Gruzja południowa- śladem górskich jezior
: 2014-07-03, 11:25
Do Gruzji lecimy z Wrocławia. W Warszawie mamy przesiadke i trzy godziny czekania. Ukladam sie do snu na ławce, przykrywam kurtka, w uszy wsadzam stopery. Ale cos nie moge usnac. To gdzies obok placze dziecko, to gadaja megafony, to turkocza kola walizek. A moze tak objawia sie radosc ze jeszcze wszystko przed nami, ze wyjazd dopiero sie rozpoczyna?
Przez stopery slysze ze ktos wita sie z toperzem. To Jacek z forum npm ktory jak sie okazuje tez wybiera sie do Tbilisi. Jego znajomi pojechali pare dni wczesniej i teraz chyba wlasnie wchodza na Kazbek. Szybko nam zlatuje czas oczekiwania na milych pogawedkach.
W Tbilisi zjawiamy sie o 4 rano. Szkoda ze nie z godzine, dwie pozniej to by ladne widoki byly z samolotu.. (dopiero pozniej dowiaduje sie o zmianie trasy i ze nasze samoloty juz nie przecinaja glownego grzbietu Kaukazu
Wspolnie z Jackiem pakujemy sie do taksowki. My jedziemy na doworzec autobusowy Ortakala a Jacek do centrum. Na dworcu jakis taksowkarz chce nas na sile wiezc do Erewania. Probuje tez nas przekonac ze stad nie jezdza zadne autobusy w interesujacym nas kierunku i on nas zaraz zawiezie na drugi koniec miasta na wlasciwy autobus, bo on odjezdza za chwile i nie korzystajac z jego uslug napewno nie zdazymy. Jednego nienawidze u taksowkarzy- jak tak perfidnie kłamia..
Dworzec Ortakala jest o 6 rano calkiem wymarly. Z czasem pojawia sie coraz wiecej autobusow dalekobieznych- Stambuł, Trabzon, Erewań, Moskwa, Krasnodar, Rostów, Ateny, Saloniki. Ich kierowcy aktywnie zachecaja podroznych do swojej trasy glosno wykrzykujac nazwy docelowych miast i machajac rekami. Wiekszosc kierowcow czuje sie na dworcu jak w domu. Chodza w rozdeptanych pantoflach, obcinaja sobie paznokcie a jeden pozostajacy w dobrej komitywie ze sprzedawca plyt - oglada w telewizorze mecz siedzac na stoleczku na srodku chodnika, przy zderzaku swojego autobusu.
Udaje sie wyczaic przydworcowa turecka knajpe, adresowana chyba wlasnie do kierowcow, aby jeszcze bardziej poczuli sie swojsko wcinajac swoje rodzime potrawy. Zamawiamy tam dwa dania. Nazw niestety nie pamietam, ale obie byly pyszne , sycace i zdecydowanie niewegetarianskie. Jedno to gesta zupa, cos jak zawiesita grochowka. Drugie to paprykowy sos w ktorym plywa wielki kawal apetycznego miesiwa. Nad knajpa jest rowniez hotelik, wiec jakby kiedys nie udalo sie zanowac w Tbilisi w naszym ulubionym obiekcie przybazarowym to wlasnie tu skierujemy nasze kroki.
Uderzam do kasy celem zakupu biletow do Tsalki. I tu zaczynaja sie schody- nikt nie jest w stanie o tej porze rozmienic mi banknotu 100 lari. Opowiadam im wiec ze u nas jest tak samo, ze tez mnie szlag trafia jak rano mi do apteki ludzie przylaza po jakas pierdole z dwusetka. Drobnych od tego nie przybywa ale robi sie dosyc sympatyczna atmosfera, przylaczaja sie nawet do dyskusji niektorzy tureccy kierowcy, opowiadajac o problemach z grubymi nominalami na trasach. Jeden opowiada fajna historie- w okolicach Trabzonu zabral do autokaru faceta, na dosc krotka trase wiec i oplata nie byla zbyt wielka. Facet wyskoczyl z najwiekszym nominalem lokalnej waluty. Kierowca nie mial wydac wiec ostatecznie machnal reka i nie pobral oplaty. Pozniej sie dowiedzial ze ow koles na tym wytartym grubym banknocie jezdzi juz za darmo od kilku miesiecy. Babka z kasy przypomina sobie ze miala w rodzinie wujka Polaka i w dziecinstwie poznala kilka polskich slow np. “Dziyń dobre”. Odwdzieczam sie wiec popisem moich trzech gruzinskich zwrotow i jest juz calkiem sympatycznie. Wszyscy sie smieja ze rzeczywiscie “dzien dobry, dziekuje i na zdrowie” to podstawowe sformulowania aby sie dogodnie porozumiec, wzbudzic sympatie i nawiazac nowe znajomosci.
Chwile pozniej juz caly dworzec stara sie jakos pomoc w rozmianie moich pieniedzy. Ostatecznie przycisniety do muru gosc z kantoru wyciaga drobne z szuflady.
Nasz bilet wyglada tak ladnie ze postanawiam go uwiecznic. Mimo ze od pol roku znow usiluje sie nauczyc alfabetu za cholere nie moge nigdzie w tej plątaninie robaków wyszukac slowa “Tsalka”. No coz.. pozostaje uwierzyc na slowo ze nie jedziemy dzis do Trabzonu..
Gdzies kiedys slyszalam ze od kilku lat jest nowa asfaltowa droga z Tbilisi przez Tsalke do Ninocmindy. Nawet mnie to troche martwilo, ze pewnie dwie godzinki i bedziemy na miejscu, bez przygod, bez atrakcji. Jakze ja bardzo bylam w błędzie!!!!
Marszrutka od poczatku wyglada sympatycznie- laduje sie do niej wiecej towaru niz ludzi- jedzie z nami duzo piwa, chleba , parcianych workow i tajemniczych skrzynek szczelnie owinietych papierem i powiazanych sznurkiem.
Niedaleko za miastem pojawiaja sie blokowiska na stepie gdzie kolor domow zlewa sie z plowa barwa trawy i nieba a miedzy blokami pasa sie stada krow, koni i owiec. Pod sklepami babuszki sprzedaja domowe ptactwo w klatkach, glownie pod postacia pisklat.
Coraz czesciej mignie za oknem jakas przyczepa na ktorej jada owce albo auto pelne prosiakow ktore sie rozsiadly normalnie na miejscach pasazerow.
Z bagaznika jakiejs starej łady wystaje spory kawalek krowy, juz chyba niezbyt zywej i kruszejacej na przedpoludniowym sloncu. Kopyta i łaciate cielsko zwisa poza bagaznik. Przyczyna takich klimatow okazuje sie byc wielki bazar zywego inwentarza znajdujacy sie kolo wioski Khaiszi. Na gliniastym placu kłebi sie tłum ludzi, aut i zwierzyny. Widac skupione twarze negocjujacych ceny i odprowadzajacych na postrąkach bydelko w strone przyczep i bagaznikow nowych wlascicieli. Targowisko wyglada na miejsce gdzie mozna nabyc i kałacha i niewolnice do haremu, wszystko jest kwestia znajomosci i umiejetnosci negocjacyjnych.
Toperz sugeruje zeby wysiasc z marszrutki i powloczyc sie po bazarze. Kurcze, troche malo czasu mamy. Jeden wybor powoduje rezygnacje z czegos innego. Z buczeniem i sporym zalem toczymy sie wyboistymi drogami dalej…. Czy podjelismy wlasciwa decyzje na zawsze pozostanie tajemnica…
Zajezdzamy tez do jakiegos przykołchozowego zakladu mechanicznego, gdzie nasz kierowca wymienia jakies czesci i te nowe wrzuca pod swoj fotel.
A wogole to on jezdzi calkiem po kozacku, nawet jak na Gruzina. Dziury w drodze go tylko rozochacaja, wyraznie przyspiesza widzac te najglebsze i wjezdza w nie z pelnym impetem. Wyprzedza tylko na czwartego, a kombajny to najchetniej poboczem. Cale kolumny samochodow wymija rowem a spowodowany tym faktem przechyl marszrutki powoduje ze niektore butelki z piwem wyturliwuja sie z kontenerkow. Korki jednak gestnieja i mimo wyczynow autobusiarza w koncu grzezniemy w tłumie ład i wołg robiacych za przewozne obory i kurniki. Skad u licha korek w srodku stepu? Jak sie okazuje zator ma przyczyne- ktos pokozaczyl za bardzo… Na drodze stoi rozbita łada i dwa inne auta. Chyba nikomu nic powaznego sie nie stalo bo wszyscy kreca sie wokol aut oceniajac straty Na pierwszy rzut oka to czesc aut nie nadaje sie do rychłego kontynuowania podrozy. Acz pewnie tydzien u kuzyna na warsztacie i znow niezniszczalne maszyny wyrusza na podboj targow i wysokich przeleczy.
Droga pnie sie w gore i zaczyna nosic coraz mniej znamion asfaltu. Za to coraz wiecej zakretow i serpentyn. Wjezdzamy w lesiste gory ktorych zbocza porosniete sa zwartym kozuchem splatanej roslinnosci. W dolinach hucza potoki, ktore raz po raz przekraczamy brodami. Drogi urozmaicaja osuwiska i osypiska głazow , z ktorych niektore sa niewiele mniejsze niz marszrutka. Mijane gory przypominaja mi troche Bieszczady tzn tak jak one moglyby wygladac gdyby ludzie majacy wladze i wplywy mieli inne priorytety. A moze tak wygladaly one w latach 50 tych? Gory na naszej trasie nie sa tyle “dzikie” co raczej “zdziczale”. Widac slady po domostwach znaczone kupkami gruzow, murami czy skupiskami owocowych drzew. Stoja gdzieniegdzie zjadane przez roslinnosc przystanki autobusowe i dawne pomniki. Gaszcz drzew i krzewow schodzi az do szumiacych potokow.
Tylko na najwyzszych przeleczach oczom podroznych ukazuja sie szczyty pokryte połoninami.
Ludzkich osad jest malo i sa one niewielkie.
W marszrutce rowniez tłumu nie ma. My, kierowca i jego dwoch znajomych. Zastanawiam sie ze chyba w tych gorach musi zyc duzo miśkow. Toperz stwierdza ze tu “nie tylko niedzwiedzie ale i dinozaury mialyby sie tu gdzie ukryc”.
W ktorys momencie marszrutka staje a spod maski buchaja kłeby pary. Rozwalona chlodnica. Popękaly jakies rurki i caly plyn sie wylal. Na zgaszonym silniku , ostro biorac zakrety ,zjezdzamy do wioski Bediani. Na mapie jest ona znaczona jako calkiem duza miejscowosc i kiedys rzeczywiscie taka musiala byc.
Zatrzymujemy sie w “centrum”. Kierowca z jednym z pasazerow zabieraja sie za naprawy.
Naprawa jak widzimy nie idzie najlepiej. Nie rozumiemy wprawdzie slow powtarzanych z zacietymi minami, ale rzucanie o ziemie kombinerkami zdaje sie miec wymowe miedzynarodowa. Nie chca naszej pomocy. Aby nie patrzec im na rece idziemy pozwiedzac wioske.
Jednym z niewielu zamieszkanych i uzywanych budunkow jest zaklad psychiatryczny. Ma calkiem nowa tabliczke, w miare zadbane budynki a zelaznej bramy z automatycznym zamykaczem pilnuje jakis dziadek w mundurze.
Kawalek dalej stoja ruiny przedszkola z zarosnietym placem zabaw. Obok ogromne koło dawnej fontanny, ławeczki, płotki a z poidelka wciaz tryska swieza woda.
Pusty i rozbebeszony jest rowniez budynek szkoly, obecnie pozostajacy jedynie we wladaniu krow.
Dawny sklep spozywczy i “chliebozawod” patrzy nas czarnymi otworami okien i wnetrzem usianym krowimi plackami.
Napisy na scianach i płotach swiadcza o zapedach zdecydowanie “swiatowych”
Jest tez dawna biblioteka,
ktorej cala podloga jest zaslana ksiazkami, ktorych tresc wybitnie swiadczy o przynaleznosci do innej epoki.
Sa dziela Lenina i o Leninie. Jest o dziecinstwie malego Wołodii ktory byl ponoc chlopczykiem zdecydowanie dobrym, madrym , niezmanierowanym i czulym na niedole ludu pracujacego miast i wsi (przy niektorych ksiazkach zatkniete karty biblioteczne swiadcza ze nikt nigdy ich nie wypozyczyl ). Jest tez broszurka o malym Dimie z gorskiej wioski ktory jak bedzie bardzo chcial to ma mozliwosc zostania kosmonauta. Jest tez cos o eskimoskich dzieciach, ktore sa tak wdzieczne wladzom za to ze moga chodzic do szkoly, ze wlasnorecznie wieszaja portrety swoich idoli na scianach “rodzinnego kołchozu”.
Slowa “rozwoj”, “nowoczesnosc”, “zagospodarowanie”, “walka z zacofaniem” powtarzaja sie wszedzie jak mantra.. Jakbym to skads znala…
Ciekawa lekture dawnych ksiazek przerywa kwik jaskolek. To one sa obecnie glownymi mieszkancami budynkow w Bediani. Z gniazdka wychylaja sie cztery zdziwione male dziobki. Pod gniazdem lezy jakis plakat bohatera i wodza z dawnych lat w pieknej “peruce” z ptasich odchodow. Kwik jaskolek odbijacy sie echem od pustych scian brzmi jak jakis stlumiony chichot…
Gdy wychodze zrywa sie wiatr, wpada z impetem do izby i przewraca bezladnie kartkami rozrzuconych ksiazek...
Ostatecznie za pomoca tasmy klejacej i dwoch par kombinerek udaje sie prowizorycznie zabezpieczyc usterke w marszrutce aby moc kontynuowac jazde. Jeszcze tylko kilka butli wody do chlodnicy i suniemy dalej w lesne ostepy.
Kolejna mijana wioska jest Khramnesi, w ktorej jest elektrownia wodna. Widac spory zbiornik i wielkie rury przecinajace cale zbocze.
Kiedys musiala to byc calkiem duza miejscowosc, o czym swiadcza rozmiary mijanych budynkow i tablice ogloszen opatrzone gwiazda.
Teraz role sklepu pelni marszrutka. Dosiadaja sie tu dwie mocno umalowane babki z wystrojonymi malymi dziewczynkami z kokardami na glowach. Dziewczynki na nasz widok zaczynaja plakac.
Za wioska wspinamy sie serpentymi na pionowe zbocze. Tu dochodze do wniosku ze jednak skodusia by nie pokonala tej trasy. I nie nawierzchnia bylaby problemem i ogromne przewyzszenia. Mijamy wielkie rury przepompowni i jakies przydrozne kapliczki.
Po drodze kilkakrotnie zatrzymujemy aby wychlodzic silnik i dolac wody z przydroznych zrodelek.
Kolejna wioska Trialeti lezy na rozleglym plaskowyzu z ktorego widac gory z platami sniegu.
Za wsia grupka mlodych pasterzy tez dostaje siatki od kierowcy. Widac on tu wszystkich zna, wita sie na niedzwiedzia, buziaki w policzek, omawianie jakis interesow sciszonym glosem.
W Tsalce wysiadamy kolo apteki, cerkwi ,knajpy i targu ktory wlasnie sie konczy.
Knajpa kreci mila starsza pani ktora rozstawia po kątach grupe mlodych chlopakow ktorzy bardzo sie jej sluchaja. Knajpe tworzy kilka boksow jadalnych, metalowy piecyk do szaszlykow. Wszedzie pachnie dymem, drewnem i pysznym jedzeniem.
My zjadamy chinkali a babka przynosi do zamowionej herbaty domowe wisniowe konfitury.
Z racji ze okoliczne sklepy sa pozamykane tu robimy tez zakupy. Chleb, ser, pomidory i benzyna (po ktora babcia wysyla na stacje jednego z chlopakow).
W knajpie zaczepia mnie jakis chlopak i pyta ile w Polsce kosztuje bursztyn i czy taniej niz w obwodzie kaliningradzkim. Gruzini musza miec wize do Polski wiec nie oplaca mu sie samemu jechac i sprawdzic ceny. Proponuje mi ze moze ja zbiore w Polsce bursztyny, przywioze je tu i oboje na tym zarobimy. Ja niestety nie znam zadnych cen wiec chytry plan polsko-gruzinskiego biznesu szybko upada. Aby choc troche zachowac twarz tlumacze mu ze u nas morze i bursztyn jest na polnocy kraju a ja mieszkam na poludniu, kilkaset kilometrow od zrodel interesujacego go surowca. A handlem bursztynem zapewne zajmuja sie lokalsi i nie dopuszczaja do niego rodakow z innych regionow.
Przy targu spotykam grupe chyba trzydziestu terenowek z Izraela.
Wypada z nich kilkanascie osob z gigantycznymi aparatami o obiektywach dochodzacych chyba do pol metra. Zaczynaja robic nachalne zdjecia kladac aparat na glowach wszystkiemu co sie rusza i nie ucieka na drzewo. Sa potwornie krzykliwi, wszystkich zaczepiaja a mnie zasypuja stekiem pytan po angielsku- jak masz na imie, skad jestes, co tu robisz, ile zarabiasz? Cos jest tam jeszcze dalej ale juz nie rozumiem. Nie poddaja sie zbyt latwo, nie daja sie zbyc wzruszeniem ramion tylko zaciesniaja wokol mnie krąg i podwajaja intensywnosc robienia zdjec. Kilku z nich obok dorwalo jakas babcie wracajaca z targu. Otaczaja ja odcinajac droge ucieczki i zaczynaja sie wyżywac fotograficznie. Babcia po chwili zaczyna sie drzec wnieboglosy co troche peszy i zbija z tropu napastliwa gromade. Na chwile traca czujnosc wiec zarowno mnie jak i babci udaje sie wyrwac tej agresywnej hołocie, bedacej chyba na jakims haju. Juz z dala obserwuje ze zajezdzaja pod jedna z knajp. Acz chyba im sie tam nie spodobalo (albo wylecieli na bucie) bo juz 5 minut pozniej odjezdzaja palac opony i trabiac klaksonami raz po raz.
Na szczescie juz wiecej ich nie spotkalismy. I byli chyba jedynymi turystami widzianymi na tegorocznej gruzinskiej trasie.
Za Tsalka schodzimy nad jezioro o tej samej nazwie. Cale jego wybrzeze jest usiane ruinami betonowych niedokonczonych budynkow. Zaciaga sie chmurami i zaczyna popadywac wiec jeden z nich sluzy nam za schronienie.
Poznajemy tam rybaka o imieniu Stanisław. Opowiada nam o swoim polskim pochodzeniu i krewnych spod Wągrowca.
Nad jeziorem wystepuja dziwne mewy.
Nie skrzecza normalnie jak mewy ale wydaja z siebie wrecz ludzkie glosy. Ciagle mamy wrazenie ze ktos idzie do nas, ktos obok rozmawia itp. Czesto z ich dziobow rozlega sie jakby stlumiony chichot ktorego nie powstydzilaby sie chyba nawet hiena.. Nigdy w zyciu nie slyszalam takich mew!
Mimo wczesnej godziny postanawiamy przy jednym z budynkow zatrzymac sie na nocleg. Jest tu mila łaczka porosnieta rumiankiem, ruiny osłaniaja nas od szosy i w razie deszczu zapewniaja dach. A my po nieprzespanej nocy marzymy tylko o spiworku.
Po niebie kraza czarne chmury i co chwile strasza nasz deszczem i oglosem odleglych burz.
Odwiedza nas tez maly ptaszek
Im blizej wieczora tym wiecej sciaga sie na brzeg miejscowych. Najpierw kąpie sie w jeziorze kilku podrostkow. Pozniej kilkakrotnie przychodza rybacy. Rozstawiaja wedki, kreca sie i wracaja do domu bez ryb. Zaglada tez kilka chlopakow niby sprawdzic cos na brzegu jeziora acz glownie zajmuja sie przygladaniem nam. Pod wieczor wala juz doslownie wycieczki, wraz z dziadkiem o kulach i mloda mama z niemowleciem na rekach. Nie wiem czy maja tu zwyczaj cowieczornego rytualnego obchodu wokol ruin czy ktos dal cynk we wsi i kazdy chce zobaczyc turyste. O dziwo nikt z nich nie podchodzi sie przywitac, nie odpowiadaja na pozdrowienia czy machanie z daleka. Tylko sie gapia, gapia i odchodza.
W nocy nieraz budzi nas łopotanie namiotu na wietrze i szum fal na jeziorze.
Nie pada ale co chwile niebo rozswietlaja blyski. Kilkakrotnie mam wrazenie ze ktos lub cos lazi kolo namiotu. Nie nawiazuje jednak z nami zadnego kontaktu.
CDN
Przez stopery slysze ze ktos wita sie z toperzem. To Jacek z forum npm ktory jak sie okazuje tez wybiera sie do Tbilisi. Jego znajomi pojechali pare dni wczesniej i teraz chyba wlasnie wchodza na Kazbek. Szybko nam zlatuje czas oczekiwania na milych pogawedkach.
W Tbilisi zjawiamy sie o 4 rano. Szkoda ze nie z godzine, dwie pozniej to by ladne widoki byly z samolotu.. (dopiero pozniej dowiaduje sie o zmianie trasy i ze nasze samoloty juz nie przecinaja glownego grzbietu Kaukazu
Wspolnie z Jackiem pakujemy sie do taksowki. My jedziemy na doworzec autobusowy Ortakala a Jacek do centrum. Na dworcu jakis taksowkarz chce nas na sile wiezc do Erewania. Probuje tez nas przekonac ze stad nie jezdza zadne autobusy w interesujacym nas kierunku i on nas zaraz zawiezie na drugi koniec miasta na wlasciwy autobus, bo on odjezdza za chwile i nie korzystajac z jego uslug napewno nie zdazymy. Jednego nienawidze u taksowkarzy- jak tak perfidnie kłamia..
Dworzec Ortakala jest o 6 rano calkiem wymarly. Z czasem pojawia sie coraz wiecej autobusow dalekobieznych- Stambuł, Trabzon, Erewań, Moskwa, Krasnodar, Rostów, Ateny, Saloniki. Ich kierowcy aktywnie zachecaja podroznych do swojej trasy glosno wykrzykujac nazwy docelowych miast i machajac rekami. Wiekszosc kierowcow czuje sie na dworcu jak w domu. Chodza w rozdeptanych pantoflach, obcinaja sobie paznokcie a jeden pozostajacy w dobrej komitywie ze sprzedawca plyt - oglada w telewizorze mecz siedzac na stoleczku na srodku chodnika, przy zderzaku swojego autobusu.
Udaje sie wyczaic przydworcowa turecka knajpe, adresowana chyba wlasnie do kierowcow, aby jeszcze bardziej poczuli sie swojsko wcinajac swoje rodzime potrawy. Zamawiamy tam dwa dania. Nazw niestety nie pamietam, ale obie byly pyszne , sycace i zdecydowanie niewegetarianskie. Jedno to gesta zupa, cos jak zawiesita grochowka. Drugie to paprykowy sos w ktorym plywa wielki kawal apetycznego miesiwa. Nad knajpa jest rowniez hotelik, wiec jakby kiedys nie udalo sie zanowac w Tbilisi w naszym ulubionym obiekcie przybazarowym to wlasnie tu skierujemy nasze kroki.
Uderzam do kasy celem zakupu biletow do Tsalki. I tu zaczynaja sie schody- nikt nie jest w stanie o tej porze rozmienic mi banknotu 100 lari. Opowiadam im wiec ze u nas jest tak samo, ze tez mnie szlag trafia jak rano mi do apteki ludzie przylaza po jakas pierdole z dwusetka. Drobnych od tego nie przybywa ale robi sie dosyc sympatyczna atmosfera, przylaczaja sie nawet do dyskusji niektorzy tureccy kierowcy, opowiadajac o problemach z grubymi nominalami na trasach. Jeden opowiada fajna historie- w okolicach Trabzonu zabral do autokaru faceta, na dosc krotka trase wiec i oplata nie byla zbyt wielka. Facet wyskoczyl z najwiekszym nominalem lokalnej waluty. Kierowca nie mial wydac wiec ostatecznie machnal reka i nie pobral oplaty. Pozniej sie dowiedzial ze ow koles na tym wytartym grubym banknocie jezdzi juz za darmo od kilku miesiecy. Babka z kasy przypomina sobie ze miala w rodzinie wujka Polaka i w dziecinstwie poznala kilka polskich slow np. “Dziyń dobre”. Odwdzieczam sie wiec popisem moich trzech gruzinskich zwrotow i jest juz calkiem sympatycznie. Wszyscy sie smieja ze rzeczywiscie “dzien dobry, dziekuje i na zdrowie” to podstawowe sformulowania aby sie dogodnie porozumiec, wzbudzic sympatie i nawiazac nowe znajomosci.
Chwile pozniej juz caly dworzec stara sie jakos pomoc w rozmianie moich pieniedzy. Ostatecznie przycisniety do muru gosc z kantoru wyciaga drobne z szuflady.
Nasz bilet wyglada tak ladnie ze postanawiam go uwiecznic. Mimo ze od pol roku znow usiluje sie nauczyc alfabetu za cholere nie moge nigdzie w tej plątaninie robaków wyszukac slowa “Tsalka”. No coz.. pozostaje uwierzyc na slowo ze nie jedziemy dzis do Trabzonu..
Gdzies kiedys slyszalam ze od kilku lat jest nowa asfaltowa droga z Tbilisi przez Tsalke do Ninocmindy. Nawet mnie to troche martwilo, ze pewnie dwie godzinki i bedziemy na miejscu, bez przygod, bez atrakcji. Jakze ja bardzo bylam w błędzie!!!!
Marszrutka od poczatku wyglada sympatycznie- laduje sie do niej wiecej towaru niz ludzi- jedzie z nami duzo piwa, chleba , parcianych workow i tajemniczych skrzynek szczelnie owinietych papierem i powiazanych sznurkiem.
Niedaleko za miastem pojawiaja sie blokowiska na stepie gdzie kolor domow zlewa sie z plowa barwa trawy i nieba a miedzy blokami pasa sie stada krow, koni i owiec. Pod sklepami babuszki sprzedaja domowe ptactwo w klatkach, glownie pod postacia pisklat.
Coraz czesciej mignie za oknem jakas przyczepa na ktorej jada owce albo auto pelne prosiakow ktore sie rozsiadly normalnie na miejscach pasazerow.
Z bagaznika jakiejs starej łady wystaje spory kawalek krowy, juz chyba niezbyt zywej i kruszejacej na przedpoludniowym sloncu. Kopyta i łaciate cielsko zwisa poza bagaznik. Przyczyna takich klimatow okazuje sie byc wielki bazar zywego inwentarza znajdujacy sie kolo wioski Khaiszi. Na gliniastym placu kłebi sie tłum ludzi, aut i zwierzyny. Widac skupione twarze negocjujacych ceny i odprowadzajacych na postrąkach bydelko w strone przyczep i bagaznikow nowych wlascicieli. Targowisko wyglada na miejsce gdzie mozna nabyc i kałacha i niewolnice do haremu, wszystko jest kwestia znajomosci i umiejetnosci negocjacyjnych.
Toperz sugeruje zeby wysiasc z marszrutki i powloczyc sie po bazarze. Kurcze, troche malo czasu mamy. Jeden wybor powoduje rezygnacje z czegos innego. Z buczeniem i sporym zalem toczymy sie wyboistymi drogami dalej…. Czy podjelismy wlasciwa decyzje na zawsze pozostanie tajemnica…
Zajezdzamy tez do jakiegos przykołchozowego zakladu mechanicznego, gdzie nasz kierowca wymienia jakies czesci i te nowe wrzuca pod swoj fotel.
A wogole to on jezdzi calkiem po kozacku, nawet jak na Gruzina. Dziury w drodze go tylko rozochacaja, wyraznie przyspiesza widzac te najglebsze i wjezdza w nie z pelnym impetem. Wyprzedza tylko na czwartego, a kombajny to najchetniej poboczem. Cale kolumny samochodow wymija rowem a spowodowany tym faktem przechyl marszrutki powoduje ze niektore butelki z piwem wyturliwuja sie z kontenerkow. Korki jednak gestnieja i mimo wyczynow autobusiarza w koncu grzezniemy w tłumie ład i wołg robiacych za przewozne obory i kurniki. Skad u licha korek w srodku stepu? Jak sie okazuje zator ma przyczyne- ktos pokozaczyl za bardzo… Na drodze stoi rozbita łada i dwa inne auta. Chyba nikomu nic powaznego sie nie stalo bo wszyscy kreca sie wokol aut oceniajac straty Na pierwszy rzut oka to czesc aut nie nadaje sie do rychłego kontynuowania podrozy. Acz pewnie tydzien u kuzyna na warsztacie i znow niezniszczalne maszyny wyrusza na podboj targow i wysokich przeleczy.
Droga pnie sie w gore i zaczyna nosic coraz mniej znamion asfaltu. Za to coraz wiecej zakretow i serpentyn. Wjezdzamy w lesiste gory ktorych zbocza porosniete sa zwartym kozuchem splatanej roslinnosci. W dolinach hucza potoki, ktore raz po raz przekraczamy brodami. Drogi urozmaicaja osuwiska i osypiska głazow , z ktorych niektore sa niewiele mniejsze niz marszrutka. Mijane gory przypominaja mi troche Bieszczady tzn tak jak one moglyby wygladac gdyby ludzie majacy wladze i wplywy mieli inne priorytety. A moze tak wygladaly one w latach 50 tych? Gory na naszej trasie nie sa tyle “dzikie” co raczej “zdziczale”. Widac slady po domostwach znaczone kupkami gruzow, murami czy skupiskami owocowych drzew. Stoja gdzieniegdzie zjadane przez roslinnosc przystanki autobusowe i dawne pomniki. Gaszcz drzew i krzewow schodzi az do szumiacych potokow.
Tylko na najwyzszych przeleczach oczom podroznych ukazuja sie szczyty pokryte połoninami.
Ludzkich osad jest malo i sa one niewielkie.
W marszrutce rowniez tłumu nie ma. My, kierowca i jego dwoch znajomych. Zastanawiam sie ze chyba w tych gorach musi zyc duzo miśkow. Toperz stwierdza ze tu “nie tylko niedzwiedzie ale i dinozaury mialyby sie tu gdzie ukryc”.
W ktorys momencie marszrutka staje a spod maski buchaja kłeby pary. Rozwalona chlodnica. Popękaly jakies rurki i caly plyn sie wylal. Na zgaszonym silniku , ostro biorac zakrety ,zjezdzamy do wioski Bediani. Na mapie jest ona znaczona jako calkiem duza miejscowosc i kiedys rzeczywiscie taka musiala byc.
Zatrzymujemy sie w “centrum”. Kierowca z jednym z pasazerow zabieraja sie za naprawy.
Naprawa jak widzimy nie idzie najlepiej. Nie rozumiemy wprawdzie slow powtarzanych z zacietymi minami, ale rzucanie o ziemie kombinerkami zdaje sie miec wymowe miedzynarodowa. Nie chca naszej pomocy. Aby nie patrzec im na rece idziemy pozwiedzac wioske.
Jednym z niewielu zamieszkanych i uzywanych budunkow jest zaklad psychiatryczny. Ma calkiem nowa tabliczke, w miare zadbane budynki a zelaznej bramy z automatycznym zamykaczem pilnuje jakis dziadek w mundurze.
Kawalek dalej stoja ruiny przedszkola z zarosnietym placem zabaw. Obok ogromne koło dawnej fontanny, ławeczki, płotki a z poidelka wciaz tryska swieza woda.
Pusty i rozbebeszony jest rowniez budynek szkoly, obecnie pozostajacy jedynie we wladaniu krow.
Dawny sklep spozywczy i “chliebozawod” patrzy nas czarnymi otworami okien i wnetrzem usianym krowimi plackami.
Napisy na scianach i płotach swiadcza o zapedach zdecydowanie “swiatowych”
Jest tez dawna biblioteka,
ktorej cala podloga jest zaslana ksiazkami, ktorych tresc wybitnie swiadczy o przynaleznosci do innej epoki.
Sa dziela Lenina i o Leninie. Jest o dziecinstwie malego Wołodii ktory byl ponoc chlopczykiem zdecydowanie dobrym, madrym , niezmanierowanym i czulym na niedole ludu pracujacego miast i wsi (przy niektorych ksiazkach zatkniete karty biblioteczne swiadcza ze nikt nigdy ich nie wypozyczyl ). Jest tez broszurka o malym Dimie z gorskiej wioski ktory jak bedzie bardzo chcial to ma mozliwosc zostania kosmonauta. Jest tez cos o eskimoskich dzieciach, ktore sa tak wdzieczne wladzom za to ze moga chodzic do szkoly, ze wlasnorecznie wieszaja portrety swoich idoli na scianach “rodzinnego kołchozu”.
Slowa “rozwoj”, “nowoczesnosc”, “zagospodarowanie”, “walka z zacofaniem” powtarzaja sie wszedzie jak mantra.. Jakbym to skads znala…
Ciekawa lekture dawnych ksiazek przerywa kwik jaskolek. To one sa obecnie glownymi mieszkancami budynkow w Bediani. Z gniazdka wychylaja sie cztery zdziwione male dziobki. Pod gniazdem lezy jakis plakat bohatera i wodza z dawnych lat w pieknej “peruce” z ptasich odchodow. Kwik jaskolek odbijacy sie echem od pustych scian brzmi jak jakis stlumiony chichot…
Gdy wychodze zrywa sie wiatr, wpada z impetem do izby i przewraca bezladnie kartkami rozrzuconych ksiazek...
Ostatecznie za pomoca tasmy klejacej i dwoch par kombinerek udaje sie prowizorycznie zabezpieczyc usterke w marszrutce aby moc kontynuowac jazde. Jeszcze tylko kilka butli wody do chlodnicy i suniemy dalej w lesne ostepy.
Kolejna mijana wioska jest Khramnesi, w ktorej jest elektrownia wodna. Widac spory zbiornik i wielkie rury przecinajace cale zbocze.
Kiedys musiala to byc calkiem duza miejscowosc, o czym swiadcza rozmiary mijanych budynkow i tablice ogloszen opatrzone gwiazda.
Teraz role sklepu pelni marszrutka. Dosiadaja sie tu dwie mocno umalowane babki z wystrojonymi malymi dziewczynkami z kokardami na glowach. Dziewczynki na nasz widok zaczynaja plakac.
Za wioska wspinamy sie serpentymi na pionowe zbocze. Tu dochodze do wniosku ze jednak skodusia by nie pokonala tej trasy. I nie nawierzchnia bylaby problemem i ogromne przewyzszenia. Mijamy wielkie rury przepompowni i jakies przydrozne kapliczki.
Po drodze kilkakrotnie zatrzymujemy aby wychlodzic silnik i dolac wody z przydroznych zrodelek.
Kolejna wioska Trialeti lezy na rozleglym plaskowyzu z ktorego widac gory z platami sniegu.
Za wsia grupka mlodych pasterzy tez dostaje siatki od kierowcy. Widac on tu wszystkich zna, wita sie na niedzwiedzia, buziaki w policzek, omawianie jakis interesow sciszonym glosem.
W Tsalce wysiadamy kolo apteki, cerkwi ,knajpy i targu ktory wlasnie sie konczy.
Knajpa kreci mila starsza pani ktora rozstawia po kątach grupe mlodych chlopakow ktorzy bardzo sie jej sluchaja. Knajpe tworzy kilka boksow jadalnych, metalowy piecyk do szaszlykow. Wszedzie pachnie dymem, drewnem i pysznym jedzeniem.
My zjadamy chinkali a babka przynosi do zamowionej herbaty domowe wisniowe konfitury.
Z racji ze okoliczne sklepy sa pozamykane tu robimy tez zakupy. Chleb, ser, pomidory i benzyna (po ktora babcia wysyla na stacje jednego z chlopakow).
W knajpie zaczepia mnie jakis chlopak i pyta ile w Polsce kosztuje bursztyn i czy taniej niz w obwodzie kaliningradzkim. Gruzini musza miec wize do Polski wiec nie oplaca mu sie samemu jechac i sprawdzic ceny. Proponuje mi ze moze ja zbiore w Polsce bursztyny, przywioze je tu i oboje na tym zarobimy. Ja niestety nie znam zadnych cen wiec chytry plan polsko-gruzinskiego biznesu szybko upada. Aby choc troche zachowac twarz tlumacze mu ze u nas morze i bursztyn jest na polnocy kraju a ja mieszkam na poludniu, kilkaset kilometrow od zrodel interesujacego go surowca. A handlem bursztynem zapewne zajmuja sie lokalsi i nie dopuszczaja do niego rodakow z innych regionow.
Przy targu spotykam grupe chyba trzydziestu terenowek z Izraela.
Wypada z nich kilkanascie osob z gigantycznymi aparatami o obiektywach dochodzacych chyba do pol metra. Zaczynaja robic nachalne zdjecia kladac aparat na glowach wszystkiemu co sie rusza i nie ucieka na drzewo. Sa potwornie krzykliwi, wszystkich zaczepiaja a mnie zasypuja stekiem pytan po angielsku- jak masz na imie, skad jestes, co tu robisz, ile zarabiasz? Cos jest tam jeszcze dalej ale juz nie rozumiem. Nie poddaja sie zbyt latwo, nie daja sie zbyc wzruszeniem ramion tylko zaciesniaja wokol mnie krąg i podwajaja intensywnosc robienia zdjec. Kilku z nich obok dorwalo jakas babcie wracajaca z targu. Otaczaja ja odcinajac droge ucieczki i zaczynaja sie wyżywac fotograficznie. Babcia po chwili zaczyna sie drzec wnieboglosy co troche peszy i zbija z tropu napastliwa gromade. Na chwile traca czujnosc wiec zarowno mnie jak i babci udaje sie wyrwac tej agresywnej hołocie, bedacej chyba na jakims haju. Juz z dala obserwuje ze zajezdzaja pod jedna z knajp. Acz chyba im sie tam nie spodobalo (albo wylecieli na bucie) bo juz 5 minut pozniej odjezdzaja palac opony i trabiac klaksonami raz po raz.
Na szczescie juz wiecej ich nie spotkalismy. I byli chyba jedynymi turystami widzianymi na tegorocznej gruzinskiej trasie.
Za Tsalka schodzimy nad jezioro o tej samej nazwie. Cale jego wybrzeze jest usiane ruinami betonowych niedokonczonych budynkow. Zaciaga sie chmurami i zaczyna popadywac wiec jeden z nich sluzy nam za schronienie.
Poznajemy tam rybaka o imieniu Stanisław. Opowiada nam o swoim polskim pochodzeniu i krewnych spod Wągrowca.
Nad jeziorem wystepuja dziwne mewy.
Nie skrzecza normalnie jak mewy ale wydaja z siebie wrecz ludzkie glosy. Ciagle mamy wrazenie ze ktos idzie do nas, ktos obok rozmawia itp. Czesto z ich dziobow rozlega sie jakby stlumiony chichot ktorego nie powstydzilaby sie chyba nawet hiena.. Nigdy w zyciu nie slyszalam takich mew!
Mimo wczesnej godziny postanawiamy przy jednym z budynkow zatrzymac sie na nocleg. Jest tu mila łaczka porosnieta rumiankiem, ruiny osłaniaja nas od szosy i w razie deszczu zapewniaja dach. A my po nieprzespanej nocy marzymy tylko o spiworku.
Po niebie kraza czarne chmury i co chwile strasza nasz deszczem i oglosem odleglych burz.
Odwiedza nas tez maly ptaszek
Im blizej wieczora tym wiecej sciaga sie na brzeg miejscowych. Najpierw kąpie sie w jeziorze kilku podrostkow. Pozniej kilkakrotnie przychodza rybacy. Rozstawiaja wedki, kreca sie i wracaja do domu bez ryb. Zaglada tez kilka chlopakow niby sprawdzic cos na brzegu jeziora acz glownie zajmuja sie przygladaniem nam. Pod wieczor wala juz doslownie wycieczki, wraz z dziadkiem o kulach i mloda mama z niemowleciem na rekach. Nie wiem czy maja tu zwyczaj cowieczornego rytualnego obchodu wokol ruin czy ktos dal cynk we wsi i kazdy chce zobaczyc turyste. O dziwo nikt z nich nie podchodzi sie przywitac, nie odpowiadaja na pozdrowienia czy machanie z daleka. Tylko sie gapia, gapia i odchodza.
W nocy nieraz budzi nas łopotanie namiotu na wietrze i szum fal na jeziorze.
Nie pada ale co chwile niebo rozswietlaja blyski. Kilkakrotnie mam wrazenie ze ktos lub cos lazi kolo namiotu. Nie nawiazuje jednak z nami zadnego kontaktu.
CDN