Czarnohora wyśniona, wymarzona i spełniona...
Wiesio, dziękuję Ci bardzo za jak zawsze miłe i życzliwe słowa! Co zaś do wspomnień - jestem przekonany, że i Ty masz ich ogromny bagaż
Ostatnio zmieniony 2016-04-10, 13:59 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
Ponieważ tak okropnie tęsknię, więc zajrzałam na youtube i znalazłam taki film naszego forumowego kolegi:
https://www.youtube.com/watch?v=fVo28S4BHh8
https://www.youtube.com/watch?v=fVo28S4BHh8
W Czarnohorze zawsze mam dobrą pogodę.
Szczesciarz! sa np. tacy co 3 razy wylezli na Howerle a widzieli tylko mgle...
20 stycznia 1982 r., pięć tygodni po ogłoszeniu stanu wojennego, ułożyła mi się taka piosenka. Zatytułowałem ją "Pejzaże", raczej świadomie nawiązując do tych najsławniejszych Bellonowych, czyli "Harasymowiczowskich", chociaż później najczęściej tytułowana była - ale nie przeze mnie - po prostu jako "Howerla".
a mi ta piosenka bedzie sie zawsze i nieodlacznie kojarzyc ze Wzgorzami Strzelinskimi- bo tam ją uslyszalam pierwszy raz- i razy kolejne
Wrażeń było tyle, że spokojnie można byłoby napisać dość sporą nawet książkę (Lonia opowiadał nam na przykład o swoich wojennych przygodach w Afganistanie).
chetnie bym przeczytala wydanie rozszerzone!
Dlatego pójdę na łatwiznę.
szkoda!
Nosiła kubełek z białą farbą. Za dzień pracy otrzymywała 2 złote. Wyraźnie podkreślała, że to była dwuzłotówka srebrna, a nie dwie złotówki wybijane z miedzioniklu (bo i takie monety były wtedy w obiegu). Mówiła, że przez tydzień pracy zarobiła prawie tyle, ile jej tata pracując ciężko w tartaku.
ciekawe czemu tak dobrze placili?
Zaczyna się zwiedzanie ruin obserwatorium
tam to sie wybieralam, wybieralam, odkladalam na pozniej... i sie juz nie wybiore..
Śmietnik przy Jeziorze Niesamowitym. Naszych polskich puszek jeszcze wtedy nie było. Po latach, niestety, staliśmy się w tym miejscu największą "mniejszością konserwową". Wtedy śmieci nie były nawet ukraińskie, lecz po prostu ogólne - "radzieckie".
Robia wrazenie te smieci- sloiki, puszki metalowe.. Prawie wcale plastiku. Zadnej butelki nie widze! Po tej fotce wybitnie widac ze relacja sprzed lat
Z ciekawosci jeszcze- bywaliscie wtedy moze w jakis sklepach, knajpach, gadaliscie z miejscowymi na wioskach, albo z jagodziarzami czy pasterzami w gorach? czy raczej Leonid pilnowal zebyscie tego nie robili? albo miejscowi bali sie kontaktow z obcokrajowcami i ich unikali- bo to nigdy nie wiadomo i po co prosic sie o klopoty? Ciekawa jestem bardzo o ile ten karpacki swiat z konca ZSRR roznil sie od tego w roku 97 ktory mialam okazje juz naocznie zobaczyc...
Przypomniałeś mi, zwiedzane z rodzicami Bieszczady, pod koniec lat 80tych...syreną 104
Bys sie szarpnal kiedys na jakis opis!
Basia Z. pisze:Ale ja ciągle nie mam czasu, nie mam nawet czasu dokończyć bieżącej relacji z "Korony Pogórzy". Jutro o 5 rano wstaję i wyjeżdżam, tym razem jednak nie w góry.
tez od dwoch gdzies miesiecy mam ten "problem" ze troche nie mam kiedy pisac relacje ale sobie nie krzywduje
Ostatnio zmieniony 2016-05-15, 18:04 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba1 pisze:W Czarnohorze zawsze mam dobrą pogodę.
Szczesciarz! sa np. tacy co 3 razy wylezli na Howerle a widzieli tylko mgle...
Można na to spojrzeć z drugiej strony - Ci, którzy byli trzy razy na Howerli (i w ogóle w Czarnohorze), to chyba też szczęściarze?
buba1 pisze:20 stycznia 1982 r., pięć tygodni po ogłoszeniu stanu wojennego, ułożyła mi się taka piosenka. Zatytułowałem ją "Pejzaże", raczej świadomie nawiązując do tych najsławniejszych Bellonowych, czyli "Harasymowiczowskich", chociaż później najczęściej tytułowana była - ale nie przeze mnie - po prostu jako "Howerla".
a mi ta piosenka bedzie sie zawsze i nieodlacznie kojarzyc ze Wzgorzami Strzelinskimi- bo tam ją uslyszalam pierwszy raz- i razy kolejne
Ale to ognisko było chyba w Beskidzie Małym, na Gibasach, prawda?
buba1 pisze:
Nosiła kubełek z białą farbą. Za dzień pracy otrzymywała 2 złote. Wyraźnie podkreślała, że to była dwuzłotówka srebrna, a nie dwie złotówki wybijane z miedzioniklu (bo i takie monety były wtedy w obiegu). Mówiła, że przez tydzień pracy zarobiła prawie tyle, ile jej tata pracując ciężko w tartaku.
ciekawe czemu tak dobrze placili?
Otworzyłem sobie przed chwilą książkę Józefa Szwagrzyka "Pieniądz na ziemiach polskich X-XX w." na stronie 297. Zamieszczona tam jest tabelka zatytułowana "Siła nabywcza pieniądza w II Rzeczypospolitej Polskiej". Otóż w 1934 r. Krakowie niewykwalifikowanemu robotnikowi płacono 2 zł dziennie, w Nowym Sączu wykwalifikowanemu pracownikowi 3 zł dziennie, natomiast najemnemu żniwiarzowi, jeżeli zapewniło mu się wyżywienie, płacono tylko złotówkę. Bułka kosztowała 5 gr, dwukilogramowy bochenek chleba 72 gr, kilogram kiełbasy średnio 2 zł. Można byłoby jeszcze przywoływać inne ówczesne ceny i pensje (np. prezydent RP 180 000,00 zł rocznie, robotnik w Olkuszu pracujący na akord 42 zł za dwa tygodnie), ale wniosek jest taki, że te dwa złote rzeczywiście musiało ucieszyć i dziecko, i rodziców. Z przewodnika po Czarnohorze Henryka Gąsiorowskiego można dowiedzieć się, że w Jaremczu nocleg jednej osoby wraz z wyżywieniem kosztował od 6 do 10 zł.
Ówcześni działacze Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego byli ludźmi zamożnymi, często opłacającymi koszt farb, transportu ze swoich kieszeni. Przekazanie kilku złotych pomagającym im w pracach znakarskich dzieciom nie mogło nadwyrężyć ich finansów. Fajnie, że po kilkudziesięciu latach pozostała wdzięczność.
buba1 pisze:Zaczyna się zwiedzanie ruin obserwatorium
tam to sie wybieralam, wybieralam, odkladalam na pozniej... i sie juz nie wybiore..
No tak, za kilka lat ruiny na Pop Iwanie przestaną być ruinami. Z wątku na forum "Karpaty Wschodnie", traktującym o odbudowie obserwatorium, wynika, że wnętrze jest już zamknięte dla osób postronnych.
buba1 pisze:
Z ciekawosci jeszcze- bywaliscie wtedy moze w jakis sklepach, knajpach, gadaliscie z miejscowymi na wioskach, albo z jagodziarzami czy pasterzami w gorach? czy raczej Leonid pilnowal zebyscie tego nie robili? albo miejscowi bali sie kontaktow z obcokrajowcami i ich unikali- bo to nigdy nie wiadomo i po co prosic sie o klopoty? Ciekawa jestem bardzo o ile ten karpacki swiat z konca ZSRR roznil sie od tego w roku 97 ktory mialam okazje juz naocznie zobaczyc...
Wiesz, my też wtedy byliśmy zdumieni tym, że rozmów z miejscowymi ludźmi było tak mało. Rozmowa z naszą gospodynią w Worochcie, kilka zdań z pasterzami (rozmów z kelnerami w "Huculszczyźnie" w Jaremczu nie liczę)... to chyba wszystko. Nawet grupka turystów ukraińskich którzy dzień po nas pojawiła się nad Jeziorem Niesamowitym, rozbiła swoje namioty dość daleko od naszych. Zero rozmów...
To był rok, kiedy Związek Radziecki się walił. Obawę o jutro, nieufność do wszystkich było po ludziach widać. Nie wiem, czy przypadkiem nieoglądanych od półwiecza turystów z Polski nie traktowano w huculskich wioskach podobnie, jak kilkadziesiąt lat temu u nas na Dolnym Śląsku ludzi wysiadających z samochodów na niemieckich blachach? Jakichś prób czynionych ze strony naszej ukraińskiej kadry, aby zapobiec ewentualnym kontaktom między naszą grupą a miejscowymi, nie zauważyliśmy. Było OK, albo my ich po prostu nie dostrzegliśmy.
Trochę zaśmiecę swój ukraiński wątek obserwacjami z rumuńskich Karpat i z Himalajów. Mimo bariery językowej, zdecydowanie lepsza była nasza komunikacja z ludnością miejscową w tych bardziej odległych rejonach, niż w ukraińskich Karpatach w 1990 r.
Pamiętam, jak na początku sierpnia 1985 r., będąc w himalajskiej osadzie Darcha zrobiliśmy w kilka osób jednodniowy rekonesans do jednej doliny, zamkniętej pięknym szczytem Mulkila (6517 m). Nie był to cel naszej wyprawy. Mieliśmy tylko porobić trochę zdjęć dla ewentualnych następnych wypraw wrocławskich w tę część Himalajów. Wracając do Darczy przechodziliśmy przez maleńką wioskę Yoche. Już z pewnej odległości zobaczyliśmy grupkę kobiet i dzieci przy jednej z wioskowych świątyń - niewielkiej stupy.
Podeszliśmy do stupy. Kobiety, zwłaszcza te młodsze, zaczęły się śmiać, gestykulować, do czegoś nas namawiać, o coś prosić - oczywiście po tybetańsku. Słów angielskich jak na lekarstwo, ale szybko zorientowaliśmy się, że proponują nam, abyśmy przyłączyli się do tynkowania ścian zewnętrznych świątyni.
Szybko też stało się jasne, dlaczego powitano nas śmiechem. Dziewczyny były przekonane, że my Europejczycy na pewno nie podejmiemy się tej pracy. Dlaczego? Otóż zaprawą murarską była glina zmieszana z piaskiem oraz... bydlęcym i jaczym nawozem. Mi archeologowi przypominało to zapach mierzwy z wykopalisk na wrocławskim Ostrowie Tumskim (czyli gnoju zmieszanego ze słomą i faszyną, mającego - bagatela - tak z 800-1000 lat, ale mimo upływu tylu lat w dalszym ciągu mocno "pachnącego"), moich kolegów też to nie odstraszyło. Po minucie docinków już nie było, a po godzinie stupa była już z zewnątrz otynkowana.
Później zaś, po pracy, zostaliśmy zaproszeni do wioski - na herbatę po tybetańsku (herbata, łój, mleko jacze, sól = bardziej smakowało jak rosół, ale najgorsze to nie było) i jakieś placki. Pokazywaliśmy polskie monety (jeszcze te z czasów PRL oczywiście), nasze paszporty, cieszyli się, że wiemy, kim jest Dalajlama. Cmokaliśmy z zachwytu, gdy pokazywano nam miedziane naczynia, kilkusetletnie figurki Buddy... Tylko zdjęć, niestety, nie robiliśmy. Tylko jedna osoba z naszej wyprawy wzięła z Polski lampę błyskową. A Włodka akurat podczas tego rekonesansu nie było.
Mam tylko jedną fotografię, jak opuszczamy gościnną lepiankę we wsi Yoche.
I znacznie późniejszy obrazek z Rumunii... Koniec sierpnia 2010 r. Grupa z którą uczestniczyłem w przejściu gór Bucegi, Piatra Craiului i Fogaraszy, zeszła z tego pierwszego masywu do Branu. Wiadomo - zamek Bran. Jeden z symboli rumuńskich Karpat i Siedmiogrodu. "Warownia" Drakuli (chociaż to nieprawda) - przereklamowana, kiczowata... ale przyciągająca dziesiątki tysięcy turystów w sezonie. Namioty rozbiliśmy jeszcze przed wioską Bran, w lesie. Było już po godzinie 19. Zamek musiał być już zamknięty, ale w kilka osób wybraliśmy się do Branu, aby sprawdzić godziny zwiedzania obiektu.
Przy pierwszych zabudowaniach wioski spotkaliśmy wędrownych żniwiarzy. Za swoją pracę otrzymują znacznie niższe wynagrodzenie niż pasterze. Chodzą ze swoimi kosami od miejscowości do miejscowości, przesiadują przy wjazdach do miasteczek lub przy bazarze i... czekają. Aż ktoś zaproponuje im skoszenie łąki lub pola. W plecakach mają zawsze większe ilości jakiegoś alkoholu - cujki, palinki, afinaty, czyli likieru z czarnych borówek.
Zawsze są uśmiechnięci, i gdy się im również odwzajemni uśmiechem i jakimś fajnym słowem (np. że Rumunia jest piękna), to wyciągają flaszkę.
Wtedy spróbowaliśmy różnych destylatów i likierów.
Było fajnie, ale czuliśmy, że kosiarzy coś gryzie. W końcu jeden z nich, chyba szef grupy, złożył nam propozycję. Nie zapomnę jej chyba nigdy. Widział, że zawartość jednej z dwulitrowych plastikowych butelek z cujką przypadła nam szczególnie do gustu. Poprosił, abyśmy pięcioosobowej grupie kosiarzy postawili w tutejszej restauracji zupę... w zamian za tę odrobinę tylko nadpitą flaszkę (zostało dobrze ponad 1,8 litra bimbru). Jasne, że się zgodziliśmy! Nie skończyło się tylko na zupie, było jeszcze piwo dla każdego...
... a nasza czwórka zwiadowców miała jeszcze przez najbliższe wieczory w Piatra Craiu i Fogaraszach wspaniały dodatek do ostatniego kubka herbaty.
Rano zaś, idąc już całą kilkunastoosobową grupą do Branu, spotkaliśmy naszych parę godzin wcześniej poznanych znajomych. Wierzących, że w tym dniu w końcu załapią jakąś pracę... Na razie pozwolili nam przetestować swoje narzędzia pracy.
Właśnie tego rodzaju wrażeń w Czarnohorze w 1990 r. nie mieliśmy.
Za to już na zamku Bran przeżyłem horror. Ale nie w stylu księcia Drakuli. W pewnym momencie zobaczyłem, jak jakiś debil sadza swoje dziecko na barierce zamkowego krużganku. Kilkuletnia dziewczynka była przerażona. Któryś z naszych Michałów mało kretyna nie pobił...
Laynn, absolutnie nie traktuję żadnych wpisów i dygresji forumowiczów jako zaśmiecanie wątku. Też jestem ciekaw Twoich górskich i pozagórskich turystycznych wrażeń
Ostatnio zmieniony 2016-05-20, 17:54 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
buba pisze:Bys sie szarpnal kiedys na jakis opis!
Cisy2 pisze: nie traktuję żadnych wpisów i dygresji forumowiczów jako zaśmiecanie wątku. Też jestem ciekaw Twoich górskich i pozagórskich turystycznych wrażeń
Skoro nie masz nic przeciw, to spełnie życzenie buby.
Jak napisałem, mi się przypomniał wyjazd pod koniec lat 80tych w Bieszczady z rodzicami i bratem. Mieliśmy Syrenę 104kę, więc to był albo 89 (chyba tak), albo już 1990 - nie pamiętam bo wtedy miałem 8 albo 9 lat. Koniec września. TO były czasy gdy dla rodziców taki wyjazd był ważniejszy niż szkoła .
Pamiętam niewiele, ale pamiętam pobudkę o 3 w nocy, spakowane plecaki, wmuszane na siłę śniadanie. Pamiętam, też jazdę w okropnej mgle, mknęliśmy całe 40 km/h. Zaraz za wjechanie na krajówkę wyprzedziliśmy syrene Bosto a ona do samego Krakowa jechała za nami, miał gościu punkt odniesienia. Może Cisy będzie pamiętał, który to rok mógłby być, bo mijając jakieś Jezioro, musiało to być Rożnowskie pamiętam jak woda podtapiała drogę, trzebabyło jechać jedną stroną drogi.
Rano już pospaliśmy na tylnim siedzeniu, bo wcześniej to było zbyt ekstytujące spać jadąc w takiej mgle. Obudziliśmy się w Cisnej, bo ojciec opowiadał o kolejce. Spaliśmy w jakimś PTTKu w Wetlinie, pamiętam wędrówkę na jakiś szczyt, choć z powodu ogólnej mokrości, ja byłem mocno zakatarzony, a mama w końcu straciła głos przez chrypę; więc po jakimś czasie wróciliśmy do pokoji. Pamiętam serpentyny przed Brzegami Górnymi.
Skojarzyło mi się to Twoje opowiadanie, bo i te furgony Uazy wtedy tam widywałem, i to idąc drogą przez długi czas jechało jedno auto. Ogólnie pusto wtedy było, ale wtedy koszule flanelowe to dorośli nosili. Generalnie z wspomnień pamiętam, że później spaliśmy w Polańczyku (wtedy w końcu trochę słońca wyszło), tam jakiś spacer w lesie, a na koniec u rodziny znajomych w Brzegach Dolnych. Tam pamiętam zwiedzanie Ustrzyk Dolnych...
Ta Twoja relacja Cisy, zdjęcia przypomniały mi ten wyjazd. Aha i co ciekawe syrena przez całą podróż się nie zepsuła .
No, jeżeli to była Syrena 104 to już podczas Waszej bieszczadzkiej rodzinnej wyprawy była prawdziwym zabytkiem. Produkowana w latach 1966-1972, z drzwiami określanymi jako "hamulce aerodynamiczne" (czyli otwieranymi "do kierunku jazdy", a nie tak jak w 99% innych modeli samochodów osobowych). Początek mojej podstawówki.
Teraz już rzadko można ustrzelić 104. Mi się tak "na ulicy" jeszcze nie udało. Cztery lata temu w Cieplicach Zdrój trafiłem na rzadką Syrenę 105 z szyberdachem (Syreny 105, już z "normalnymi" drzwiami, produkowano w latach 1972-1983):
Miała znaczek FSO z Żerania, jeżeli jest oryginalny, to byłby to model z 1972 r. W FSO na Żeraniu Syreny 105 produkowano tylko w 1972 r. Później produkcję przeniesiono do Bielska-Białej. Coś mi się jednak wydaje, że to znaczek faktycznie FSO, ale przyczepiony do młodszego bielsko-bialskiego samochodu (logo FSO - oryginalne lub kopie - można bez problemu kupić na allegro). Nie znam tak dobrze dziejów polskiej motoryzacji, aby tu wypowiadać się jednoznacznie.
Z nietypowych zdjęć kiedyś tak popularnych "syrenek" mam jeszcze takie - Góry Izerskie, okolice schroniska Orle, luty 1995 r.
Teraz już rzadko można ustrzelić 104. Mi się tak "na ulicy" jeszcze nie udało. Cztery lata temu w Cieplicach Zdrój trafiłem na rzadką Syrenę 105 z szyberdachem (Syreny 105, już z "normalnymi" drzwiami, produkowano w latach 1972-1983):
Miała znaczek FSO z Żerania, jeżeli jest oryginalny, to byłby to model z 1972 r. W FSO na Żeraniu Syreny 105 produkowano tylko w 1972 r. Później produkcję przeniesiono do Bielska-Białej. Coś mi się jednak wydaje, że to znaczek faktycznie FSO, ale przyczepiony do młodszego bielsko-bialskiego samochodu (logo FSO - oryginalne lub kopie - można bez problemu kupić na allegro). Nie znam tak dobrze dziejów polskiej motoryzacji, aby tu wypowiadać się jednoznacznie.
Z nietypowych zdjęć kiedyś tak popularnych "syrenek" mam jeszcze takie - Góry Izerskie, okolice schroniska Orle, luty 1995 r.
Ostatnio zmieniony 2016-05-23, 21:58 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
Oj rocznika nie pamiętam, ale oczywiście miała drzwi pod wiatr otwierane. W sumie fajne auto. Jako młody chłopak (miałem 16 lat) jeździłem jako pasażer 105tką, kolega kupił za grosze, taką żółtą z flagą Polski i napisem: Teraz Syrenka ala hasło Teraz Polska. Mieliśmy fajną frajdę ścigając się z maluchami. Po wakacjach jednak nawet nie podchodził do przeglądu i auto poszło do kasacji (pewnie).
Co do naszej, to swego czasu ojciec wjechał kawałek na pustynie Błędowską, a przynajmniej tereny około pustynne. Jechaliśmy po piachu. Ale się zakopaliśmy i ojciec wycofał. Dzisiaj użyto by do tego czteronapędowca .
Co do naszej, to swego czasu ojciec wjechał kawałek na pustynie Błędowską, a przynajmniej tereny około pustynne. Jechaliśmy po piachu. Ale się zakopaliśmy i ojciec wycofał. Dzisiaj użyto by do tego czteronapędowca .
Wiem, że dla wielu będzie to nudne, ale jakoś nie mogłem się powstrzymać...
Wczoraj musiałem w mieszkaniu moich Rodziców trochę pogrzebać w mych starych książkach i czasopismach. W jednym z kartonów z czasopismami sprzed ćwierćwiecza znajdowała się ponad setka zeszytów niewydawanego już drukiem od lipca 1991 r. "Gościńca" - "Miesięcznika Turystów i Krajoznawców"; wydawcą był Zarząd Główny PTTK). Zacząłem przeglądać niektóre numery pisma. Pozapominane - ale jakby znajome - teksty... Pozapominani - ale jakby znajomi - autorzy... Piszący o górach, dolinach i morzu, o Kolbergu i generale Zajączku, o Kukuczce, Orłowiczu i Bonattim...
Rzeczy nieaktualne oraz aktualne zawsze...
W numerze 140-141 z lutego-marca 1981 r. natknąłem się, na s. 28, w dziale Recenzje, na stosunkowo krótki tekst. Był to artykuł, sygnowany tylko inicjałami autora (T.K. - współpracujący niegdyś z "Gościńcem" Tomasz Kowalik, na którego obszerniejsze teksty można natrafić chociażby na łamach "Wierchów"), a zatytułowany Wielka gawęda o przeszłości. Czytałem wtedy "Gościńce" od deski do deski - miałem czas, studiowałem na I roku chyba dość łatwo przyswajalnego kierunku, czyli archeologii. Duża część publikowanych w "Gościńcu" tekstów wylatywała z głowy już po pięciu minutach. Ta zaś recenzja w mej pamięci pozostała chyba na zawsze.
Lektura tekstu T.K. była to dla mnie wtedy, na początku 1981 r., prawdziwym odkryciem. Spowodowała najpierw pośpieszne i nerwowe bieganie i rozglądanie się po wrocławskich antykwariatach, a potem ustawiła w dużym stopniu "profil" moich górskich zainteresowań. Nieco późniejsze, od chwili lektury tekstu T.K., wyjazdy w góry Rumunii (od 1982 r.), znacznie późniejsze Ukrainy (od 1990 r.), to chyba konsekwencja tego czegoś, co wtedy - w czasie czytanie tych kilkudziesięciu zdań T.K. - naprawdę mną szarpnęło. Bo czytałem wówczas, w wydawanym w socjalistycznej Polsce (ale już po sierpniu 1980 r.) "Gościńcu", o czymś mi wcześniej zupełnie nieznanym. Egzotycznym i tajemniczym... A mimo to bliskim, może z racji karpackich korzeni mojego Taty, i jednocześnie jakże odległym. Wtedy - w 1981 r. - prawdziwie nierealnym...
Tekst Wielka gawęda o przeszłości był recenzją wydanego w końcu 1980 r. przez Instytut Wydawniczy "Pax" I tomu dzieła życia Stanisława Vinzenza - "Na wysokiej połoninie - prawda starowieku. Obrazy, dumy i gawędy z Wierchowiny Huculskiej". Słyszałem wcześniej nazwisko autora, uszeregowane w ciągu naszych emigracyjnych literatów, filozofów i historyków gdzieś tam obok Miłosza, Giedroycia i innych. Ale mimo wszystko mniej znanego... Bo przecież Nobel dla Miłosza, bo przecież paryska "Kultura" Giedroycia, bo jeszcze coś innego... jakoś to bardziej działało na nasze uczniowskie i wczesnostudenckie umysły oraz nasze emocje niż praktycznie nieznane nam teksty jakiegoś tkwiącego gdzieś na szwajcarskiej prowincji prozaikopoety, etnografa i filozofa.
Tekst recenzji "Starowieku" przepiszę. Dla mnie ważny, może i kogoś poruszy - bardzo bym tego pragnął.
"Mało kto dziś na własnych nogach pójdzie tam, gdzie wiodą owiane legendą szlaki pośród Huculszczyzny, Pokucia, Czarnohory. Pozostały nam opowieści weteranów szlaku, dawne przekazy pisane i nieliczne relacje współczesnych wędrowców. Nie może być inaczej. W tym roku otrzymaliśmy od wydawców dwie niezwykłe pozycje, których autorem jest Stanisław Vinzenz: "Z perspektywy podróży" i "Na wysokiej połoninie". Pierwodruki tych książek ukazały się przed wojną, a druga z wymienionych tu pozycji dopiero obecnie wyszła w pełniejszej wersji, poprawionej przez autora, zmarłego w 1971 r. na emigracji. Stanisław Vinzenz należy do tych autorów, których pamiętają nieliczni. Leksykon PWN poświęca mu kilka uwag, m.in. informuje, że był tłumaczem, eseistą i filozofem, po wojnie przebywającym na Węgrzech, we Francji i Szwajcarii.
Czymże jest "Na wysokiej połoninie"? Opowieścią z przeszłości, dokumentem folklorystycznym, reportażem z Huculszczyzny? Trudno określić jednoznacznie. Krytycy prac Vinzenza mówią, że nikt nigdy o górach nie pisał w języku polskim tak, jak on. Istotnie, dopiero pełna lektura, niespieszna zaduma nad tymi kilkuset stronami pozwala zrozumieć wielkość jego pisarstwa, wartość "Na wysokiej połoninie" jako opisu egzotycznego dla nas regionu. Mamy tylko w powszechnym użyciu nieskończoną liczbę mitów, wspieranych niepełnymi relacjami z literatury turystycznej. Vinzenz dał nam dzieło, które wytrzymuje porównanie tylko z "Chłopami" Reymonta.
Opowieść lub wielka gawęda - takie określenia przybliżają czytelnikowi to dzieło o Huculszczyźnie, ziemi i ludziach, mitach, wierzeniach, obrzędach, codziennym bytowaniu pośród odwiecznych puszcz i połonin. Trudno oprzeć się zachwytowi, gdy z kart tej wielkiej sagi huculskiej wyjdą ku nam: przyroda gór, obyczaj ludu, niezwykły dźwięk mowy, prastare wierzenia, opisy redyków, spławu drewna, wypasu bydła, budowy domów, tańca odświętnego. Ale przecież po pewnym czasie przychodzimy do siebie po tym zauroczeniu, bo to nie miał być pokaz egzotyki, to nie miała być encyklopedia folkloru. Stanisław Vinzenz dał nam niezwykły dokument, zapis własnych myśli i wspomnień stamtąd, jedyny tak obszerny dowód bogactwa kultury ludu z legendarnej krainy borów i podniebnych połonin.
Na czym polega wartość tego dzieła w literaturze? Na pełni przekazu, na pełni języka, na pełni życia, które postanowił dać autor. Tam się urodził w roku 1888, tam dojrzał, tam zaczął rozumieć, iż stary świat huculski już odchodzi w przeszłość. Wraz z autorem wstępujemy nie tylko w gąszcz problemów człowieczych, ale i zjawisk przyrodniczych, niemal wprost w karpacką puszczę, uroczyska, bory przepastne, jakie mogą się ostać tylko w legendach i bajach. Gdy jeszcze nauczymy się słuchać tonacji, gdy zrozumiemy więcej niezwykłych słów zapomnianej polszczyzny kresowej, wówczas obraz połoninnego kraju ukaże się nam w pełni. Ale ciągle będzie brakować tych realiów, jakie tylko autorowi od dzieciństwa były dostępne. On nawet po latach musiał je zachować w bogatej pamięci i może właśnie dlatego w ostatnich latach życia pokusił się o uzupełnienie "Na wysokiej połoninie", dodając barw swej opowieści.
Trudno uznać dzieło Stanisława Vinzenca za literaturę turystyczną, byłoby to niepotrzebne spłycenie. Ale ta opowieść o Huculszczyźnie jest lekturą dla turysty, zwłaszcza tego który choć kilka razy przemierzał karpackie drogi. Znajdzie on w dziele Vinzenza odbicie swych myśli. To połączenie mitu i prawdy jest ucztą krajoznawczą i "prawdą starowieku", jak zatytułował dodatkowo swoje dzieło Vinzenz. (T.K.)"
Wczoraj musiałem w mieszkaniu moich Rodziców trochę pogrzebać w mych starych książkach i czasopismach. W jednym z kartonów z czasopismami sprzed ćwierćwiecza znajdowała się ponad setka zeszytów niewydawanego już drukiem od lipca 1991 r. "Gościńca" - "Miesięcznika Turystów i Krajoznawców"; wydawcą był Zarząd Główny PTTK). Zacząłem przeglądać niektóre numery pisma. Pozapominane - ale jakby znajome - teksty... Pozapominani - ale jakby znajomi - autorzy... Piszący o górach, dolinach i morzu, o Kolbergu i generale Zajączku, o Kukuczce, Orłowiczu i Bonattim...
Rzeczy nieaktualne oraz aktualne zawsze...
W numerze 140-141 z lutego-marca 1981 r. natknąłem się, na s. 28, w dziale Recenzje, na stosunkowo krótki tekst. Był to artykuł, sygnowany tylko inicjałami autora (T.K. - współpracujący niegdyś z "Gościńcem" Tomasz Kowalik, na którego obszerniejsze teksty można natrafić chociażby na łamach "Wierchów"), a zatytułowany Wielka gawęda o przeszłości. Czytałem wtedy "Gościńce" od deski do deski - miałem czas, studiowałem na I roku chyba dość łatwo przyswajalnego kierunku, czyli archeologii. Duża część publikowanych w "Gościńcu" tekstów wylatywała z głowy już po pięciu minutach. Ta zaś recenzja w mej pamięci pozostała chyba na zawsze.
Lektura tekstu T.K. była to dla mnie wtedy, na początku 1981 r., prawdziwym odkryciem. Spowodowała najpierw pośpieszne i nerwowe bieganie i rozglądanie się po wrocławskich antykwariatach, a potem ustawiła w dużym stopniu "profil" moich górskich zainteresowań. Nieco późniejsze, od chwili lektury tekstu T.K., wyjazdy w góry Rumunii (od 1982 r.), znacznie późniejsze Ukrainy (od 1990 r.), to chyba konsekwencja tego czegoś, co wtedy - w czasie czytanie tych kilkudziesięciu zdań T.K. - naprawdę mną szarpnęło. Bo czytałem wówczas, w wydawanym w socjalistycznej Polsce (ale już po sierpniu 1980 r.) "Gościńcu", o czymś mi wcześniej zupełnie nieznanym. Egzotycznym i tajemniczym... A mimo to bliskim, może z racji karpackich korzeni mojego Taty, i jednocześnie jakże odległym. Wtedy - w 1981 r. - prawdziwie nierealnym...
Tekst Wielka gawęda o przeszłości był recenzją wydanego w końcu 1980 r. przez Instytut Wydawniczy "Pax" I tomu dzieła życia Stanisława Vinzenza - "Na wysokiej połoninie - prawda starowieku. Obrazy, dumy i gawędy z Wierchowiny Huculskiej". Słyszałem wcześniej nazwisko autora, uszeregowane w ciągu naszych emigracyjnych literatów, filozofów i historyków gdzieś tam obok Miłosza, Giedroycia i innych. Ale mimo wszystko mniej znanego... Bo przecież Nobel dla Miłosza, bo przecież paryska "Kultura" Giedroycia, bo jeszcze coś innego... jakoś to bardziej działało na nasze uczniowskie i wczesnostudenckie umysły oraz nasze emocje niż praktycznie nieznane nam teksty jakiegoś tkwiącego gdzieś na szwajcarskiej prowincji prozaikopoety, etnografa i filozofa.
Tekst recenzji "Starowieku" przepiszę. Dla mnie ważny, może i kogoś poruszy - bardzo bym tego pragnął.
"Mało kto dziś na własnych nogach pójdzie tam, gdzie wiodą owiane legendą szlaki pośród Huculszczyzny, Pokucia, Czarnohory. Pozostały nam opowieści weteranów szlaku, dawne przekazy pisane i nieliczne relacje współczesnych wędrowców. Nie może być inaczej. W tym roku otrzymaliśmy od wydawców dwie niezwykłe pozycje, których autorem jest Stanisław Vinzenz: "Z perspektywy podróży" i "Na wysokiej połoninie". Pierwodruki tych książek ukazały się przed wojną, a druga z wymienionych tu pozycji dopiero obecnie wyszła w pełniejszej wersji, poprawionej przez autora, zmarłego w 1971 r. na emigracji. Stanisław Vinzenz należy do tych autorów, których pamiętają nieliczni. Leksykon PWN poświęca mu kilka uwag, m.in. informuje, że był tłumaczem, eseistą i filozofem, po wojnie przebywającym na Węgrzech, we Francji i Szwajcarii.
Czymże jest "Na wysokiej połoninie"? Opowieścią z przeszłości, dokumentem folklorystycznym, reportażem z Huculszczyzny? Trudno określić jednoznacznie. Krytycy prac Vinzenza mówią, że nikt nigdy o górach nie pisał w języku polskim tak, jak on. Istotnie, dopiero pełna lektura, niespieszna zaduma nad tymi kilkuset stronami pozwala zrozumieć wielkość jego pisarstwa, wartość "Na wysokiej połoninie" jako opisu egzotycznego dla nas regionu. Mamy tylko w powszechnym użyciu nieskończoną liczbę mitów, wspieranych niepełnymi relacjami z literatury turystycznej. Vinzenz dał nam dzieło, które wytrzymuje porównanie tylko z "Chłopami" Reymonta.
Opowieść lub wielka gawęda - takie określenia przybliżają czytelnikowi to dzieło o Huculszczyźnie, ziemi i ludziach, mitach, wierzeniach, obrzędach, codziennym bytowaniu pośród odwiecznych puszcz i połonin. Trudno oprzeć się zachwytowi, gdy z kart tej wielkiej sagi huculskiej wyjdą ku nam: przyroda gór, obyczaj ludu, niezwykły dźwięk mowy, prastare wierzenia, opisy redyków, spławu drewna, wypasu bydła, budowy domów, tańca odświętnego. Ale przecież po pewnym czasie przychodzimy do siebie po tym zauroczeniu, bo to nie miał być pokaz egzotyki, to nie miała być encyklopedia folkloru. Stanisław Vinzenz dał nam niezwykły dokument, zapis własnych myśli i wspomnień stamtąd, jedyny tak obszerny dowód bogactwa kultury ludu z legendarnej krainy borów i podniebnych połonin.
Na czym polega wartość tego dzieła w literaturze? Na pełni przekazu, na pełni języka, na pełni życia, które postanowił dać autor. Tam się urodził w roku 1888, tam dojrzał, tam zaczął rozumieć, iż stary świat huculski już odchodzi w przeszłość. Wraz z autorem wstępujemy nie tylko w gąszcz problemów człowieczych, ale i zjawisk przyrodniczych, niemal wprost w karpacką puszczę, uroczyska, bory przepastne, jakie mogą się ostać tylko w legendach i bajach. Gdy jeszcze nauczymy się słuchać tonacji, gdy zrozumiemy więcej niezwykłych słów zapomnianej polszczyzny kresowej, wówczas obraz połoninnego kraju ukaże się nam w pełni. Ale ciągle będzie brakować tych realiów, jakie tylko autorowi od dzieciństwa były dostępne. On nawet po latach musiał je zachować w bogatej pamięci i może właśnie dlatego w ostatnich latach życia pokusił się o uzupełnienie "Na wysokiej połoninie", dodając barw swej opowieści.
Trudno uznać dzieło Stanisława Vinzenca za literaturę turystyczną, byłoby to niepotrzebne spłycenie. Ale ta opowieść o Huculszczyźnie jest lekturą dla turysty, zwłaszcza tego który choć kilka razy przemierzał karpackie drogi. Znajdzie on w dziele Vinzenza odbicie swych myśli. To połączenie mitu i prawdy jest ucztą krajoznawczą i "prawdą starowieku", jak zatytułował dodatkowo swoje dzieło Vinzenz. (T.K.)"
Czy w tej ksiazce Vincenza jest tez cos o pol niedzwiedziach pol ludziach? czytalam kiedys dawno temu ksiazke o karpackich poloninach i dolinach i byly tam i redyki, i splawy drewna i dziwne wierzenia. Ksiazka nie byla moja, znalazlam ja w pewnej bieszczdazkiej chatce gdzie siedzielismy z 5 dni z racji na pogode ktora nie pozwalala wyjsc na zewnatrz. Ksiazka nie miala czesci stron, zaczynala sie kolo 60 strony. Nie wiem wiec jaki miala tytul. Ksiazka zostala mi w pamieci jako cos niesamowitego ale nie wiem na ile wplyw na to miala sama atmosfera chwili- utopionej we mglach chaty gdzie wyjadamy resztki makaronu pomieszanego z kupami popielic.
Jakos tak mi sie to przypomnialo teraz po tym twoim wpisie....
Skad ty bierzesz takie foty?!?!?!? Gdzie bys nie poszedl to zawsze w tych gorach cos ciekawego znajdziesz!
Oj tam zaraz czteronapedowca! Zwykle auta dzisiaj tez potrafia sie pieknie zakopywac w piachu!
Jakos tak mi sie to przypomnialo teraz po tym twoim wpisie....
Cisy2 pisze:Z nietypowych zdjęć kiedyś tak popularnych "syrenek" mam jeszcze takie - Góry Izerskie, okolice schroniska Orle, luty 1995 r.
Skad ty bierzesz takie foty?!?!?!? Gdzie bys nie poszedl to zawsze w tych gorach cos ciekawego znajdziesz!
laynn pisze:Dzisiaj użyto by do tego czteronapędowca
Oj tam zaraz czteronapedowca! Zwykle auta dzisiaj tez potrafia sie pieknie zakopywac w piachu!
Ostatnio zmieniony 2016-09-03, 18:06 przez buba, łącznie zmieniany 2 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Tak, Paulino, to ta książka. Chyba, że kogoś tak skutecznie Vinzenz zainspirował. Ale jeśli w Twojej pamięci pozostało imię głównego bohatera cyklu (Foka, a ściślej Foka Szumejowy), to na 100% był to któryś z tomów "Na wysokiej połoninie".
Milion razy chciałem Ci zadać dokładnie takie samo pytanie Wymieniłbym tylko "nie poszedł" na "nie poszła"
buba pisze:Skad ty bierzesz takie foty?!?!?!? Gdzie bys nie poszedl to zawsze w tych gorach cos ciekawego znajdziesz!
Milion razy chciałem Ci zadać dokładnie takie samo pytanie Wymieniłbym tylko "nie poszedł" na "nie poszła"
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 22 gości