BONUS
CZĘŚĆ VII - Cika z dołu (próba zodbycia)
Jeżeli ktoś uważa, że na wyjeździe się leniłem i nie było wyzwań, to jest w błędzie
Na górę powinno się wychodzić z dołu i taki też miałem plan na koniec, żeby ostatecznie się z Ciką rozprawić i pokazać jej kto tu rządzi. Jeszcze w domu sprawdziłem sobie na mapy.cz, że z miejscowości Ilias jest ścieżka na górę do szlaku grzbietowego. Gdyby się udało można było w ten sposób zaatakować górę od tylca. Chytry plan
Teoretycznie mógłbym nawet wyjść na nogach z kwatery, bo Ilias leży nad kanionem Gjipe, ale uznałem, ze to byłaby przesada i podjechałem autem. Rozpocząłem o 5:00 rano mając w plecaku 6 litrów picia, bo upały wciąż narastały, a to był przedostatni dzień urlopu. Termometr w aucie pokazywał 28 stopni. Zaparkowałem przy kamieniołomach i udałem się drogą w głąb gór. Co ciekawe na drzewie zobaczyłem oznaczenie szlaku. Było to przedłużenie szlaku idącego wzdłuż kanionu. A więc jest nawet oficjalny szlak na górę. Nie myślałem, że będzie tak łatwo.
Droga prowadziła do klasztoru, szlak miał odbijać ścieżką zaraz na jego wysokości. Do klasztoru doszedłem, zobaczyłem nawet ścieżkę odbijającą w krzaki, ale była tak zarośnięta, że uznałem, że to nie może być to. Poprzyglądałem się dokładnie, nie było żadnych oznaczeń. Postanowiłem podejść trochę dalej licząc, że tam jeszcze coś będzie. Nie było nic. Postanowiłem się wrócić i wejść w tą marną ścieżkę. Kiedy do niej dochodziłem pojawił się człowiek idący z dołu i skręciliśmy w ścieżkę równocześnie. Nawiązałem kontakt, zapytałem czy dojdę tędy na Cikę. Koleś nie znał angielskiego, ale na migi dogadaliśmy się, że tak. Ruszył przodem szybkim tempem, a ja za nim. Ścieżka stromo pięła się w górę, nawet znalazło się oznaczenie szlaku, więc była dobra. Starałem się trzymać tempo kolesia, ale nie dawałem rady, zostawałem w tyle. Wtedy on się zatrzymywał i machał ręką, żebym szedł pokazując w górę i mówiąc "Cika, Cika". Ożesz kurde, no przecież idę. Robię co mogę. Dyszę jak lokomotywa, leje się ze mnie jak z wodospadu, wypluwam płuca, serce rozrywa mi klatę... szybciej nie mogę. Koleś idzie w górę stałym tempem bez względu na nachylenie. Na odcinkach bardziej płaskich trochę go doganiam, na stromiźnie zostaję w tyle. Na szczęście zrobił po drodze 2 postoje na papieroska. Patrze na niego - oddech spokojny, koszula sucha, lekko wilgotne czoło - ROBOCOP kuźwa? Na postojach coś do mnie mówi, ale nie idzie się dogadać. Zrozumiałem jedynie, że ma w górach zwierzęta, a więc - Baca.
Wychodzimy na boczny grzbiet. Spotykamy słońce. Temperatura momentalnie rośnie o 10 stopni. Dla mnie to koniec. Postanawiam odpuścić, nie utrzymam jego tempa. Zresztą nie ma po co, jest ścieżka, dam sobie radę.
Robię zdjęcia, łapię oddech. Jest pięknie. Widok z góry na kanion.
Okazało się, że mój Baca zaczął zbierać jakieś zioło. Wyciągnął wór, sierp i tnie ile wlezie. Dzięki temu nasze tempa wyrównały się. Ja łapałem oddech i robiłem zdjęcia, on sobie wypełniał wór z ziołem. Wciąż szliśmy razem, choć w pewnym momencie miałem ochotę odbić na trawiasty grzbiet, który wydawał się dobry, ale jednak zdecydowałem się trzymać Bacy.
Nabieraliśmy wysokości.
Pajączek...
Kiedy Baca był w przodzie, machał ręką i wielka pajęczyna rozpięta na ścieżce zwijała się z pająkiem na bok odsłaniając całe przejście. Kiedy ja byłem w przodzie, zrywałem pajęczynę gałązką, wtedy ona oblepiała całe moje ciało, a pająk lądował mi na twarzy.
Wydaje mi się, że w pewnych momentach Baca podziwiał widoki. A może tylko szukał owcy, która kiedyś mu tam wpadła...
Sekret jego siły był pewnie w butach. Nie wiem jaką miały podeszwę i jaką membranę. Jeżeli ktoś myśli, ze daję to zdjęcie dla beki, albo że nabijam się, to jest w dużym błędzie. Mam ogromny szacunek dla niego i podziwiam go. Nie dorastam mu do pięt. Zaprawdę powiadam wam: nie sprzęt się liczy w górach, tylko człowiek.
Ciągle w górę, już bez ścieżek - to jednak w sumie prawie 2000 m podejścia, więc nie ma się co dziwić.
Baca zaprowadził mnie do swojej bacówki. Najpierw gwizdem przywitał się z psami, które początkowo myślały, ze Tobi będzie na śniadanie, ale obyło się bez tego. Potem krzyknął w stronę zbocza góry i odpowiedział mu męski krzyk z daleka.
Na koniec krzyknął w kierunku bacówki w dolinie i odpowiedział głos kobiecy. A więc jednak te domki są używane jeszcze w czasach współczesnych.
Zostałem zaproszony do salonu i przyjęty z honorami. Kawy odmówiłem, bo nie piję. Pogadałem mimo braku wspólnego języka zrozumiałem, że Baca jest już dziadkiem, a na smartfonie pokazano mi całą jego rodzinę.
Poczęstowałem się serem. Bardzo dobry, owczo-kozi, pomyślałem, że kupię więcej na powrocie. Zaoferowano mi wodę, zgodziłem się przez grzeczność, moje zapasy zostały uzupełnione o ok. 1l. który wypiłem po drodze i znowu miałem 6l - pomyślałem, że mam za dużo, ale lepiej więcej niż mniej.
Powiedziałem, że ruszam dalej i wrócę na powrocie. Nie wiem czy mnie zrozumiano, ale wskazano kierunek i powiedziano "Cika, Cika". Wszystko było jasne.
Spojrzałem na zegarek, po raz pierwszy od początku. Dwie myśli. Jest 9:00, czyli jeszcze bardzo wcześnie, a ja już na górze - super. Druga myśl - skoro jest 9:00 to czemu upał jak w południe? Niedobrze. Ale idę powoli, mam wodę, mam zdrowie. Damy radę. Jest pięknie!
Duże przestrzenie. Boczne doliny, płaskowyże. Staram się rozglądać, żeby nie zgubić się na powrocie. Nie ma jednej ścieżki, jest wiele drobnych ścieżek zwierzęcych, zrobionych przez owce i kozy.
Mijam nieużywaną bacówkę z zagrodami i "jeziorkiem".
W trawie miliony wielkich 5-cm świerszczy. Każdy krok to kilkanaście skoków z pod stóp.
Góry rosną. Droga nie jest oczywista, ale jest prosto - byle w górę i będzie dobrze.
Ciekawe krajobrazy.
W końcu widzę ją - Cikę. Jest jeszcze dość daleko. Jestem na grzbiecie trochę wieje, ale nie ma kawałka cienia. Robię przerwę na kanapkę. Piję bardzo dużo, Tobi również, ale wody mamy aż nadto.
Idziemy w stronę celu. Jest przepięknie!
Czasem znika z oczu, ale wiem, że każdy krok mnie do niej przybliża.
Jest już blisko. Pojawia się las - można odpocząć w cieniu. Wciąż chce mi się pić. Tu pierwszy raz pojawia się myśl, że wody może jednak zabraknąć.
Minęło południe, skwar leje się z nieba. Pojawiają się trudności techniczne. Jak do cholery mam się poruszać w takim terenie? Stromo, wszystko się sypie.
Od Ciki oddzielają mnie przepaście. Próbuję je obejść - stromizna i kosówki nie ułatwiają.
A przepaście są gigantyczne. Tu każdy kamień się rusza. Zrzucam wiele lawin. Do tego jestem jak na patelni. No co za niefart.
Cika na wyciągnięcie ręki. Jakby się tak rozpędzić to może by i szło przeskoczyć tą przepaść - przegrzany mózg podpowiada dziwne pomysły.
Trzeba obejść górą, w końcu znajduję jedyne miejsce, gdzie można zejść. Na zdjęciu wygląda spoko. Na żywo również wyglądało. Problem w tym, że każdy kamień się rusza. Wszystko jedzie. Tobi zrzuca na mnie kamienie, a ja na niego.
OK, jesteśmy przed atakiem szczytowym. Ostatni odcinek wygląda nieciekawie, ale teraz już się nie poddam.
Jeszcze jeden rzut oka w przepaść - brr.
Widok wstecz, na przeszkodę, którą pokonałem.
To samo z oddalenia. Widać, że nie można tego obejść bokiem. Jedyna droga, przez szczyt.
A przede mną ostatnie podejście. W takim terenie łatwiej iść w górę niż schodzić. Napieramy skrajnie zmęczeni.
Ostatnie metry. Już wiem, że się uda!
Szczytujemy!
Widok na drugą stronę, tą mamy zaliczoną na pierwszej wycieczce.
Krzyczałem. Taki krzyk złości, radości, zwycięstwa - spontanicznie wyszło. Tobi szczekał.
Jest 14:00, czyli droga w górę zajęła 9 godzin. Wody mamy dramatycznie mało, już od jakiegoś czasu oszczędzam. Teraz będzie z górki. Byle tylko pokonać pierwszy odcinek, czyli przejść za te przepaście. Temperatura zabija.
Próba zdobycia Ciki z dołu zakończona powodzeniem
Czy damy radę zejść? Czy wezwiemy TOPR - dowiecie się w następnym odcinku