Głupota bez granic czy tylko pech...?
: 2015-08-16, 14:38
Zapraszam do dyskusji, wszelkie opinie mile widziane, jestem ciekaw, jak to ocenicie i co w ogóle o tym myślicie.
Nie będzie ładnych zdjęć ani sielanki, będzie groza i mrok.
Ale po kolei.
Sobota, 15 sierpnia.
Stefanova. Ruszamy.
Pogoda przecudna, jedynym minusem jest naprawdę spora ilość ludzi.
I znów klątwa zwierzęcia.
Nie, nie, nie pójdziemy bez szlaku. Kierujemy się na Horne Diery.
Tak, to małe tygryski lubią najbardziej bo te większe już były, widziały i twierdzą, że bez rewelacji.
Jeż w obawie przed utonięciem schował się do kieszeni.
Były więc liny.
I drabiny.
Troszkę skały.
A nawet łańcuchy.
Niemniej jednak najlepsze były drabiny.
To tyle, wychodzimy z lasu najpierw na Tanecznik.
A później, już w komplecie, odpoczywany na Międzyrozsutcach.
Nagle zaczyna padać. Z dupy ten deszcz, bo do tej pory było bezchmurne niebo. Chowamy się w lesie. Nadciąga burza.
Burza trwa, ale przestaje padać. Postanawiamy podejść do granicy lasu, żeby rozeznać sytuację. Burza odchodzi w rejon Rycerzowej i Pilska. Pojawia się błękit.
Pięknie tam.
Nad Żywieckim wciąż mruczy, ale chmury idą z południa. Pytamy się schodzących, jak wygląda sytuacja. Mówią, że błękitne niebo i trochę chmur, ale to nad Tatrami.
Nawet pomruki tej burzy z Pilska ucichły, więc spokojni idziemy dalej.
Niemniej czujność nam nie umyka, Magda pyta wszystkich mijających nas o warunki. Nic niepokojącego nie słyszymy.
Wychodzimy w rejon kopuły szczytowej i kopary nam opadają.
I nie przez widoki. Ciśnie nowa burza, ze strony Wielkiego Krywania. Nie jest fajnie, bo do tyłu mamy kawał drogi.
Dobiegamy skałami na rozstaj szlaku pod szczytem. Do szczytu dwie minuty. Ludzi sporo.
O nie, darujemy sobie, uciekamy stąd jak najszybciej. Wciąż grzmi, choć bez błysków. Ale jakby coraz bliżej.
No tak, na tą stronę jest szybko, ale dużo trudniej...
Robi się ciemno, jak w mordorze.
Najlepiej by było na dupie po tej trawce...
Niemniej humory nas nie opuszczają.
Powoli wytracamy wysokość w żlebiku. Mówię Magdzie, że dobrze, że tylko grzmoty są, bez błyskawic.
Ledwo wypowiedziałem te słowa, jak zaczęło napierdalać błyskawicami wokół nas, to ludzie spierdzielali w podskokach. Staramy się jak najszybciej zejść, trzymając się blisko kosówki. Ona daje takie złudne poczucie, że nie jest się na otwartym terenie. Po piargach też sie dupiato schodzi, lać zaczęło, wszystko śliskie, raz dupnęło naprawdę blisko, odruchowo łapię Julkę i rzucam się szczupakiem w kosówki - wstaję, żyjemy.
Za moment zaliczam upadek, kolano poszło, nie do końca wyhamowałem małą, beczy, bo się uderzyła.
Kurwa mać! Jeszcze dwieście metrów i będzie las. A błyskawice nie przestają straszyć.
I jeszcze ta drabina. Pięknie. Oczywiście metalowa. Właże na nią, obchodzę, Julkę biorę bokiem. Nic w nas nie trafiło.
W oddali dantejskie sceny, jakaś kilkunastolatka paniki dostała, ryczy na całe gardło, żeby ją zostawić, że tu umrze.
Już las. Nikt nie umiera. W strugach deszczu docieramy na Miedzyholie. Przestaje padać. Burza nadal grzmi, huczy, ale nam już nic nie grozi.
Wygląda niewinnie, ale co kilka sekund błyskało się i waliło takimi grzmotami, że nawet najodważniejsi mieli brązowe kleksy na slipach. Sam miałem dwa.
Jeszcze tylko zostaje zejść do Stefanowej. Jacyś ludzie dają Julce koszulkę. Żeby się ogrzała. Koszulkę XXL. Wygląda jak zakonnica. Ludzie robią jej zdjęcia i biją brawo. Julka nie jest zadowolona. Chcieli dać też koc, żeby się przykryła, ale po minucie trzeba z tego pomysłu zrezygnować. Julka nie chce.
Tu też musiało lać, góry parują. Idziemy na dół, śmiejemy się, ale kilkanaście minut wcześniej byliśmy przerażeni nie na żarty.
Piękny to był widok. Jednak ścieżka, którą szliśmy, zamieniła się w błotny potoczek.
A gdy byliśmy już na parkingu, wyszło słońce.... Niemniej całe zejście burza krązyła w okolicy i momentami padało.
Tak więc kończymy wyprawę w jednym kawałku. Choć nie do końca sugerujcie się zdjęciem. Nie straciliśmy z Magdą nóg. Mamy obie.
Choć byli i tacy, co w błocie leżeli na dupie.
Dziękuję za uwagę.
A nie, napiszę, żeby było uczciwie. Pojechaliśmy na pewniaka, bez długich rękawów, goreteksów, zabierając tylko koszulkę dla Julki na zmianę. Głupota jak nic. Nigdy więcej.
Od dziś nawet na Szyndzielnię w 40-stopniowy upał będę brać pełne wyposażenie. Nawet rakiety śnieżne.
Na szczęście dziś wyjazd jest tylko wspomnieniem, nikomu nic nie dolega, nikt nawet nie kichnął, ani nie ma obtarć. Niemniej mogło się to skończyć nieco gorzej.
O ubezpieczeniu też nie będę pisać, ręce opadają. Nie chciało mi się iść wykupić.
Najgorsze, że sprawdzałem prognozy i wiedziałem, że ok 17 może być burza. Na Rozsutku byliśmy o 15. Same błędy....
Nie będzie ładnych zdjęć ani sielanki, będzie groza i mrok.
Ale po kolei.
Sobota, 15 sierpnia.
Stefanova. Ruszamy.
Pogoda przecudna, jedynym minusem jest naprawdę spora ilość ludzi.
I znów klątwa zwierzęcia.
Nie, nie, nie pójdziemy bez szlaku. Kierujemy się na Horne Diery.
Tak, to małe tygryski lubią najbardziej bo te większe już były, widziały i twierdzą, że bez rewelacji.
Jeż w obawie przed utonięciem schował się do kieszeni.
Były więc liny.
I drabiny.
Troszkę skały.
A nawet łańcuchy.
Niemniej jednak najlepsze były drabiny.
To tyle, wychodzimy z lasu najpierw na Tanecznik.
A później, już w komplecie, odpoczywany na Międzyrozsutcach.
Nagle zaczyna padać. Z dupy ten deszcz, bo do tej pory było bezchmurne niebo. Chowamy się w lesie. Nadciąga burza.
Burza trwa, ale przestaje padać. Postanawiamy podejść do granicy lasu, żeby rozeznać sytuację. Burza odchodzi w rejon Rycerzowej i Pilska. Pojawia się błękit.
Pięknie tam.
Nad Żywieckim wciąż mruczy, ale chmury idą z południa. Pytamy się schodzących, jak wygląda sytuacja. Mówią, że błękitne niebo i trochę chmur, ale to nad Tatrami.
Nawet pomruki tej burzy z Pilska ucichły, więc spokojni idziemy dalej.
Niemniej czujność nam nie umyka, Magda pyta wszystkich mijających nas o warunki. Nic niepokojącego nie słyszymy.
Wychodzimy w rejon kopuły szczytowej i kopary nam opadają.
I nie przez widoki. Ciśnie nowa burza, ze strony Wielkiego Krywania. Nie jest fajnie, bo do tyłu mamy kawał drogi.
Dobiegamy skałami na rozstaj szlaku pod szczytem. Do szczytu dwie minuty. Ludzi sporo.
O nie, darujemy sobie, uciekamy stąd jak najszybciej. Wciąż grzmi, choć bez błysków. Ale jakby coraz bliżej.
No tak, na tą stronę jest szybko, ale dużo trudniej...
Robi się ciemno, jak w mordorze.
Najlepiej by było na dupie po tej trawce...
Niemniej humory nas nie opuszczają.
Powoli wytracamy wysokość w żlebiku. Mówię Magdzie, że dobrze, że tylko grzmoty są, bez błyskawic.
Ledwo wypowiedziałem te słowa, jak zaczęło napierdalać błyskawicami wokół nas, to ludzie spierdzielali w podskokach. Staramy się jak najszybciej zejść, trzymając się blisko kosówki. Ona daje takie złudne poczucie, że nie jest się na otwartym terenie. Po piargach też sie dupiato schodzi, lać zaczęło, wszystko śliskie, raz dupnęło naprawdę blisko, odruchowo łapię Julkę i rzucam się szczupakiem w kosówki - wstaję, żyjemy.
Za moment zaliczam upadek, kolano poszło, nie do końca wyhamowałem małą, beczy, bo się uderzyła.
Kurwa mać! Jeszcze dwieście metrów i będzie las. A błyskawice nie przestają straszyć.
I jeszcze ta drabina. Pięknie. Oczywiście metalowa. Właże na nią, obchodzę, Julkę biorę bokiem. Nic w nas nie trafiło.
W oddali dantejskie sceny, jakaś kilkunastolatka paniki dostała, ryczy na całe gardło, żeby ją zostawić, że tu umrze.
Już las. Nikt nie umiera. W strugach deszczu docieramy na Miedzyholie. Przestaje padać. Burza nadal grzmi, huczy, ale nam już nic nie grozi.
Wygląda niewinnie, ale co kilka sekund błyskało się i waliło takimi grzmotami, że nawet najodważniejsi mieli brązowe kleksy na slipach. Sam miałem dwa.
Jeszcze tylko zostaje zejść do Stefanowej. Jacyś ludzie dają Julce koszulkę. Żeby się ogrzała. Koszulkę XXL. Wygląda jak zakonnica. Ludzie robią jej zdjęcia i biją brawo. Julka nie jest zadowolona. Chcieli dać też koc, żeby się przykryła, ale po minucie trzeba z tego pomysłu zrezygnować. Julka nie chce.
Tu też musiało lać, góry parują. Idziemy na dół, śmiejemy się, ale kilkanaście minut wcześniej byliśmy przerażeni nie na żarty.
Piękny to był widok. Jednak ścieżka, którą szliśmy, zamieniła się w błotny potoczek.
A gdy byliśmy już na parkingu, wyszło słońce.... Niemniej całe zejście burza krązyła w okolicy i momentami padało.
Tak więc kończymy wyprawę w jednym kawałku. Choć nie do końca sugerujcie się zdjęciem. Nie straciliśmy z Magdą nóg. Mamy obie.
Choć byli i tacy, co w błocie leżeli na dupie.
Dziękuję za uwagę.
A nie, napiszę, żeby było uczciwie. Pojechaliśmy na pewniaka, bez długich rękawów, goreteksów, zabierając tylko koszulkę dla Julki na zmianę. Głupota jak nic. Nigdy więcej.
Od dziś nawet na Szyndzielnię w 40-stopniowy upał będę brać pełne wyposażenie. Nawet rakiety śnieżne.
Na szczęście dziś wyjazd jest tylko wspomnieniem, nikomu nic nie dolega, nikt nawet nie kichnął, ani nie ma obtarć. Niemniej mogło się to skończyć nieco gorzej.
O ubezpieczeniu też nie będę pisać, ręce opadają. Nie chciało mi się iść wykupić.
Najgorsze, że sprawdzałem prognozy i wiedziałem, że ok 17 może być burza. Na Rozsutku byliśmy o 15. Same błędy....