Zimowa wędrówka przez góry Cindrel w Karpatach Południowych
: 2015-04-07, 01:10
Miało być ambitnie! Nawet baaardzo ambitnie! I nie wyszło....
Trasa miała wyglądać tak - to ta brązowa linia, rozpoczynająca się w leżącym kilka kilometrów na południe od Sibiu miasteczku Cisnadie a kończąca na wschodniej krawędzi mapy (z tego miejsca do celu wędrówki - miejscowości Turnu Roşu - pozostawało już tylko kilka kilometrów):
W planach było przejście przez całą wschodnią część gór Cindrel (Gór Sybińskich; Munţii Cindrel = Munţii Cibinului), wejście na najwyższy szczyt tego pasma Vârful Cindrel (2244 m n.p.m.), następnie przejście przez rozdzielającą góry Cindrel i bliźniacze pasmo gór Lotru (Munţii Lotrului) przełęcz Stefleşti w ten drugi masyw, aby przez najwyższy jego szczyt Vârful Stefleşti (2242 m n.p.m.) przejść we wschodnią część pasma i połoninami zejść do przełomu Aluty (Oltu) w rejonie Turnu Roşu (przełom Czerwonej Wieży). Taki sobie wymyśliliśmy plan (a kto wymyślił? - o tym dalej) na osiem dni zimowej wędrówki...
Ale wyszło trochę inaczej - górsko niestety znacznie skromniej. Byłem, wraz z towarzyszącym mi Łukaszem, w górach Cindrel - to fakt. Nawet przez całe 6 dni, ale gór Lotru już nie powąchaliśmy - obeszliśmy się smakiem i widokami na te góry. Na szczęście jednak zafundowaliśmy sobie jeszcze dwudniowy górski aneks w zupełnie innej części rumuńskich Karpat. Zrealizowany przebieg naszych wycieczek w górach Cindrel przedstawia poniższa mapka (a właściwie dwie - bo na tej dolnej przebieg trasy będzie chyba lepiej widoczny; nakładające się na siebie linie - zielona na brązową - oznaczają, że dane odcinki pokonywaliśmy podczas tegorocznej wędrówki dwukrotnie). Na góry Lotru - jak napisałem nieco wcześniej - tylko mogliśmy sobie popatrzeć. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Pomysł na tegoroczny zimowy wyjazd w rumuńskie Karpaty narodził się równo przed rokiem. Wraz z moim wieloletnim towarzyszem górskich wędrówek Piotrkiem trochę przypadkowo (chociaż - wiadomo - przypadkom zawsze należy dopomóc) znaleźliśmy się na przełomie lutego i marca 2014 r. w górach Ţarcu i Muntele Mic w rumuńskich Karpatach Południowych. Z tej wcześniej zupełnie nieplanowanej eskapady narodziły się wejścia - przy fantastycznej pogodzie - na najwyższe szczyty obydwu masywów, czyli na Vârful Caleanu (2196 m n.p.m.) w górach Ţarcu i Vârful Muntele Mic (1804 m n.p.m.) w górach Muntele Mic.
Udana wycieczka, chociaż bandycko krótka (bo to były tylko cztery dni w zimowych rumuńskich Karpatach), nie mogła pozostać bez echa. Stwierdziliśmy obaj - my panowie już po pięćdziesiątce - że w rumuńskich Karpatach mamy jeszcze zimą coś do zrobienia. Ostatni raz w południowokarpackich śniegach ( a tak dokładnie to w górach Şureanu i w Retezacie) błąkaliśmy się z Piotrkiem czternaście lat wcześniej, w 2000 r., ale były to śniegi majowe. Później jakoś nie było okazji, niestety.
Widok z Przełęczy Curmatura Bucurei (2206 m) na największe jezioro polodowcowe w Karpatach rumuńskich Lacul Bucura. Początek maja 2000 r.
Zejście z Przełęczy Curmatura Bucurei do polodowcowej doliny Pietrele. Początek maja 2000 r.
Gdzieś tam wtedy przed rokiem, może przy piwie w jedynej czynnej knajpie w zdewastowanej i opuszczonej stacji narciarskiej Muntele Mic, zaczęliśmy z Piotrkiem wspominać dawne dzieje - jakieś skps-owskie zimowe Retezaty i Piryny z lat 80. ubiegłego wieku - i jednocześnie snuć plany na zimę przyszłego, 2015 roku.
Wejście Piotrka na Peleagę, najwyższy szczyt Retezatu (2509 m n.p.m.) w zimowym słońcu. Początek lutego 1985 r. W tle "rumuński Matterhorn", czyli Vârful Retezat (2482 m n.p.m.)
To co kilka obrazków wyżej, czyli widok z rejonu przełęczy Curmatura Bucurei na kocioł Bucury. Tylko, że nie maj, a początek lutego. Na ostatnim planie góry Piule-Iorgovanului, zwane niekiedy "Małym Retezatem" lub "Wapiennym Retezatem" (fotografia Piotrka z 1985 r.)
Trzeba było tylko wybrać jakieś pasmo, a może nawet dwa pasma. Najlepiej południowokarpackie. Nic nie ujmując naprawdę wspaniałym rumuńskim Karpatom Wschodnim, ale jakoś tak - zarówno Piotrkowi, jak i mi - bliżej do Retezatu, Pâringu i okolicznych pasm i pasemek. Może dlatego, że te nasze rumuńskie wyjazdy, na których byliśmy obaj jednocześnie, odbywały się właśnie w tej części Karpat. Wśród wtedy jeszcze teoretycznych celów zimowej wędrówki w 2015 roku, musiały pojawić się również i góry Cindrel oraz Lotru. Trochę je już wcześniej poznaliśmy. W sierpniu 1983 r. wraz z Piotrkiem braliśmy udział w obozie wędrownym, organizowanym przez nasze koło (Studenckie Koło Przewodników Sudeckich z Wrocławia), rozpoczynającym się w Petroşani u podnóża gór Paring (Parâng), a kończącym w Paltiniş koło Sibiu, czyli już w górach Cindrel. W trakcie tego przejścia zahaczyliśmy jeszcze o góry Lotru. Dla Piotrka był to ostatni pobyt w górach Cindrel, ja natomiast zawitałem tam jeszcze na krótko w końcu sierpnia 2010 r. Piękne i rozległe połoniny ze sterczącymi gdzieniegdzie skałkami, pełne owiec (a zatem i bacówek - zimą oczywiście opuszczonych), popodcinane kotłami polodowcowymi, wydawały nam się wymarzonym celem na tygodniową zimową włóczęgę. I tak rzucony przed rokiem pomysł na Cindrel i Lotru zaczynał z każdym miesiącem stawać się coraz bardziej realny.
Na najwyższym wierzchołku Gór Sybińskich (Munţii Cindrel) - Vârful Cindrel (2244 m n.p.m.). Sierpień 1983 r. Piotruś to ten miedzianowłosy, ja w niebieskogranatowym swetrze. A oprócz nas Halinka i Michał
Piotrek ponad największym kotłem polodowcowym w górach Cindrel - kotłem jeziora Iezerul Mare. Widok z grzbietu głównego. Sierpień 1983 r.
Mapy i rumuńskojęzyczny przewodnik jeszcze z czasów "Geniusza Karpat", czyli towarzysza Nicolae C., posiadaliśmy. Wypadało tylko doprecyzować plan przejścia, uzbroić się w cierpliwość (= doczekać zimy AD 2015) i ruszać na trasę. Nie piszę "[wypadało] liczyć na pogodę", albowiem z Piotrkiem pogodę w górach mamy praktycznie zawsze. Z przeszło setki dni spędzonych razem w górach, dni deszczowych można doliczyć się na palcach dwóch rąk. Był też i lipcowy intensywny opad śniegu w Tatrach (w 1984 roku), ale to traktować należy raczej w kategorii atrakcji.
Napisałem wcześniej, że z Piotrkiem znamy się od kilkudziesięciu już lat. Tak dokładnie to od naszych licealnych czasów. Starszy ode mnie o rok, był zawsze liderem w naszym Szkolnym Kole Turystyczno-Krajoznawczym. Układał plany wycieczek, był "kierownikiem " naszej grupy na rajdach i olimpiadach turystyczno-krajoznawczych. Jest jedną z tych osób, którym górsko najwięcej zawdzięczam. Pamiętam jak w kwietniu 1979 r. poprosił mnie, abym przed mającymi mieć miejsce w końcu maja wojewódzkimi finałami olimpiady turystyczno-krajoznawczej założył sobie książeczkę GOT, po to "aby drużyna nie traciła punktów" (za założone książeczki odznak turystyki kwalifikowanej i zdobyte odznaki były przyznawane punkty podczas tej olimpiady). Można dzisiaj rozmaicie komentować te moje słowa (doskonale wiem, jak różne opinie o samej GOT-ce, motywach jej zdobywania i idei tej odznaki krążą wśród turystów), ale dla mnie był to bardzo ważny moment. Od 18 maja 1979 r. zapisuję trasę każdej mojej górskiej wycieczki, i mimo, że od września 1983 r. GOT-ki już nie zdobywam, nawyk zapisywania przebiegu moich górskich wędrówek pozostał - nawet tych najkrótszych 7-8-kilometrowych. Tych dłuższych i krótszych notek uzbierało się już blisko dwa tysiące. I chyba w dużej mierze zawdzięczam to Piotrkowi.
Piotrek też "wprowadził" mnie w Tatry. Jeździł tam z Rodzicami i swoimi braćmi od wczesnego dzieciństwa. Ja natomiast czekałem na swoje pierwsze Tatry długo, oj bardzo długo. Opowiadała mi o nich moja Mama, która miała wiele wspomnień z Tatr przełomu lat 40. i 50. minionego wieku, ale sam trafiłem w Tatry dopiero po pierwszym roku swoich studiów. Moim mentorem w Tatrach był właśnie Piotrek. Pamiętam, jak po przyjeździe pociągiem do Zakopanego zarządził, że najpierw musimy wejść na Gubałówkę ("Wiesz Krzyśku - mówił - chyba chcesz najpierw zobaczyć w jakie góry przyjechaliśmy?"). Później było przedstawienie panoramy Tatr z Gubałówki, zejście do Zakopanego i marsz na dworzec autobusowy. Zakup biletów: "Trzy do Kir" (była z nami jeszcze jedna osoba - Iwona). Na nasze pytanie "Dlaczego nie na Łysą Polanę?" usłyszeliśmy odpowiedź, którą pamiętam do dziś "Dlaczego? Dlatego, że jak najpierw poznałbyś Tatry Wysokie to istnieje niebezpieczeństwo, że nigdy nie docenisz Tatr Zachodnich!". Te słowa wypowiedział chłopak wówczas dwudziestodwuletni!!! Z dzisiejszej perspektywy - niebywałe! Byliśmy wtedy w Tatrach 8 dni - dwa pierwsze noclegi w Chochołowskiej, później Ornak, Kondratowa i trzy ostatnie noclegi w Pięciu Stawach. A Tatry Zachodnie i podobne do nich górki doceniam - może dzięki Piotrkowi.
Razem robiliśmy - już w naszych studenckich latach - kurs na Studenckiego Przewodnika Sudeckiego. Byliśmy otrząsani na przewodnika w tym samym dniu i w tym samym miejscu - 4 grudnia 1982 r. w "Chatce Cyborga" w Bielicach. Razem nielegalnie przekraczaliśmy w stanie wojennym granice województw wałbrzyskiego i jeleniogórskiego, zdarzało się też na "nielegalu" przekraczać i inne granice. Fajnie było...!!!
Tylko Sylwestra spędzaliśmy inaczej. Ja niemal zawsze gdzieś w Sudetach, z naszym SKPS-em, Piotrek zawsze w Pięciu Stawach. Jeśli ktoś z forumowiczów pamięta grającego i śpiewającego najczęściej piosenki Kaczmarskiego i Wierzbickiego rudego gitarzystę z Pięciu Stawów, to na niemal 90% był to Piotrek. Jeżeli tę samą buźkę zobaczył w karkonoskiej chatce AKT, to prawdopodobieństwo wzrastało do 100%.
Gdzieś tak na początku stycznia, wracam już do bieżącego 2015 roku, odbieram telefon od Piotrka. "Nie jadę! Sprawy zawodowe. Nie mogę - naprawdę!". Trudno opisywać dalszy przebieg rozmowy. Z pewnością na rumuński szlak jeszcze z Piotrkiem wrócimy - wierzymy w to.
Mój przyjaciel wiedział jednak, że nie torpeduje wyjazdu. Gdzieś tak od listopada do naszej dwójki zaczął przymierzać się Łukasz, student archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego (co tam będę owijał w bawełnę - mój student, pisze u mnie pracę magisterską), z którym byłem w Karpatach Południowych w sierpniu minionego roku. Złapał wtedy rumuńskiego bakcyla, zaś wyjazd w Cindrel i Lotru miał być jego pierwszą zimową wyrypą w góry poza granice Polski.
I tak z tercetu zrobił się duet...
Ale Piotrka udział w naszej imprezie całkowicie się jednak nie skończył. Na moją prośbę, aby sms-ami informował mnie na bieżąco o pogodzie w górach Lotru i Cindrel, usłyszałem krótkie "Nie ma sprawy". I wiedziałem, że można na piotrkowe komunikaty pogodowe każdego dnia pobytu w Rumunii liczyć.
Decyzja, że jedziemy tylko w dwójkę z Łukaszem ostatecznie więc zapadła. Ale na dwa tygodnie przed godziną "W" (= wyjazdu) kolejny cios - Łukasz ma zapalenie oskrzeli! Półtora tygodnia później, cztery dni przed wyjazdem z Polski - gdy bilety z Krakowa przez Budapeszt do Cluju w Rumunii oraz powrotne już kupione, znowuż mnie dopada jakieś choróbsko. Do lekarza już nie idę, zaufałem mojej żonie farmaceutce, która wypełniła moją apteczkę najprzeróżniejszymi lekami. To masz brać, to i to. Zapamiętałem.
Łukasz ze swojej choroby już wyszedł, ja zaś wkraczałem w najbardziej upierdliwą jej fazę - zwłaszcza dla współpasażerów, którym podczas nocnej jazdy nie dawałem spać swoim kaszlem. Domyślacie się więc, że jedziemy - nie zrezygnowaliśmy, mimo że do Rumunii wybrał się duet mocno niepełnosprawny. Plan naszego przejścia już na tym etapie należało jednak zasadniczo zrewidować.
Zrezygnowaliśmy z wyjścia w góry z leżącego u stóp gór Cindrel, na wysokości około 450 m n.p.m., miasteczka Cisnadie. Wchodząc w ciągu dwóch dni (jak przewidywał pierwotny plan) na wysokość ponad 2000 m, i to w dodatku w zimie, zarżnęlibyśmy nasze niedoleczone (Łukasz) i chore (ja) organizmy. W dodatku czekałyby nas noce w namiocie lub w bacówce.
Nowy plan zakładał, że z Sibiu wjeżdżamy autobusem miejskim do stacji klimatycznej Paltiniş, leżącej już w sercu gór, na wysokości przeszło 1400 m n.p.m., znacznie bliżej najwyższych szczytów gór Cindrel. Tam szukamy jakiegoś pensjonatu lub schroniska i dekujemy się w nim na dwie noce. Po pierwszym noclegu robimy jakąś wycieczkę na lekko, z wejściem na jakiś znajdujący się w pobliżu Paltiniş wierzchołek, po drugim noclegu zaś - o ile dojdę już w pełni do zdrowia - idziemy w stronę Vârful Cindrel i następnie w góry Lotru. Druga część - od szczytu Cindrel do końca wędrówki - miała być wedle tego planu identyczna z naszymi pierwotnymi zamierzeniami.
Wypada więc o tej naszej tegorocznej zimowej przygodzie w rumuńskich Karpatach coś napisać. Może wyjść dużo, postaram się więc trochę temperować swoje pisarskie zapędy - umieszczę jednak nieco więcej fotografii z naszej wędrówki.
27 lutego 2915 r. (piątek) - początek imprezy !!!
Przejazd: Świebodzice (6:17) - Wrocław (7:10) pociągiem oczywiście!!! (tylko ja)
Wrocławski dworzec PKS - 8:45 - spotkanie z Łukaszem
Wrocław (9:15) - Kraków (12:15) - Polski Bus
Drugi wyjazd do Rumunii z Łukaszem i oto pojawia się i ugruntowuje pewna tradycja - oczekując na autobus do Budapesztu idziemy z dworca autobusowego do pobliskiej "Karczmy Krakowskiej". Przy czeskim ciemnym "Litovelu" spokojnie można dotrwać do odjazdu - na pewno przyjemniej niż w dworcowej poczekalni. W trosce o moje gardło poprosiłem o "Litovela" na ciepło (!!!!!). Pani przy barze zdziwiona, a ja mam nadzieję, że akurat to tradycją się nie stanie.
Kraków (14:30) - Budapeszt (21:45) - Orange Ways
Z Krakowa wyjeżdżamy planowo. Jest trochę niezajętych miejsc, więc mimo wcześniejszego zarezerwowania dwóch miejsc obok siebie, rozkładamy się z Łukaszem na podwójnych siedzeniach. Wygodnie, pełnia szczęścia - gdyby nie ten kaszel. W trakcie przejazdu do Budapesztu, jeszcze przed przekroczeniem granicy polsko-słowackiej, pierwszy SMS od Piotrka:
"Dzis w Sibiu slonecznie i 10 stopni" (27 lutego 2015, 15:08)
Jest więc dobrze!!! Niech tylko taka pogoda przez kilka dni się utrzyma!!!
Budapeszt (23:20) - Cluj Npoca (7:45) Orange Ways
28 lutego 2015 r. (sobota) - pierwszy dzień na rumuńskiej ziemi
Do Cluju autobus Orange Ways dotarł zgodnie z planem. Dworzec autobusowy "już żył". Pełno ludzi. Pełno autobusów i busów. Zapachy tzw. małej gastronomii dworcowej (i trochę innych zapachów). Rozkłady jazdy trochę "nieczytelne", tzn. jest tam tyle różnych przewoźników przyklejających większe, średnie i maleńkie kartki i karteczki ze swoimi tylko kursami, że trochę czasu upłynęło zanim dowiedzieliśmy się, o której mamy kurs do Sibiu. Miał być coś koło 9:15. Okazuje się jednak, że do głównej "autogary" FANY (autogara - rum. dworzec autobusowy) w Cluju "przyklejony" jest drugi dworzec - BETA. Rozdziela je tylko metalowa siatka. Kręcąc się przy tej granicy między dworcami, zauważyłem, że na jednym ze stanowisk stoi gotowy do odjazdu autobus do Sibiu, był już na włączonym silniku. Najpierw bieg do kierowcy, aby zaczekał jeszcze trzy-cztery minuty. Następnie bieg do pilnującego plecaki Łukasza. I w końcu bieg do autokaru. Przesiadka w Cluju trwała może z 20 minut.
W trakcie przejazdu do Sibiu przychodzi kolejny SMS od Piotrka:
"W Sibiu slonecznie i +8 stopni" (28 lutego 2015, 09:45)
Wygląda więc, że pogodę mamy ustabilizowaną. Dobra nasza. Tylko ten mój cholerny kaszel...
Ale dosłownie trzy minuty później odbieram następnego piotrkowego SMS-a:
"Paltinis +6, zachmurzenie i pada deszczyk" (28 lutego 2015, 09:48)
Trochę zmarkotnieliśmy, ale euforia, że góry tuż-tuż jednak przeważa. Tym bardziej, że na niebie mało chmur, za oknami po prawej stronie ładnie widać Góry Apuseni, a i zabrany na drogę "Krupnik" jakiś taki wyjątkowo udany. Udany na tyle, że do Sibiu dotarliśmy w rewelacyjnych humorach. Było zaledwie kilka minut po jedenastej przed południem, a my już prawie u celu. U bram gór Cindrel. Nieco ponad 30 kilometrów od Paltiniş.
Do Sibiu dotarliśmy więc ze Świebodzic i Wrocławia nad wyraz sprawnie. Dalej powinna być już przysłowiowa betka. Okazuje się jednak że nie jest tak różowo. Spóźniliśmy się kilka minut na autobus miejski (linia 22) jadący z Sibiu do Paltiniş. Stopa raczej nie złapiemy, bo sezon narciarski się praktycznie skończył i żaden samochód osobowy w stronę tej stacji nie jedzie (a ci, którzy jechali w tym dniu, czynili to z pewnością znacznie wcześniej). Jest sobota - a zatem ciężko też liczyć na jakieś furgonetki lub ciężarówki leśników. Pozostaje więc czekać na następną "dwudziestkę dwójkę".
Tylko kiedy ona pojedzie? Rozkłady zerwane - jak u nas, albo ich nie ma - też jak u nas. Ale kierowcy autobusów innych linii życzliwi, bardziej niż u nas.
Wsiadam do jednego z odjeżdżających z przystanku autobusów i pytam kierowcy, o której możemy mieć autobus do Paltiniş. Zgasił silnik (!!!), wyciągnął jakieś wydruki z rozkładami jazdy autobusów miejskich. Szukał, szukał i nie znalazł! Wychodzę z autobusu, ale kierowca przywołuje mnie, abym zaczekał. Zadzwoni do dyspozytora! Dzwoni... jeszcze raz dzwoni. Rozmowa trwa chyba z minutę. W tzw. "międzyczasie" Łukasz z zewnątrz zdążył wyciągnąć aparat i sfotografować naszą konwersację. Nikt z podróżnych się nie denerwuje, ja zaś dowiaduję się, że musimy poczekać na "22" do 16.00. Pojedzie dopiero ten autobus, który później będzie zwoził do Sibiu ostatnich narciarzy.
Mamy więc trochę czasu, a zatem wypada zajrzeć do jakiejś restauracji. Na pierwsze podczas tego wyjazdu rumuńskie piwo (tym razem trafił nam się "Ursus") oraz na... wiadomo co. Napisałem już, że podczas sierpniowej wędrówki Łukasz złapał bakcyla. Okazuje się, że nie tylko do gór, ale także do jednej z rumuńskich zup. Jedną z wizytówek rumuńskiej kuchni jest "ciorba de burta" - po naszemu "zupa z brzucha", czyli flaki, ale zupełnie inaczej niż w Polsce przyrządzone. Więcej o smaku tej zupy nie napiszę, proponuję sprawdzić samemu, ale jest faktem, że Łukasz stał się prawdziwym fanem tej potrawy. W sierpniu minionego roku i podczas naszej tegorocznej zimowej wędrówki za każdym razem, kiedy byliśmy w jakiejś knajpie, Łukasz zamawiał "ciorbę de burta". Jest nie tylko gastronomicznie monotematyczny w Rumunii, ale także zaczął pichcić "CdB" w domu, uszczęśliwiając (?) nią swoją rodzinę!!!
Po knajpce odwiedziliśmy jeszcze jakiś pobliski park, w którym skończył nam się "krupnik". A potem skierowaliśmy swoje kroki na przystanek. Dwudziestka dwójka przyjechała planowo. Później sam przejazd - trasa piękna, zresztą nie może to dziwić, gdy uświadomimy sobie, że na nieco ponad trzydziestokilometrowej trasie autobus pokonuje ponad 1200 m przewyższenia (to przeszło dwa razy więcej niż "robi" autobus z Zakopanego do Łysej Polany!) . Serpentyny, widoki... i po drodze Raşinari, miejscowość uważana za najpiękniejszą wioskę w Rumunii (nie będę jej opisywał; poświęcił jej i mieszkającym tam niegdyś pisarzowi Octavianowi Goga i filozofowi Emilowi Cioran rozdział swojej książki "Jadąc do Babadag" sam Andrzej Stasiuk). Jakiś czas później, gdy dojechaliśmy do Paltiniş, dziękowaliśmy wszystkim karpackim bóstwom, że nie złapaliśmy wcześniej żadnego stopa.
Dlaczego? Podejmując decyzję, że w Paltiniş będziemy spać pod dachem (bynajmniej nie namiotu lub bacówki), jeszcze w przeddzień wyjazdu szukałem w internecie adresów pensjonatów w kurorcie. Tymczasem przejeżdżając przez Paltiniş z lekkim niepokojem patrzyliśmy na pozamykane na cztery spusty pensjonaty i hotele. Także i te, które - ze względu na podane w necie ceny noclegów - wpisaliśmy na listę naszych potencjalnych miejsc noclegowych. Dojechaliśmy do pętli i wychodząc z autobusu zapytałem kierowcy, gdzie w Paltiniş znajduje się schronisko turystyczne ("unde este cabana?"). Zaśmiał się i wskazując na jednego z wysiadających z naszego autobusu mężczyzn powiedział, że człowiek ten jest kierownikiem schroniska młodzieżowego. Wracał z Sibiu z zakupów - podczas weekendu odwiedzała go rodzina, a poza sezonem w Paltiniş nie ma żadnego "magazinul de alimentare" (sklepu spożywczego). Jeszcze na przystanku dogadaliśmy się co do ceny (35 lei od osoby za jedną noc) i razem poszliśmy do już naszego przybytku. Oddalony był około kilometra od przystanku. Bez tego dosyć szczęśliwego przypadku mogliśmy szukać schroniska dosyć długo.
W drodze do schroniska z mojej kieszeni wydobywa się dźwięk telefonu. Piotruś - wiadomo:
"Poprawka - slonce ma byc od poniedzialku do srody wlacznie" (28 lutego 2015, 16:49)
[godzina wysłania sms-esa jest "polska", w Paltiniş była już prawie szósta po południu]
W schronisku zrzuciliśmy tylko nasze bambetle i wróciliśmy do centrum Paltiniş. Byłem ciekaw, czy pamiętam jeszcze cokolwiek z mojej jedynej w tym miejscu bytności. Nie pamiętałem nic. Żadnego szczegółu, żadnej budowli. Znaleźliśmy się tutaj, w grupce dwóch dziewczyn i trzech chłopaków, pod wieczór 19 sierpnia 1983 r. po długim przejściu z centralnej części gór Cindrel. Pamiętam, że spóźniliśmy się na wszystkie możliwe autobusy do Sibiu i jedyną okazją jaką udało nam się złapać było pozbawione okien wnętrze furgonu pocztowego. Na szczęście ściany furgonetki były dziurawe i przez jedną z dziur zobaczyłem i serpentyny i przedwieczorne Raşinari - chciałem tam wrócić, już nie wewnątrz furgonetki i udało się to w sierpniu 2010 r.
Ale teraz mamy ostatni dzień lutego 2015 r. i jesteśmy z Łukaszem w Paltiniş.
I okazuje się, nie jest to byle jaka miejscowość. Coś wcześniej już o niej wiedziałem, ale naocznie się przekonałem o jej bogatej przeszłości, gdy poszliśmy z Łukaszem do jedynego czynnego hotelu... na piwo.
Weszliśmy do restauracji hotelowej. Zaglądamy do menu. Pierwsza strona typowa:
Kolejna już jakby mniej. Zamiast spisu potraw - historia miejscowości ilustrowana reprodukcjami widokówek z końca XIX i początku XX wieku. Najpierw po rumuńsku, na następnych stronach po niemiecku i angielsku. Gdzieś tam dopiero dalej wszystkie możliwe ciorby, mamałygi, palinki i bere.
Paltiniş w dziejach europejskiej turystyki górskiej zapisał się naprawdę bardzo ładnymi zgłoskami. W 2 poł. XIX w. na wzór działającego w Alpach Alpenverein zaczęły w różnych górach Europy, w rejonach zamieszkałych przez ludność (nieraz to była mniejszość) niemiecką, powstawać analogiczne i zbudowane na podobnych wzorach organizacje (w Sudetach np. Riesengebirgsverein R.G.V. w 1880 r. w Karkonoszach, Glatzer Gebirgsverein G.G.V. w 1881 r. na Ziemi Kłodzkiej, w Beskidach Beskidenverein w 1893 r.). Już w 1880 r. powstało Siebenbürgischer Karpatenverein - SKV (Siedmiogrodzkie Towarzystwo Górskie), którego członkami byli przede wszystkim niemieckojęzyczni Sasi siedmiogrodzcy. Nie miejsce tu, aby przedstawiać historię SKV, ale trzeba wspomnieć, że właśnie dzięki działaczom tej organizacji zaczęły powstawać w Karpatach rumuńskich pierwsze schroniska i stacje narciarskie. Nieco później rozpoczęły swoją działalność w tych górach węgierskie organizacje turystyczne, m.in. „Erdelyi Karpat-egyesulet“ - EKE ("Erdely" to po węgiersku Siedmiogród). Z inicjatywy działaczy sekcji SKV w Sibiu (Hermannstadt) w latach 90. XIX w. zaczęto wznosić pierwsze pensjonaty i schroniska w dzisiejszym Paltiniş, chociaż przez wiele lat jedyną nazwą tej stacji turystycznej była niemiecka Hohe-Rinne. Oficjalnie przyjmuje się, że pierwszym rokiem funkcjonowania kurortu był rok 1894. Rok później Paltiniş wszedł do historii... poczty i filatelistyki. Turyści i kuracjusze przybywający do Paltiniş wysyłali stąd setki i tysiące widokówek. Ale poczta austro-węgierska nie miała łączności z Hohe-Rinne, gdyż jedyna droga dojazdowa była prywatna - należała do Siebenbürgischer Karpatenverein. Dlatego też mający żyłkę do interesów właściciele tutejszych pensjonatów i hoteli powołali lokalną pocztę - wydawali nawet własne znaczki pocztowe.
Podpisali też stosowną umowę z oficjalną pocztą państwową, czyli pocztą Austro-Węgier, że widokówki odprawiane z Paltiniş będą miały lokalne znaczki pocztowe przyklejone zawsze na licowej stronie kartki (czyli tej z obrazkiem); znaczki kasowano tutejszym stemplem nadawczym. Na adresowej stronie kartki wysyłający musiał nakleić oficjalny austro-węgierski znaczek pocztowy, który jednak w Paltiniş nie był kasowany. Tak "przygotowane" przesyłki były dostarczane przez SKV na państwową pocztę w Sibiu, i dopiero tam były kasowane stemplem oficjalnym (z węgierską nazwą miasta "Nagyszeben ") i następnie ekspediowane w szeroki świat. Dzisiaj pojedyncze znaczki z Hohe-Rinne (Paltiniş) na aukcjach filatelistycznych osiągają nierzadko ceny mocno przekraczające 100 Euro. Są naprawdę prawdziwym rarytasem.
Widokówka z 1907 r. z Hohe-Rinne (Paltiniş), z lokalnym znaczkiem pocztowym i stemplem tutejszej poczty. Na przedstawionych na środku kartki istniejących do dziś ruinach wieży widokowej na szczycie Onceşti (1713 m n.p.m.) byliśmy z Łukaszem następnego dnia.
(Skan widokówki ze strony: http://www.delcampe.net/items?language= ... OptionForm[searchMode]=extended&searchOptionForm[termsToExclude]=&searchOptionForm[searchTldCountry]=net&searchOptionForm[searchInDescript_ion]=Y&searchOptionForm[searchTranslate]=Y )
W restauracji włączony był telewizor. Cały czas nadawano relację z Moskwy o zabójstwie Borysa Niemcowa. Na szczęście od następnego dnia telewizor i problemy współczesnego świata miały zejść na bardzo, ale to bardzo odległy plan. Przynajmniej dla nas...
Wróciliśmy do schroniska. Na górze, w pustej świetlicy, gdyż byliśmy jedynymi gośćmi, upichciliśmy sobie jeszcze jakąś obiadokolację. Wypiliśmy po kubku herbaty...
... następnie znaleźliśmy się w naszym pokoju...
... i tak zakończył się pierwszy nasz dzień w rumuńskich Karpatach w 2015 r.
C.D.N.
Trasa miała wyglądać tak - to ta brązowa linia, rozpoczynająca się w leżącym kilka kilometrów na południe od Sibiu miasteczku Cisnadie a kończąca na wschodniej krawędzi mapy (z tego miejsca do celu wędrówki - miejscowości Turnu Roşu - pozostawało już tylko kilka kilometrów):
W planach było przejście przez całą wschodnią część gór Cindrel (Gór Sybińskich; Munţii Cindrel = Munţii Cibinului), wejście na najwyższy szczyt tego pasma Vârful Cindrel (2244 m n.p.m.), następnie przejście przez rozdzielającą góry Cindrel i bliźniacze pasmo gór Lotru (Munţii Lotrului) przełęcz Stefleşti w ten drugi masyw, aby przez najwyższy jego szczyt Vârful Stefleşti (2242 m n.p.m.) przejść we wschodnią część pasma i połoninami zejść do przełomu Aluty (Oltu) w rejonie Turnu Roşu (przełom Czerwonej Wieży). Taki sobie wymyśliliśmy plan (a kto wymyślił? - o tym dalej) na osiem dni zimowej wędrówki...
Ale wyszło trochę inaczej - górsko niestety znacznie skromniej. Byłem, wraz z towarzyszącym mi Łukaszem, w górach Cindrel - to fakt. Nawet przez całe 6 dni, ale gór Lotru już nie powąchaliśmy - obeszliśmy się smakiem i widokami na te góry. Na szczęście jednak zafundowaliśmy sobie jeszcze dwudniowy górski aneks w zupełnie innej części rumuńskich Karpat. Zrealizowany przebieg naszych wycieczek w górach Cindrel przedstawia poniższa mapka (a właściwie dwie - bo na tej dolnej przebieg trasy będzie chyba lepiej widoczny; nakładające się na siebie linie - zielona na brązową - oznaczają, że dane odcinki pokonywaliśmy podczas tegorocznej wędrówki dwukrotnie). Na góry Lotru - jak napisałem nieco wcześniej - tylko mogliśmy sobie popatrzeć. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Pomysł na tegoroczny zimowy wyjazd w rumuńskie Karpaty narodził się równo przed rokiem. Wraz z moim wieloletnim towarzyszem górskich wędrówek Piotrkiem trochę przypadkowo (chociaż - wiadomo - przypadkom zawsze należy dopomóc) znaleźliśmy się na przełomie lutego i marca 2014 r. w górach Ţarcu i Muntele Mic w rumuńskich Karpatach Południowych. Z tej wcześniej zupełnie nieplanowanej eskapady narodziły się wejścia - przy fantastycznej pogodzie - na najwyższe szczyty obydwu masywów, czyli na Vârful Caleanu (2196 m n.p.m.) w górach Ţarcu i Vârful Muntele Mic (1804 m n.p.m.) w górach Muntele Mic.
Udana wycieczka, chociaż bandycko krótka (bo to były tylko cztery dni w zimowych rumuńskich Karpatach), nie mogła pozostać bez echa. Stwierdziliśmy obaj - my panowie już po pięćdziesiątce - że w rumuńskich Karpatach mamy jeszcze zimą coś do zrobienia. Ostatni raz w południowokarpackich śniegach ( a tak dokładnie to w górach Şureanu i w Retezacie) błąkaliśmy się z Piotrkiem czternaście lat wcześniej, w 2000 r., ale były to śniegi majowe. Później jakoś nie było okazji, niestety.
Widok z Przełęczy Curmatura Bucurei (2206 m) na największe jezioro polodowcowe w Karpatach rumuńskich Lacul Bucura. Początek maja 2000 r.
Zejście z Przełęczy Curmatura Bucurei do polodowcowej doliny Pietrele. Początek maja 2000 r.
Gdzieś tam wtedy przed rokiem, może przy piwie w jedynej czynnej knajpie w zdewastowanej i opuszczonej stacji narciarskiej Muntele Mic, zaczęliśmy z Piotrkiem wspominać dawne dzieje - jakieś skps-owskie zimowe Retezaty i Piryny z lat 80. ubiegłego wieku - i jednocześnie snuć plany na zimę przyszłego, 2015 roku.
Wejście Piotrka na Peleagę, najwyższy szczyt Retezatu (2509 m n.p.m.) w zimowym słońcu. Początek lutego 1985 r. W tle "rumuński Matterhorn", czyli Vârful Retezat (2482 m n.p.m.)
To co kilka obrazków wyżej, czyli widok z rejonu przełęczy Curmatura Bucurei na kocioł Bucury. Tylko, że nie maj, a początek lutego. Na ostatnim planie góry Piule-Iorgovanului, zwane niekiedy "Małym Retezatem" lub "Wapiennym Retezatem" (fotografia Piotrka z 1985 r.)
Trzeba było tylko wybrać jakieś pasmo, a może nawet dwa pasma. Najlepiej południowokarpackie. Nic nie ujmując naprawdę wspaniałym rumuńskim Karpatom Wschodnim, ale jakoś tak - zarówno Piotrkowi, jak i mi - bliżej do Retezatu, Pâringu i okolicznych pasm i pasemek. Może dlatego, że te nasze rumuńskie wyjazdy, na których byliśmy obaj jednocześnie, odbywały się właśnie w tej części Karpat. Wśród wtedy jeszcze teoretycznych celów zimowej wędrówki w 2015 roku, musiały pojawić się również i góry Cindrel oraz Lotru. Trochę je już wcześniej poznaliśmy. W sierpniu 1983 r. wraz z Piotrkiem braliśmy udział w obozie wędrownym, organizowanym przez nasze koło (Studenckie Koło Przewodników Sudeckich z Wrocławia), rozpoczynającym się w Petroşani u podnóża gór Paring (Parâng), a kończącym w Paltiniş koło Sibiu, czyli już w górach Cindrel. W trakcie tego przejścia zahaczyliśmy jeszcze o góry Lotru. Dla Piotrka był to ostatni pobyt w górach Cindrel, ja natomiast zawitałem tam jeszcze na krótko w końcu sierpnia 2010 r. Piękne i rozległe połoniny ze sterczącymi gdzieniegdzie skałkami, pełne owiec (a zatem i bacówek - zimą oczywiście opuszczonych), popodcinane kotłami polodowcowymi, wydawały nam się wymarzonym celem na tygodniową zimową włóczęgę. I tak rzucony przed rokiem pomysł na Cindrel i Lotru zaczynał z każdym miesiącem stawać się coraz bardziej realny.
Na najwyższym wierzchołku Gór Sybińskich (Munţii Cindrel) - Vârful Cindrel (2244 m n.p.m.). Sierpień 1983 r. Piotruś to ten miedzianowłosy, ja w niebieskogranatowym swetrze. A oprócz nas Halinka i Michał
Piotrek ponad największym kotłem polodowcowym w górach Cindrel - kotłem jeziora Iezerul Mare. Widok z grzbietu głównego. Sierpień 1983 r.
Mapy i rumuńskojęzyczny przewodnik jeszcze z czasów "Geniusza Karpat", czyli towarzysza Nicolae C., posiadaliśmy. Wypadało tylko doprecyzować plan przejścia, uzbroić się w cierpliwość (= doczekać zimy AD 2015) i ruszać na trasę. Nie piszę "[wypadało] liczyć na pogodę", albowiem z Piotrkiem pogodę w górach mamy praktycznie zawsze. Z przeszło setki dni spędzonych razem w górach, dni deszczowych można doliczyć się na palcach dwóch rąk. Był też i lipcowy intensywny opad śniegu w Tatrach (w 1984 roku), ale to traktować należy raczej w kategorii atrakcji.
Napisałem wcześniej, że z Piotrkiem znamy się od kilkudziesięciu już lat. Tak dokładnie to od naszych licealnych czasów. Starszy ode mnie o rok, był zawsze liderem w naszym Szkolnym Kole Turystyczno-Krajoznawczym. Układał plany wycieczek, był "kierownikiem " naszej grupy na rajdach i olimpiadach turystyczno-krajoznawczych. Jest jedną z tych osób, którym górsko najwięcej zawdzięczam. Pamiętam jak w kwietniu 1979 r. poprosił mnie, abym przed mającymi mieć miejsce w końcu maja wojewódzkimi finałami olimpiady turystyczno-krajoznawczej założył sobie książeczkę GOT, po to "aby drużyna nie traciła punktów" (za założone książeczki odznak turystyki kwalifikowanej i zdobyte odznaki były przyznawane punkty podczas tej olimpiady). Można dzisiaj rozmaicie komentować te moje słowa (doskonale wiem, jak różne opinie o samej GOT-ce, motywach jej zdobywania i idei tej odznaki krążą wśród turystów), ale dla mnie był to bardzo ważny moment. Od 18 maja 1979 r. zapisuję trasę każdej mojej górskiej wycieczki, i mimo, że od września 1983 r. GOT-ki już nie zdobywam, nawyk zapisywania przebiegu moich górskich wędrówek pozostał - nawet tych najkrótszych 7-8-kilometrowych. Tych dłuższych i krótszych notek uzbierało się już blisko dwa tysiące. I chyba w dużej mierze zawdzięczam to Piotrkowi.
Piotrek też "wprowadził" mnie w Tatry. Jeździł tam z Rodzicami i swoimi braćmi od wczesnego dzieciństwa. Ja natomiast czekałem na swoje pierwsze Tatry długo, oj bardzo długo. Opowiadała mi o nich moja Mama, która miała wiele wspomnień z Tatr przełomu lat 40. i 50. minionego wieku, ale sam trafiłem w Tatry dopiero po pierwszym roku swoich studiów. Moim mentorem w Tatrach był właśnie Piotrek. Pamiętam, jak po przyjeździe pociągiem do Zakopanego zarządził, że najpierw musimy wejść na Gubałówkę ("Wiesz Krzyśku - mówił - chyba chcesz najpierw zobaczyć w jakie góry przyjechaliśmy?"). Później było przedstawienie panoramy Tatr z Gubałówki, zejście do Zakopanego i marsz na dworzec autobusowy. Zakup biletów: "Trzy do Kir" (była z nami jeszcze jedna osoba - Iwona). Na nasze pytanie "Dlaczego nie na Łysą Polanę?" usłyszeliśmy odpowiedź, którą pamiętam do dziś "Dlaczego? Dlatego, że jak najpierw poznałbyś Tatry Wysokie to istnieje niebezpieczeństwo, że nigdy nie docenisz Tatr Zachodnich!". Te słowa wypowiedział chłopak wówczas dwudziestodwuletni!!! Z dzisiejszej perspektywy - niebywałe! Byliśmy wtedy w Tatrach 8 dni - dwa pierwsze noclegi w Chochołowskiej, później Ornak, Kondratowa i trzy ostatnie noclegi w Pięciu Stawach. A Tatry Zachodnie i podobne do nich górki doceniam - może dzięki Piotrkowi.
Razem robiliśmy - już w naszych studenckich latach - kurs na Studenckiego Przewodnika Sudeckiego. Byliśmy otrząsani na przewodnika w tym samym dniu i w tym samym miejscu - 4 grudnia 1982 r. w "Chatce Cyborga" w Bielicach. Razem nielegalnie przekraczaliśmy w stanie wojennym granice województw wałbrzyskiego i jeleniogórskiego, zdarzało się też na "nielegalu" przekraczać i inne granice. Fajnie było...!!!
Tylko Sylwestra spędzaliśmy inaczej. Ja niemal zawsze gdzieś w Sudetach, z naszym SKPS-em, Piotrek zawsze w Pięciu Stawach. Jeśli ktoś z forumowiczów pamięta grającego i śpiewającego najczęściej piosenki Kaczmarskiego i Wierzbickiego rudego gitarzystę z Pięciu Stawów, to na niemal 90% był to Piotrek. Jeżeli tę samą buźkę zobaczył w karkonoskiej chatce AKT, to prawdopodobieństwo wzrastało do 100%.
Gdzieś tak na początku stycznia, wracam już do bieżącego 2015 roku, odbieram telefon od Piotrka. "Nie jadę! Sprawy zawodowe. Nie mogę - naprawdę!". Trudno opisywać dalszy przebieg rozmowy. Z pewnością na rumuński szlak jeszcze z Piotrkiem wrócimy - wierzymy w to.
Mój przyjaciel wiedział jednak, że nie torpeduje wyjazdu. Gdzieś tak od listopada do naszej dwójki zaczął przymierzać się Łukasz, student archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego (co tam będę owijał w bawełnę - mój student, pisze u mnie pracę magisterską), z którym byłem w Karpatach Południowych w sierpniu minionego roku. Złapał wtedy rumuńskiego bakcyla, zaś wyjazd w Cindrel i Lotru miał być jego pierwszą zimową wyrypą w góry poza granice Polski.
I tak z tercetu zrobił się duet...
Ale Piotrka udział w naszej imprezie całkowicie się jednak nie skończył. Na moją prośbę, aby sms-ami informował mnie na bieżąco o pogodzie w górach Lotru i Cindrel, usłyszałem krótkie "Nie ma sprawy". I wiedziałem, że można na piotrkowe komunikaty pogodowe każdego dnia pobytu w Rumunii liczyć.
Decyzja, że jedziemy tylko w dwójkę z Łukaszem ostatecznie więc zapadła. Ale na dwa tygodnie przed godziną "W" (= wyjazdu) kolejny cios - Łukasz ma zapalenie oskrzeli! Półtora tygodnia później, cztery dni przed wyjazdem z Polski - gdy bilety z Krakowa przez Budapeszt do Cluju w Rumunii oraz powrotne już kupione, znowuż mnie dopada jakieś choróbsko. Do lekarza już nie idę, zaufałem mojej żonie farmaceutce, która wypełniła moją apteczkę najprzeróżniejszymi lekami. To masz brać, to i to. Zapamiętałem.
Łukasz ze swojej choroby już wyszedł, ja zaś wkraczałem w najbardziej upierdliwą jej fazę - zwłaszcza dla współpasażerów, którym podczas nocnej jazdy nie dawałem spać swoim kaszlem. Domyślacie się więc, że jedziemy - nie zrezygnowaliśmy, mimo że do Rumunii wybrał się duet mocno niepełnosprawny. Plan naszego przejścia już na tym etapie należało jednak zasadniczo zrewidować.
Zrezygnowaliśmy z wyjścia w góry z leżącego u stóp gór Cindrel, na wysokości około 450 m n.p.m., miasteczka Cisnadie. Wchodząc w ciągu dwóch dni (jak przewidywał pierwotny plan) na wysokość ponad 2000 m, i to w dodatku w zimie, zarżnęlibyśmy nasze niedoleczone (Łukasz) i chore (ja) organizmy. W dodatku czekałyby nas noce w namiocie lub w bacówce.
Nowy plan zakładał, że z Sibiu wjeżdżamy autobusem miejskim do stacji klimatycznej Paltiniş, leżącej już w sercu gór, na wysokości przeszło 1400 m n.p.m., znacznie bliżej najwyższych szczytów gór Cindrel. Tam szukamy jakiegoś pensjonatu lub schroniska i dekujemy się w nim na dwie noce. Po pierwszym noclegu robimy jakąś wycieczkę na lekko, z wejściem na jakiś znajdujący się w pobliżu Paltiniş wierzchołek, po drugim noclegu zaś - o ile dojdę już w pełni do zdrowia - idziemy w stronę Vârful Cindrel i następnie w góry Lotru. Druga część - od szczytu Cindrel do końca wędrówki - miała być wedle tego planu identyczna z naszymi pierwotnymi zamierzeniami.
Wypada więc o tej naszej tegorocznej zimowej przygodzie w rumuńskich Karpatach coś napisać. Może wyjść dużo, postaram się więc trochę temperować swoje pisarskie zapędy - umieszczę jednak nieco więcej fotografii z naszej wędrówki.
27 lutego 2915 r. (piątek) - początek imprezy !!!
Przejazd: Świebodzice (6:17) - Wrocław (7:10) pociągiem oczywiście!!! (tylko ja)
Wrocławski dworzec PKS - 8:45 - spotkanie z Łukaszem
Wrocław (9:15) - Kraków (12:15) - Polski Bus
Drugi wyjazd do Rumunii z Łukaszem i oto pojawia się i ugruntowuje pewna tradycja - oczekując na autobus do Budapesztu idziemy z dworca autobusowego do pobliskiej "Karczmy Krakowskiej". Przy czeskim ciemnym "Litovelu" spokojnie można dotrwać do odjazdu - na pewno przyjemniej niż w dworcowej poczekalni. W trosce o moje gardło poprosiłem o "Litovela" na ciepło (!!!!!). Pani przy barze zdziwiona, a ja mam nadzieję, że akurat to tradycją się nie stanie.
Kraków (14:30) - Budapeszt (21:45) - Orange Ways
Z Krakowa wyjeżdżamy planowo. Jest trochę niezajętych miejsc, więc mimo wcześniejszego zarezerwowania dwóch miejsc obok siebie, rozkładamy się z Łukaszem na podwójnych siedzeniach. Wygodnie, pełnia szczęścia - gdyby nie ten kaszel. W trakcie przejazdu do Budapesztu, jeszcze przed przekroczeniem granicy polsko-słowackiej, pierwszy SMS od Piotrka:
"Dzis w Sibiu slonecznie i 10 stopni" (27 lutego 2015, 15:08)
Jest więc dobrze!!! Niech tylko taka pogoda przez kilka dni się utrzyma!!!
Budapeszt (23:20) - Cluj Npoca (7:45) Orange Ways
28 lutego 2015 r. (sobota) - pierwszy dzień na rumuńskiej ziemi
Do Cluju autobus Orange Ways dotarł zgodnie z planem. Dworzec autobusowy "już żył". Pełno ludzi. Pełno autobusów i busów. Zapachy tzw. małej gastronomii dworcowej (i trochę innych zapachów). Rozkłady jazdy trochę "nieczytelne", tzn. jest tam tyle różnych przewoźników przyklejających większe, średnie i maleńkie kartki i karteczki ze swoimi tylko kursami, że trochę czasu upłynęło zanim dowiedzieliśmy się, o której mamy kurs do Sibiu. Miał być coś koło 9:15. Okazuje się jednak, że do głównej "autogary" FANY (autogara - rum. dworzec autobusowy) w Cluju "przyklejony" jest drugi dworzec - BETA. Rozdziela je tylko metalowa siatka. Kręcąc się przy tej granicy między dworcami, zauważyłem, że na jednym ze stanowisk stoi gotowy do odjazdu autobus do Sibiu, był już na włączonym silniku. Najpierw bieg do kierowcy, aby zaczekał jeszcze trzy-cztery minuty. Następnie bieg do pilnującego plecaki Łukasza. I w końcu bieg do autokaru. Przesiadka w Cluju trwała może z 20 minut.
W trakcie przejazdu do Sibiu przychodzi kolejny SMS od Piotrka:
"W Sibiu slonecznie i +8 stopni" (28 lutego 2015, 09:45)
Wygląda więc, że pogodę mamy ustabilizowaną. Dobra nasza. Tylko ten mój cholerny kaszel...
Ale dosłownie trzy minuty później odbieram następnego piotrkowego SMS-a:
"Paltinis +6, zachmurzenie i pada deszczyk" (28 lutego 2015, 09:48)
Trochę zmarkotnieliśmy, ale euforia, że góry tuż-tuż jednak przeważa. Tym bardziej, że na niebie mało chmur, za oknami po prawej stronie ładnie widać Góry Apuseni, a i zabrany na drogę "Krupnik" jakiś taki wyjątkowo udany. Udany na tyle, że do Sibiu dotarliśmy w rewelacyjnych humorach. Było zaledwie kilka minut po jedenastej przed południem, a my już prawie u celu. U bram gór Cindrel. Nieco ponad 30 kilometrów od Paltiniş.
Do Sibiu dotarliśmy więc ze Świebodzic i Wrocławia nad wyraz sprawnie. Dalej powinna być już przysłowiowa betka. Okazuje się jednak że nie jest tak różowo. Spóźniliśmy się kilka minut na autobus miejski (linia 22) jadący z Sibiu do Paltiniş. Stopa raczej nie złapiemy, bo sezon narciarski się praktycznie skończył i żaden samochód osobowy w stronę tej stacji nie jedzie (a ci, którzy jechali w tym dniu, czynili to z pewnością znacznie wcześniej). Jest sobota - a zatem ciężko też liczyć na jakieś furgonetki lub ciężarówki leśników. Pozostaje więc czekać na następną "dwudziestkę dwójkę".
Tylko kiedy ona pojedzie? Rozkłady zerwane - jak u nas, albo ich nie ma - też jak u nas. Ale kierowcy autobusów innych linii życzliwi, bardziej niż u nas.
Wsiadam do jednego z odjeżdżających z przystanku autobusów i pytam kierowcy, o której możemy mieć autobus do Paltiniş. Zgasił silnik (!!!), wyciągnął jakieś wydruki z rozkładami jazdy autobusów miejskich. Szukał, szukał i nie znalazł! Wychodzę z autobusu, ale kierowca przywołuje mnie, abym zaczekał. Zadzwoni do dyspozytora! Dzwoni... jeszcze raz dzwoni. Rozmowa trwa chyba z minutę. W tzw. "międzyczasie" Łukasz z zewnątrz zdążył wyciągnąć aparat i sfotografować naszą konwersację. Nikt z podróżnych się nie denerwuje, ja zaś dowiaduję się, że musimy poczekać na "22" do 16.00. Pojedzie dopiero ten autobus, który później będzie zwoził do Sibiu ostatnich narciarzy.
Mamy więc trochę czasu, a zatem wypada zajrzeć do jakiejś restauracji. Na pierwsze podczas tego wyjazdu rumuńskie piwo (tym razem trafił nam się "Ursus") oraz na... wiadomo co. Napisałem już, że podczas sierpniowej wędrówki Łukasz złapał bakcyla. Okazuje się, że nie tylko do gór, ale także do jednej z rumuńskich zup. Jedną z wizytówek rumuńskiej kuchni jest "ciorba de burta" - po naszemu "zupa z brzucha", czyli flaki, ale zupełnie inaczej niż w Polsce przyrządzone. Więcej o smaku tej zupy nie napiszę, proponuję sprawdzić samemu, ale jest faktem, że Łukasz stał się prawdziwym fanem tej potrawy. W sierpniu minionego roku i podczas naszej tegorocznej zimowej wędrówki za każdym razem, kiedy byliśmy w jakiejś knajpie, Łukasz zamawiał "ciorbę de burta". Jest nie tylko gastronomicznie monotematyczny w Rumunii, ale także zaczął pichcić "CdB" w domu, uszczęśliwiając (?) nią swoją rodzinę!!!
Po knajpce odwiedziliśmy jeszcze jakiś pobliski park, w którym skończył nam się "krupnik". A potem skierowaliśmy swoje kroki na przystanek. Dwudziestka dwójka przyjechała planowo. Później sam przejazd - trasa piękna, zresztą nie może to dziwić, gdy uświadomimy sobie, że na nieco ponad trzydziestokilometrowej trasie autobus pokonuje ponad 1200 m przewyższenia (to przeszło dwa razy więcej niż "robi" autobus z Zakopanego do Łysej Polany!) . Serpentyny, widoki... i po drodze Raşinari, miejscowość uważana za najpiękniejszą wioskę w Rumunii (nie będę jej opisywał; poświęcił jej i mieszkającym tam niegdyś pisarzowi Octavianowi Goga i filozofowi Emilowi Cioran rozdział swojej książki "Jadąc do Babadag" sam Andrzej Stasiuk). Jakiś czas później, gdy dojechaliśmy do Paltiniş, dziękowaliśmy wszystkim karpackim bóstwom, że nie złapaliśmy wcześniej żadnego stopa.
Dlaczego? Podejmując decyzję, że w Paltiniş będziemy spać pod dachem (bynajmniej nie namiotu lub bacówki), jeszcze w przeddzień wyjazdu szukałem w internecie adresów pensjonatów w kurorcie. Tymczasem przejeżdżając przez Paltiniş z lekkim niepokojem patrzyliśmy na pozamykane na cztery spusty pensjonaty i hotele. Także i te, które - ze względu na podane w necie ceny noclegów - wpisaliśmy na listę naszych potencjalnych miejsc noclegowych. Dojechaliśmy do pętli i wychodząc z autobusu zapytałem kierowcy, gdzie w Paltiniş znajduje się schronisko turystyczne ("unde este cabana?"). Zaśmiał się i wskazując na jednego z wysiadających z naszego autobusu mężczyzn powiedział, że człowiek ten jest kierownikiem schroniska młodzieżowego. Wracał z Sibiu z zakupów - podczas weekendu odwiedzała go rodzina, a poza sezonem w Paltiniş nie ma żadnego "magazinul de alimentare" (sklepu spożywczego). Jeszcze na przystanku dogadaliśmy się co do ceny (35 lei od osoby za jedną noc) i razem poszliśmy do już naszego przybytku. Oddalony był około kilometra od przystanku. Bez tego dosyć szczęśliwego przypadku mogliśmy szukać schroniska dosyć długo.
W drodze do schroniska z mojej kieszeni wydobywa się dźwięk telefonu. Piotruś - wiadomo:
"Poprawka - slonce ma byc od poniedzialku do srody wlacznie" (28 lutego 2015, 16:49)
[godzina wysłania sms-esa jest "polska", w Paltiniş była już prawie szósta po południu]
W schronisku zrzuciliśmy tylko nasze bambetle i wróciliśmy do centrum Paltiniş. Byłem ciekaw, czy pamiętam jeszcze cokolwiek z mojej jedynej w tym miejscu bytności. Nie pamiętałem nic. Żadnego szczegółu, żadnej budowli. Znaleźliśmy się tutaj, w grupce dwóch dziewczyn i trzech chłopaków, pod wieczór 19 sierpnia 1983 r. po długim przejściu z centralnej części gór Cindrel. Pamiętam, że spóźniliśmy się na wszystkie możliwe autobusy do Sibiu i jedyną okazją jaką udało nam się złapać było pozbawione okien wnętrze furgonu pocztowego. Na szczęście ściany furgonetki były dziurawe i przez jedną z dziur zobaczyłem i serpentyny i przedwieczorne Raşinari - chciałem tam wrócić, już nie wewnątrz furgonetki i udało się to w sierpniu 2010 r.
Ale teraz mamy ostatni dzień lutego 2015 r. i jesteśmy z Łukaszem w Paltiniş.
I okazuje się, nie jest to byle jaka miejscowość. Coś wcześniej już o niej wiedziałem, ale naocznie się przekonałem o jej bogatej przeszłości, gdy poszliśmy z Łukaszem do jedynego czynnego hotelu... na piwo.
Weszliśmy do restauracji hotelowej. Zaglądamy do menu. Pierwsza strona typowa:
Kolejna już jakby mniej. Zamiast spisu potraw - historia miejscowości ilustrowana reprodukcjami widokówek z końca XIX i początku XX wieku. Najpierw po rumuńsku, na następnych stronach po niemiecku i angielsku. Gdzieś tam dopiero dalej wszystkie możliwe ciorby, mamałygi, palinki i bere.
Paltiniş w dziejach europejskiej turystyki górskiej zapisał się naprawdę bardzo ładnymi zgłoskami. W 2 poł. XIX w. na wzór działającego w Alpach Alpenverein zaczęły w różnych górach Europy, w rejonach zamieszkałych przez ludność (nieraz to była mniejszość) niemiecką, powstawać analogiczne i zbudowane na podobnych wzorach organizacje (w Sudetach np. Riesengebirgsverein R.G.V. w 1880 r. w Karkonoszach, Glatzer Gebirgsverein G.G.V. w 1881 r. na Ziemi Kłodzkiej, w Beskidach Beskidenverein w 1893 r.). Już w 1880 r. powstało Siebenbürgischer Karpatenverein - SKV (Siedmiogrodzkie Towarzystwo Górskie), którego członkami byli przede wszystkim niemieckojęzyczni Sasi siedmiogrodzcy. Nie miejsce tu, aby przedstawiać historię SKV, ale trzeba wspomnieć, że właśnie dzięki działaczom tej organizacji zaczęły powstawać w Karpatach rumuńskich pierwsze schroniska i stacje narciarskie. Nieco później rozpoczęły swoją działalność w tych górach węgierskie organizacje turystyczne, m.in. „Erdelyi Karpat-egyesulet“ - EKE ("Erdely" to po węgiersku Siedmiogród). Z inicjatywy działaczy sekcji SKV w Sibiu (Hermannstadt) w latach 90. XIX w. zaczęto wznosić pierwsze pensjonaty i schroniska w dzisiejszym Paltiniş, chociaż przez wiele lat jedyną nazwą tej stacji turystycznej była niemiecka Hohe-Rinne. Oficjalnie przyjmuje się, że pierwszym rokiem funkcjonowania kurortu był rok 1894. Rok później Paltiniş wszedł do historii... poczty i filatelistyki. Turyści i kuracjusze przybywający do Paltiniş wysyłali stąd setki i tysiące widokówek. Ale poczta austro-węgierska nie miała łączności z Hohe-Rinne, gdyż jedyna droga dojazdowa była prywatna - należała do Siebenbürgischer Karpatenverein. Dlatego też mający żyłkę do interesów właściciele tutejszych pensjonatów i hoteli powołali lokalną pocztę - wydawali nawet własne znaczki pocztowe.
Podpisali też stosowną umowę z oficjalną pocztą państwową, czyli pocztą Austro-Węgier, że widokówki odprawiane z Paltiniş będą miały lokalne znaczki pocztowe przyklejone zawsze na licowej stronie kartki (czyli tej z obrazkiem); znaczki kasowano tutejszym stemplem nadawczym. Na adresowej stronie kartki wysyłający musiał nakleić oficjalny austro-węgierski znaczek pocztowy, który jednak w Paltiniş nie był kasowany. Tak "przygotowane" przesyłki były dostarczane przez SKV na państwową pocztę w Sibiu, i dopiero tam były kasowane stemplem oficjalnym (z węgierską nazwą miasta "Nagyszeben ") i następnie ekspediowane w szeroki świat. Dzisiaj pojedyncze znaczki z Hohe-Rinne (Paltiniş) na aukcjach filatelistycznych osiągają nierzadko ceny mocno przekraczające 100 Euro. Są naprawdę prawdziwym rarytasem.
Widokówka z 1907 r. z Hohe-Rinne (Paltiniş), z lokalnym znaczkiem pocztowym i stemplem tutejszej poczty. Na przedstawionych na środku kartki istniejących do dziś ruinach wieży widokowej na szczycie Onceşti (1713 m n.p.m.) byliśmy z Łukaszem następnego dnia.
(Skan widokówki ze strony: http://www.delcampe.net/items?language= ... OptionForm[searchMode]=extended&searchOptionForm[termsToExclude]=&searchOptionForm[searchTldCountry]=net&searchOptionForm[searchInDescript_ion]=Y&searchOptionForm[searchTranslate]=Y )
W restauracji włączony był telewizor. Cały czas nadawano relację z Moskwy o zabójstwie Borysa Niemcowa. Na szczęście od następnego dnia telewizor i problemy współczesnego świata miały zejść na bardzo, ale to bardzo odległy plan. Przynajmniej dla nas...
Wróciliśmy do schroniska. Na górze, w pustej świetlicy, gdyż byliśmy jedynymi gośćmi, upichciliśmy sobie jeszcze jakąś obiadokolację. Wypiliśmy po kubku herbaty...
... następnie znaleźliśmy się w naszym pokoju...
... i tak zakończył się pierwszy nasz dzień w rumuńskich Karpatach w 2015 r.
C.D.N.