził się mój Tata, w której sam przed wielu laty, gdyż w dzieciństwie, bywałem, przez którą - a właściwie obok której - w ostatnich latach jedynie przejeżdżałem; wieś leży przy drodze i szlaku kolejowym do Turki i na Przełęcz Użocką i kilkakrotnie jadąc na południe patrzyłem w stronę wsi Taty. Kontakty listowne z częścią rodziny pozostałej po II wojnie światowej w Jaworze były podtrzymywane (głównie przez Tatę), osobiste kontakty również, czy to w Polsce, czy na Ukrainie, ale tak się składało, że ja sam przez kilkadziesiąt lat do położonej nad rzeką Stryj Jawory jakoś nie mogłem trafić. Wypadało ten stan zmienić!
I udało się! Wreszcie - po całych trzydziestu ośmiu latach (ostatni raz byłem z Rodzicami i moją siostrą w Jaworze w lipcu 1977 r.) w sobotę 16 sierpnia ponownie pojawiłem się w rodzinnej miejscowości Taty. W Jaworze nad Stryjem - wiosce położonej na granicy Gór Sanocko-Turczańskich i Bieszczadów.
O spotkaniach z naszą rodziną raczej w tym miejscu nie będę pisał. Może później, już we właściwej relacji, gdy nabiorę dystansu do niektórych spraw i gdy niektóre emocje trochę wygasną, kilka zdań poświęcę i tym sprawom. Tu napiszę tylko, że niedziela i część poniedziałku to nieustanne odwiedziny - pierwszy drugi... szósty dom, pierwsze, drugie... szóste przyjęcie. I wszędzie serdecznie - rodzinnie po prostu...
W niedzielę rano znaleźliśmy też czas, aby pójść z Olą, córką kuzyna mojego Taty (u niej właśnie spaliśmy) do cerkwi na nabożeństwo i na rodzinne groby. Przed wojną w Jaworze obok dwóch cerkwi greckokatolickich była również kaplica rzymsko-katolicka, należąca do parafii w Turce. Nie pozostał po niej nawet najmniejszy ślad. Zresztą - nie ma też tu już również grekokatolików. Praktycznie wszyscy mieszkańcy wsi - Ukraińcy, Bojkowie i potomkowie Polaków - są już wyznania prawosławnego.
Poniedziałek, 18 sierpnia, to też dzień odwiedzin - ale dopiero późnym popołudniem i wieczorem. Wcześniej postanowiliśmy połazić po okolicy. Wybór trasy mógł być tylko jeden - górujące od strony bieszczadzkiej nad Jaworą, czyli na płd.-wsch. od wsi, szczyty Kamionka (885 m n.p.m.) i Zimna Góra (Studena Hora - 932 m n.p.m.). Pamiętam, że właśnie na te górki wchodziłem z ciocią Teresą, żoną kuzyna Taty, przy okazji zbierania "jafyn" - czarnych borówek. Chciałem przypomnieć sobie tamtejsze ścieżki. Ktoś z rodziny popukał się w czoło - ścieżki w tym lesie rzeczywiście były, ale... za komuny. W ostatnich latach las całkowicie "zarósł". Dróg leśnych już nie ma. Jagodziska w większości zduszone przez gęste poszycie. Na krawędzi lasu i na niektórych ocalałych, lecz coraz mniejszych polanach, rosną jedynie "czornici" - jeżyny.
Mimo to poszliśmy na Kamionkę i Zimną Górę - Studeną Horę. Tym bardziej, że wejście na Zimną Górę polecał w swoim doskonałym przewodniku po Bieszczadach z 1935 r. sam Henryk Gąsiorowski. Proponowaną przez niego trasę mocno jednak zmodyfikowaliśmy.
Kamionka i schowana za nią Zimna Góra na początku wydawała się rzeczywiście jak na wyciągnięcie ręki.
Później jednak zaczęło się klasyczne chaszczowanie, potykanie o jeżyny, wdeptywanie w spróchniałe drzewa, ściąganie z twarzy pajęczyn, słowem smakowanie lasu.
Góry nam się odwdzięczyły - po drugiej, wschodniej stronie Zimnej Góry weszliśmy na ciąg widokowych polan połączonych wyraźną ścieżką. Ścieżką wydeptaną przez zbierających grzyby i jeżyny mieszkańców maleńkiej wioszczyny Jasionki Steciowej, wciśniętej pomiędzy Zimną Górę a grzbiet Opołonka (1098 m n.p.m.) i Szymońca (1130 m n.p.m.).
Do Jasionki Steciowej wypadało zejść...
Warto było!
A z niej wzdłuż potoku Jasionka...
do Jasionki Masiowej, wioski leżącej u ujścia Jasionki do Stryja. Pod koniec lat 50. minionego wieku nazwa miejscowości została zmieniona. Dzisiaj jest to już nie Jasionka Masiowa, lecz Jasienica.
W Jasienicy uderza ponadprzeciętne przywiązanie jej mieszkańców do ukraińskich barw narodowych. Otóż kolorami żółtym i niebieskim pomalowano nie tylko barierki wszystkich mostów oraz wiaty autobusowe (to akurat stanowi standard w tej części Ukrainy)...
... ale nawet dwie tamtejsze cerkwie,
jedną z przycerkiewnych dzwonnic...
oraz - i to największe zaskoczenie - ule w pasiece
Z żółto-niebieskiej Jasienicy poszliśmy szosą (trzydzieści kilka lat temu była to szosa asfaltowa) biegnącą wzdłuż wyschniętego jak nigdy Stryja (Tato, gdy zobaczył zdjęcia rzeki stwierdził, że nigdy nie widział tak niskiego poziomu wody) w stronę Isajów...
aby zobaczyć jedną z najstarszych i najpiękniejszych drewnianych bojkowskich cerkwi. Zbudowana w 1663 r. cerkiew pod wezwaniem Michała Archanioła jest obecnie remontowana. Remont trwa już jakiś czas i chyba przebiega bardzo ślamazarnie. Od przynajmniej kilku tygodni nikogo na placu budowy nie widziano. Tak przynajmniej powiedziano nam w pobliskim sklepie.
Z Isajów to już tylko sześciokilometrowy "myk" do Jawory. Oczywiście wzdłuż Stryja. A tam trzy kolacje w trzech różnych chałupach. I trzy rodzaje "samohonu". Pamiętam, że jeden z tych destylatów był nad wyraz dobry - mocnomiodowy (w smaku i oczywiście w kolorze).
Wtorek 18 sierpnia to znowuż spotkania z rodziną, ale już tylko do południa. O 13.30 wyjeżdżamy elektriczką do Sianek i rozpoczynamy część górską naszej wycieczki. Ale bynajmniej wcale od razu z sianeckego dworca kolejowego nie pchamy się w stronę GGK - Głównego Grzbietu Karpat, aby jak najszybciej "wyjść na połoniny" i machnąć od razu Starostynę i Pikuja, tylko wyżywamy się "kulturowo". Jakieś od miesięcy nieprzejezdne drogi, mimo suszy wypełnione zarzęsionymi kałużami, jakieś wioski, przysiółki i opuszczone bojkowskie chałupy...
A w tych wioskach i przy tych chałupach cały czas uświadamianie sobie, że coś bezpowrotnie i nieuchronnie mija. Cerkiew w jednej z wiosek niby ładna, jeden z mieszkańców z dumą mówi o remoncie, że udało się załatwić i blachę i plastik na obicie surowych drewnianych ścian świątyni, że złotą folią pokryto okapy dachów i cerkiewne banie...
nie mówi nam tylko, że stare banie z tej cerkwi dogorywają przy płocie cerkiewnego cmentarza... Szok...
A w sąsiedniej wsi skazana na zagładę bojkowska chałupa...
... wewnątrz której umierające bojkowskie muzeum etnograficzne. Nikomu już niepotrzebne zapleśniałe i mocno zniszczone drewniane konwie, łopaty do pieca chlebowego, jakieś osełki, ozdobne skrzynie, formy do pieczenia ciast, drewniane wiadra i koryta... fragmenty warsztatu tkackiego, jakaś motyka. Coś, co kiedyś było lampą naftową...
A na przycerkiewnym cmentarzu nagrobki. No bo co może być na cmentarzu? Wiadomo, że nagrobki... Ale za to jakie? Wykonane z dawnych polsko-czechosłowackich słupków granicznych. Na bieszczadzkim odcinku dawnej granicy polsko-czechosłowackiej poza jednym jedynym słupkiem pod szczytem Pikuja nie ma już ani jednego tego rodzaju znaku. W przeciwieństwie do Gorganów i Czarnohory, gdzie kamienne słupki dawnej granicy zachowały się po dziś dzień, w Bieszczadach zostały one usunięte na przełomie lat 40. i 50. XX w. Pozostały jednak na cmentarzach w kilku karpackich wioskach. My podczas naszej tegorocznej wędrówki natknęliśmy się na nie w Hnyłej (obecnie Karpatśke) i Husnem Wyżnem.
I trochę radośniejszych akcentów. W Hnyłej poznaliśmy Iwana. W sklepie podszedł do mnie i zapytał, czy lubimy muzykę. Usłyszał "tak" a my wraz z jego następnym zdaniem zostaliśmy zaproszeni do jego chaty na koncert. Iwan śpiewał, grał na skrzypcach i drumli... Piosenki i melodie bojkowskie, ukraińskie, polskie... Był też i poczęstunek!
Koncert Iwana nie skończył się tak szybko. Grając na drumli odprowadził nas aż do grzbietu rozdzielającego Hnyłę od Libuchory. Dopiero tam się pożegnaliśmy. Iwan, przez dwie kadencje wójt Hnyłej, przy pożegnaniu miał łzy w oczach.
A Libuchora to Libuchora.
Jeszcze...
Bo z każdym rokiem w tym żywym skansenie ubywa słomianych strzech, jednocześnie przybywa domów ceglanych krytych kupioną w Polsce dachówką.
Co zaś do turystycznego aspektu tegorocznej bieszczadzkiej włóczęgi.
Było nietypowo, gdy tyraliera krów kierowała się na nasze namioty...
oraz typowo, gdyż od pewnego momentu, czyli wejścia na Pikuja, robiliśmy klasykę. Bo wschodniobieszczadzką klasyką jest wędrówka od Pikuja, uważanego powszechnie za najwyższy szczyt Bieszczadów (1408 m n.p.m.), przez cały ciąg połonin (m.in. Nondag, Ostry Wierch Wielki Wierch, Starostyna) na Drohobycki Kamień i dalej - już głównie lasem - na Przełęcz Użocką. Ten fragment naszej wędrówki przypadł na czwartkowy wieczór, piątek i sobotę. W sobotę późnym wieczorem zeszliśmy z Przełęczy Użockiej do Sianek. Nasza wschodniobieszczadzka pętelka się zamknęła.
Trzeba przyznać, że widoczność na grzbiecie mieliśmy świetną. Praktycznie od samego Pikuja widać było polski fragment Bieszczadów, który z każdym przebytym kilometrem rósł w oczach. To wszak oczywiste, szliśmy bowiem w stronę naszej granicy.
W piątek rano, gdzieś tak w pobliżu Ostrego Wierchu, nieoczekiwane spotkanie na szlaku. Saszę Nużnego i jego żonę Maszę (oraz Jej gitarę), mieszkańców Lwowa, ale zarazem przewodników z Rzeszowskiego Koła Przewodników Beskidzkich, zna chyba wielu polskich turystów chodzących po ukraińskich Karpatach Wschodnich. Tym razem Sasza prowadził grupę uczestników kursu przewodnickiego.
Ostatni dzień naszej wycieczki to kilkugodzinne błąkanie się po Lwowie. Była niedziela, przeddzień święta narodowego, ładna pogoda, stąd też place i ulice Lwowa zaroiły się nieprzebranym tłumem miejscowych i turystów. Nigdy wcześniej w tym mieście nie widziałem takiego mrowia ludzi. Coś przypominającego letni weekend w Pradze. Tylko uciekać...
Zrobiłem jedynie kilka zdjęć...
Aha, pod kaplicą Boimów spotkałem ponownie Saszę Nużnego. Oprowadzał po mieście inną już grupę naszych rodaków. Świat jest jednak mały !
A później marszrutka do Szegini. Bezproblemowe przekroczenie granicy. Bus do Przemyśla i o 18.20 autobus PKS bezpośrednio do Świebodzic (kurs do Jeleniej Góry przez Kraków, gdzie pożegnałem się z Lusią, Ulą i Kubą). Do mojego miasteczka zajechałem w poniedziałkowy poranek, dokładnie o 5.30.
I to byłyby takie moje pierwsze wrażenia z tegorocznej bieszczadzkiej eskapady.
Na rozbudowaną relację z naszego rodzinnego wypadu może się jeszcze kiedyś zdobędę? Może?
Nasz wyjazd nie był długi. Trwał raptem osiem dni. Chciałem moim córkom pokazać Jaworę - wieś w której urodził się mój Tata, w której sam przed wielu laty, gdyż w dzieciństwie, bywałem, przez którą - a właściwie obok której - w ostatnich latach jedynie przejeżdżałem; wieś leży przy drodze i szlaku kolejowym do Turki i na Przełęcz Użocką i kilkakrotnie jadąc na południe patrzyłem w stronę wsi Taty. Kontakty listowne z częścią rodziny pozostałej po II wojnie światowej w Jaworze były podtrzymywane (głównie przez Tatę), osobiste kontakty również, czy to w Polsce, czy na Ukrainie, ale tak się składało, że ja sam przez kilkadziesiąt lat do położonej nad rzeką Stryj Jawory jakoś nie mogłem trafić. Wypadało ten stan zmienić!
I udało się! Wreszcie - po całych trzydziestu ośmiu latach (ostatni raz byłem z Rodzicami i moją siostrą w Jaworze w lipcu 1977 r.) w sobotę 16 sierpnia ponownie pojawiłem się w rodzinnej miejscowości Taty. W Jaworze nad Stryjem - wiosce położonej na granicy Gór Sanocko-Turczańskich i Bieszczadów.
O spotkaniach z naszą rodziną raczej w tym miejscu nie będę pisał. Może później, już we właściwej relacji, gdy nabiorę dystansu do niektórych spraw i gdy niektóre emocje trochę wygasną, kilka zdań poświęcę i tym sprawom. Tu napiszę tylko, że niedziela i część poniedziałku to nieustanne odwiedziny - pierwszy drugi... szósty dom, pierwsze, drugie... szóste przyjęcie. I wszędzie serdecznie - rodzinnie po prostu...
W niedzielę rano znaleźliśmy też czas, aby pójść z Olą, córką kuzyna mojego Taty (u niej właśnie spaliśmy) do cerkwi na nabożeństwo i na rodzinne groby. Przed wojną w Jaworze obok dwóch cerkwi greckokatolickich była również kaplica rzymsko-katolicka, należąca do parafii w Turce. Nie pozostał po niej nawet najmniejszy ślad. Zresztą - nie ma też tu już również grekokatolików. Praktycznie wszyscy mieszkańcy wsi - Ukraińcy, Bojkowie i potomkowie Polaków - są już wyznania prawosławnego.
Poniedziałek, 18 sierpnia, to też dzień odwiedzin - ale dopiero późnym popołudniem i wieczorem. Wcześniej postanowiliśmy połazić po okolicy. Wybór trasy mógł być tylko jeden - górujące od strony bieszczadzkiej nad Jaworą, czyli na płd.-wsch. od wsi, szczyty Kamionka (885 m n.p.m.) i Zimna Góra (Studena Hora - 932 m n.p.m.). Pamiętam, że właśnie na te górki wchodziłem z ciocią Teresą, żoną kuzyna Taty, przy okazji zbierania "jafyn" - czarnych borówek. Chciałem przypomnieć sobie tamtejsze ścieżki. Ktoś z rodziny popukał się w czoło - ścieżki w tym lesie rzeczywiście były, ale... za komuny. W ostatnich latach las całkowicie "zarósł". Dróg leśnych już nie ma. Jagodziska w większości zduszone przez gęste poszycie. Na krawędzi lasu i na niektórych ocalałych, lecz coraz mniejszych polanach, rosną jedynie "czornici" - jeżyny.
Mimo to poszliśmy na Kamionkę i Zimną Górę - Studeną Horę. Tym bardziej, że wejście na Zimną Górę polecał w swoim doskonałym przewodniku po Bieszczadach z 1935 r. sam Henryk Gąsiorowski. Proponowaną przez niego trasę mocno jednak zmodyfikowaliśmy.
Kamionka i schowana za nią Zimna Góra na początku wydawała się rzeczywiście jak na wyciągnięcie ręki.
Później jednak zaczęło się klasyczne chaszczowanie, potykanie o jeżyny, wdeptywanie w spróchniałe drzewa, ściąganie z twarzy pajęczyn, słowem smakowanie lasu.
Góry nam się odwdzięczyły - po drugiej, wschodniej stronie Zimnej Góry weszliśmy na ciąg widokowych polan połączonych wyraźną ścieżką. Ścieżką wydeptaną przez zbierających grzyby i jeżyny mieszkańców maleńkiej wioszczyny Jasionki Steciowej, wciśniętej pomiędzy Zimną Górę a grzbiet Opołonka (1098 m n.p.m.) i Szymońca (1130 m n.p.m.).
Do Jasionki Steciowej wypadało zejść...
Warto było!
A z niej wzdłuż potoku Jasionka...
do Jasionki Masiowej, wioski leżącej u ujścia Jasionki do Stryja. Pod koniec lat 50. minionego wieku nazwa miejscowości została zmieniona. Dzisiaj jest to już nie Jasionka Masiowa, lecz Jasienica.
W Jasienicy uderza ponadprzeciętne przywiązanie jej mieszkańców do ukraińskich barw narodowych. Otóż kolorami żółtym i niebieskim pomalowano nie tylko barierki wszystkich mostów oraz wiaty autobusowe (to akurat stanowi standard w tej części Ukrainy)...
... ale nawet dwie tamtejsze cerkwie,
jedną z przycerkiewnych dzwonnic...
oraz - i to największe zaskoczenie - ule w pasiece
Z żółto-niebieskiej Jasienicy poszliśmy szosą (trzydzieści kilka lat temu była to szosa asfaltowa) biegnącą wzdłuż wyschniętego jak nigdy Stryja (Tato, gdy zobaczył zdjęcia rzeki stwierdził, że nigdy nie widział tak niskiego poziomu wody) w stronę Isajów...
aby zobaczyć jedną z najstarszych i najpiękniejszych drewnianych bojkowskich cerkwi. Zbudowana w 1663 r. cerkiew pod wezwaniem Michała Archanioła jest obecnie remontowana. Remont trwa już jakiś czas i chyba przebiega bardzo ślamazarnie. Od przynajmniej kilku tygodni nikogo na placu budowy nie widziano. Tak przynajmniej powiedziano nam w pobliskim sklepie.
Z Isajów to już tylko sześciokilometrowy "myk" do Jawory. Oczywiście wzdłuż Stryja. A tam trzy kolacje w trzech różnych chałupach. I trzy rodzaje "samohonu". Pamiętam, że jeden z tych destylatów był nad wyraz dobry - mocnomiodowy (w smaku i oczywiście w kolorze).
Wtorek 18 sierpnia to znowuż spotkania z rodziną, ale już tylko do południa. O 13.30 wyjeżdżamy elektriczką do Sianek i rozpoczynamy część górską naszej wycieczki. Ale bynajmniej wcale od razu z sianeckego dworca kolejowego nie pchamy się w stronę GGK - Głównego Grzbietu Karpat, aby jak najszybciej "wyjść na połoniny" i machnąć od razu Starostynę i Pikuja, tylko wyżywamy się "kulturowo". Jakieś od miesięcy nieprzejezdne drogi, mimo suszy wypełnione zarzęsionymi kałużami, jakieś wioski, przysiółki i opuszczone bojkowskie chałupy...
A w tych wioskach i przy tych chałupach cały czas uświadamianie sobie, że coś bezpowrotnie i nieuchronnie mija. Cerkiew w jednej z wiosek niby ładna, jeden z mieszkańców z dumą mówi o remoncie, że udało się załatwić i blachę i plastik na obicie surowych drewnianych ścian świątyni, że złotą folią pokryto okapy dachów i cerkiewne banie...
nie mówi nam tylko, że stare banie z tej cerkwi dogorywają przy płocie cerkiewnego cmentarza... Szok...
A w sąsiedniej wsi skazana na zagładę bojkowska chałupa...
... wewnątrz której umierające bojkowskie muzeum etnograficzne. Nikomu już niepotrzebne zapleśniałe i mocno zniszczone drewniane konwie, łopaty do pieca chlebowego, jakieś osełki, ozdobne skrzynie, formy do pieczenia ciast, drewniane wiadra i koryta... fragmenty warsztatu tkackiego, jakaś motyka. Coś, co kiedyś było lampą naftową...
A na przycerkiewnym cmentarzu nagrobki. No bo co może być na cmentarzu? Wiadomo, że nagrobki... Ale za to jakie? Wykonane z dawnych polsko-czechosłowackich słupków granicznych. Na bieszczadzkim odcinku dawnej granicy polsko-czechosłowackiej poza jednym jedynym słupkiem pod szczytem Pikuja nie ma już ani jednego tego rodzaju znaku. W przeciwieństwie do Gorganów i Czarnohory, gdzie kamienne słupki dawnej granicy zachowały się po dziś dzień, w Bieszczadach zostały one usunięte na przełomie lat 40. i 50. XX w. Pozostały jednak na cmentarzach w kilku karpackich wioskach. My podczas naszej tegorocznej wędrówki natknęliśmy się na nie w Hnyłej (obecnie Karpatśke) i Husnem Wyżnem.
I trochę radośniejszych akcentów. W Hnyłej poznaliśmy Iwana. W sklepie podszedł do mnie i zapytał, czy lubimy muzykę. Usłyszał "tak" a my wraz z jego następnym zdaniem zostaliśmy zaproszeni do jego chaty na koncert. Iwan śpiewał, grał na skrzypcach i drumli... Piosenki i melodie bojkowskie, ukraińskie, polskie... Był też i poczęstunek!
Koncert Iwana nie skończył się tak szybko. Grając na drumli odprowadził nas aż do grzbietu rozdzielającego Hnyłę od Libuchory. Dopiero tam się pożegnaliśmy. Iwan, przez dwie kadencje wójt Hnyłej, przy pożegnaniu miał łzy w oczach.
A Libuchora to Libuchora.
Jeszcze...
Bo z każdym rokiem w tym żywym skansenie ubywa słomianych strzech, jednocześnie przybywa domów ceglanych krytych kupioną w Polsce dachówką.
Co zaś do turystycznego aspektu tegorocznej bieszczadzkiej włóczęgi.
Było nietypowo, gdy tyraliera krów kierowała się na nasze namioty...
oraz typowo, gdyż od pewnego momentu, czyli wejścia na Pikuja, robiliśmy klasykę. Bo wschodniobieszczadzką klasyką jest wędrówka od Pikuja, uważanego powszechnie za najwyższy szczyt Bieszczadów (1408 m n.p.m.), przez cały ciąg połonin (m.in. Nondag, Ostry Wierch Wielki Wierch, Starostyna) na Drohobycki Kamień i dalej - już głównie lasem - na Przełęcz Użocką. Ten fragment naszej wędrówki przypadł na czwartkowy wieczór, piątek i sobotę. W sobotę późnym wieczorem zeszliśmy z Przełęczy Użockiej do Sianek. Nasza wschodniobieszczadzka pętelka się zamknęła.
Trzeba przyznać, że widoczność na grzbiecie mieliśmy świetną. Praktycznie od samego Pikuja widać było polski fragment Bieszczadów, który z każdym przebytym kilometrem rósł w oczach. To wszak oczywiste, szliśmy bowiem w stronę naszej granicy.
W piątek rano, gdzieś tak w pobliżu Ostrego Wierchu, nieoczekiwane spotkanie na szlaku. Saszę Nużnego i jego żonę Maszę (oraz Jej gitarę), mieszkańców Lwowa, ale zarazem przewodników z Rzeszowskiego Koła Przewodników Beskidzkich, zna chyba wielu polskich turystów chodzących po ukraińskich Karpatach Wschodnich. Tym razem Sasza prowadził grupę uczestników kursu przewodnickiego.
Ostatni dzień naszej wycieczki to kilkugodzinne błąkanie się po Lwowie. Była niedziela, przeddzień święta narodowego, ładna pogoda, stąd też place i ulice Lwowa zaroiły się nieprzebranym tłumem miejscowych i turystów. Nigdy wcześniej w tym mieście nie widziałem takiego mrowia ludzi. Coś przypominającego letni weekend w Pradze. Tylko uciekać...
Zrobiłem jedynie kilka zdjęć...
Aha, pod kaplicą Boimów spotkałem ponownie Saszę Nużnego. Oprowadzał po mieście inną już grupę naszych rodaków. Świat jest jednak mały !
A później marszrutka do Szegini. Bezproblemowe przekroczenie granicy. Bus do Przemyśla i o 18.20 autobus PKS bezpośrednio do Świebodzic (kurs do Jeleniej Góry przez Kraków, gdzie pożegnałem się z Lusią, Ulą i Kubą). Do mojego miasteczka zajechałem w poniedziałkowy poranek, dokładnie o 5.30.
I to byłyby takie moje pierwsze wrażenia z tegorocznej bieszczadzkiej eskapady.