Poczatkowo planujemy nasza trase przez Połoniny Hryniawskie zacząc w Burkucie i zakończyć w Kraśniku, acz zeszłoroczna przygoda Jarka i jego ekipy, których nie przepuscili przez zastawę w Szybenem dała mi do myślenia.. Pewnie by nas puścili, ale po co kusić los? Lepiej odwrócic trase- pójdziemy z Kraśnika do Burkutu! Więc zastawe miniemy „od tyłu” Poza tym jakby został czas to można isc jeszcze na Popa Iwana.
Nasz plan dojazdu zostaje już na samym początki dosyć pokrzyżowany- w piątek nie jedzie pociag Wrocław- Lwów Nie wiedziec czemu od początku września jezdzi co drugi dzien.. Jest to tym bardziej niepojete, że zawsze był w nim komplet pasażerów.. Biorąc pod uwage jego cenę i obłożenie chyba nie mógl być nierentowny dla PKP... No więc na samym starcie jestesmy jeden dzień w plecy...
Wyjeżdzamy zatem w piatkowe popoludnie tym samym pociagiem, który miał ciągnac nasze lwowskie wagony, ale jedziemy tylko do Krakowa. Początkowo mamy plan spać w PTSMie, ale na dworcu wpadamy przypadkowo na znajomych z forum beskidzkiego- Pete'a i Mata oraz ich kolege Tomka z Rzeszowa. Cała trojka obecnie studiuje i mieszka w Krakowie. Z radoscia porzucamy myśl o schronisku gdzies po drugiej stronie miasta i lokujemy się na noc w przytulnym mieszkanku na Żabińcu. Wieczór mija na miłych pogawędkach o górach i urokach studenckiego życia. Impreza nie trwa długo ponieważ czeka nas wczesne wstawanie, o szóstej My z toperzem suniemy dalej ku granicy a reszta ekipy jedzie na podbój Gorców.
W busie do Medyki jakas baba się awanturuje, ze mój plecak leży w przejsciu. Kierowca reaguje bardzo własciwie: „A gdzie mam ten plecak połozyc? Może pani na kolana?”
Na granicy przeżywamy szok!! Na pieszym przejściu jest pusto. I to w obie strony.. Zamkneli granice czy co? Może znowu jakas świnska grypa panuje? Wszystko jednak po staremu- tylko ludzi gdzies wymiotło.
Ukrainska celniczka nie wiedziec czemu pyta mnie czy przypadkiem nie przewoże jakiś lekarstw.. Robi mi się słabo.. Nikt nigdy o to nie pytal! Oczyma wyobraźni już widze jak wyciąga z plecaka moją 2kg apteczke i rozwłócza po metalowym stole misternie zawininiete w kolorowe woreczki tabletki, maści, kropelki. Jak muszę je odwijac i opowiadac, które na ból zęba a które na sraczke. Jak muszę jej tłumaczyc, ze rzeczywiście 5 rodzajów antybiotyków zabieram jedynie na uzytek własny a nie na handel obwoźny.
Otrząsajac się z niemiłej wizji odpowiadam: -„Nie..tylko parę lekarstw na użytek własny”.- „A
jakich na przykład?”- „No aspiryne, witamine C, węgiel..”
W marszrutce panuje bardzo wesoła atmosfera. Jedzie dużo Polaków i jakos wszyscy dosyć sympatyczni. Z jedna dziewczyna wymieniamy wrazenia z Woodstocku, z chłopakiem gadamy o Krymie, inny facet opowiada o znajomych z Doniecka, do których jezdzi co roku i wraz z nimi zwiedza wschodnia Ukraine. Jeszcze inny próbuje nas namówic do porzucenia górskich planów i poleca swojego przyjaciela Bułgara, że może nas zawieść do Warny przez Grecje.
Oprócz tego w marszrutce jest bardzo duszno, ciasno i potwornie się wlecze.. Wydaje mi się, ze kiedys marszrutki do Lwowa jechaly półtorej godziny. Ta jechała 2.5.
We Lwowie czeka już na nas Piotrek i Grześ. Przy dworcu uderza nas smutna rzeczywistość- zniknęły z powierzchni ziemi barakobary. Już nie będzie gdzie smacznie, tanio i całodobowo zjeść przy samiuśkim dworcu. Trzeba będzie siedziec o suchym pysku albo leciec do rynku Patrze więc na kupkę gruzu i wciąż mam przed oczami nasz listopadowy pobyt, energiczną barmanke, śpiewy i tańce miejscowych bywalców i skromna acz smaczną solianke z mortadelą...
Przebijamy się przez turystyczne centrum, pełne wycieczek i nowych knajp. Suniemy do naszego ulubionego baru na ul.Chmielnickiego- zamawiamy klasycznie: pielmieni, jajeczka, kanapke ze śledziem, piwo w grubych kuflach, herbate i wódeczke miodową. Atmosfera jak na razie na szczęscie bez zmian
Tu idealnie pasuja słowa piosenki: „Za to wieczorem gdy w r z e s i e n duszny. Okna otworzy na oścież. Gwiazdy wpadają do pełnych kufli poobgryzanych jak paznokcie”.
Na nocleg udajemy się do hotelu „Arena”- wszedzie blisko, tanio i klimat jakiego poszukuje Niestety pech chce, ze mimo wszelakich starań dostajemy wyremontowany pokój. Ale za to mogę się do woli nacieszyć pokojem Grzesia- ze ścianami wytapetowanymi plakatami z pobliskiego cyrku. Cyrk już od lat nie działa, ale ze ścian hotelowych wciąż usmiechaja się malowane klauny, szczerza zęby lwy, a foki machaja ogonami.
Chyba nam jakoś źle z oczu patrzy bo pani korytarzowa zapowiada surowym głosem, ze jak pójdziemy na miasto to musimy wrócic przed północa bo wtedy zamykaja drzwi i już nikogo nie wpuszczaja. I co najwazniejsze- zebysmy przypadkiem„nie szumieli”- bo jak będzie hałas i alkohol to zaraz wezwie policje Ja tam kiwam głowa na znak, ze przyjełam wszystko do wiadomości i akceptuje fakt, ze to ona sprawuje bezwzgledna władzę na tym korytarzu, ale Piotrek i Grześ patrzyli akurat w inna stronę i jej nie słuchali z należyta uwaga- co wywoluje u babki wielki wybuch oburzenia
W hotelu „Arena” korzystanie z prysznica jest płatne – kosztuje 6 UAH. (za to umywalki są w każdym pokoju, nawet najtańszym). Prysznice, o których krążą już legendy i mity, znajduja się w podziemiach. Nie sposob nie zwiedzic tego miejsca. Uiszczam opłate w recepcji, w ręce dla niepoznaki trzymam mydło i recznik, a w kieszeni spodni aparat Babka z recepcji prowadzi mnie schodami do piwnicy, następnie przez korytarz pełen plątaniny grubych rur i dziwnych kabli. Na boki rozchodzą się jakieś pomieszczenia o zakratowanych wejsciach. Pomieszczenie łazienki właściwej pamieta jeszcze zapewne lata 50te, o ile nie wczesniejsze. Acz trzeba przyznac, ze jest wyjatkowo czysto. Babka, aby mi to udowodnic, przeciera biała szmatka sciane i podłogi, tłumacząc , ze brązowy rozprysk na kafelkach to lakier a nie co innego Dostaje też dokladne instrukcje jak używac kraników do cieplej i zimnej wody, aby żaden nie został mi w ręku oraz o która scianke działowa się nie opierać. Poczatkowo nie zamierzałam korzystac z prysznica, ale babka podczas prezentacji calkowicie opryskała mi sandały w których az chlupocze, więc widac to znak aby się tu wykąpac. Babka po moim wyjściu dokladnie sciera podlogę mopem ,wyciera szmatka wszystkie scianki oraz sprawdza czy nie zepsułam zadnego mechanizmu
Rano musimy wstac wczesnie i suniemy na pociag do Iwanofrankiwska. Prowadnik ma w sprzedazy tylko dwa piwa. Chce również wykorzystac nasze telefony komorkowe do zgrywania jakiś piosenek i nie może wyjsc z szoku, ze mamy stare telefony bez mozliwosci odtwarzania mp3. W Worochcie jak zwykle nie mozemy znalezc nic dobrego do jedzenia. W czasie oczekiwania na autobus widac wyraznie skutki wprowadzenia na Ukrainie zakazu spozycia alkoholu w miejscach publicznych
Spotykamy na przystanku Deszcza1 z forum bieszczadzkiego wraz z dwoma dziewczynami- jada w tą sama strone co my, bo my do Krasnika a oni do Szybenego. Chwile pogadalismy bardzo sympatycznie, ale nie udaje się nam zalapac na ta sama marszrutke- kolezanki Deszcza strasznie dlugo robia zakupy i marszrutka odjezdza.
Wysiadamy w Ilci i mamy nadzieje, ze Deszczu przyjedzie następna marszrutka- ale o dziwo, z nastepnej także nie wysiadaja ani nie widac ich w srodku. W Ilci robimy sobie zasluzony odpoczynek pod sklepem. Obserwujemy lokalne życie, mini handelek po drugiej stronie ulicy, oraz lokalne współgranie „nowego” i „starego”, które zdają się życ tu w bardzo dobrej komitywie.
W budynku sklepu, po drugiej stronie mieścila się kiedys restauracja „Połonina”. Obecnie jest już opuszczona, acz pamietam, ze ponad 10 lat temu jadłam w niej pyszne kotlety, w atmosferze dawnego baru mlecznego.
Słonce zaczyna się już chowac za góry, gdy wyruszamy w dalsza droge. Dzisiejsza trasa wiedzie pylista drogą jezdną w góre Czarnego Czeremoszu. Czasem mija nas jakieś rozpedzone auto, wzbijajac tumany kurzu, który natychmiast zaczyna zgrzytac w zębach. Czasem auto musi zwolnic, bo krowa chyba nadal ma tu pierwszenstwo. Droga jest pylista, dziurawa, żwirowa, o zarośnietych poboczach- taka , jakie kocham najbardziej.
Mimo, ze nie mamy już wiele czasu do zmroku- atakuje nas jeszcze jeden sklepik. Jak się nie zatrzymac w takim uroczym miejscu choc na jedno piwo? Rodzinka z traktoro-kosiarko-wywrotki także przyjezdza tu na wieczorny popas ( czy raczej „popój” )
Namioty rozbijamy nad wsią Kraśnik, na pastwiskach. Wieczorem rozwala mi się zamek w śpiworze- probuje jakos zawijac to miejsce ale i tak pizga zimnem przez szczeline.. No to pieknie.. jak beda zimne noce to chyba zamarzne
Ranek wita nas pogodny i sloneczny. Widac w dole cała wieś a wśród namiotow są całe łany pajęczyn! Kazda o innym ksztalcie, nie tylko takie zwykle, płaskie, ale tez jakby tworzące kokony. Wszystkie pełne kropelek rosy i podświetlone porannym słoncem!
Na grzbiet idzie się dobrze, nie pamietam kiedy tak dobrze szło mi się pod góre. Szybko wychodzimy z lasu i pojawia się widok na Czarnohorę, który to nie opusci nas do konca wyjazdu. Łatwo można rozpoznac znajome miejsca- chatke „u Kuby” na zboczu pod masztem, obserwatorium na Popie Iwanie, skałki Wuchatych kamieni, „cycek” na szczycie Smotreca czy majacząca z oddali Howerle. Cieszy mnie to wyjatkowo bo zwykle za cholere nie umiem rozpoznac w widoczku, która góra gdzie jest. A tu wszystkie takie charakterystyczne ze nawet ja rozpoznaje ))
Kawałek dalej mijamy bacówke, która by swietnie nadała się na nocleg. Opuszczona, acz w dobrym stanie, woda blisko. Tylko jest dopiero 13 więc przydaloby się isc dalej.
Pocieszamy się pluskaniem w poidle wydrążonym w pniu drzewa. Pamietam, kiedys w Beskidzie Sądeckim było takich dużo.. Potem znikneło bydlo, wiejskie życie , więc i poidła stracily racje bytu.. Tu na szczescie jedno i drugie ma się wciąż dobrze W czasie calej trasy mijamy przynajmniej kilkanascie pluszczących korytek, zarówno nowych, z pachnacego drewna jak i starych, zbutwiałych, zadgryzionyc przez ząb czasu i ząb głodnej krówki, wygrzanych słoncem i omszałych w cienistych wąwozach.
Dni trafily nam się upalne, więc cieszy częste uzpełnianie wody i zraszanie się w chłodnych czeluściach koryta. Zdarzaja się nawet korytka „pełne nieba”.
Na obiad zatrzymujemy się przy źródełko i wyschnietym korycie. Siedzimy tam ze dwie godziny. Gotujemy makaron, z koncentratem pomidorowym, przyprawami i żółtym serem. Spotykamy dwójke rosyjskojezycznych turystów, acz nie gadamy z nimi nic więcej, tylko jakieś zdawkowe pozdrowienia i pytania. Jak się pozniej okaze- są to jedyni turysci jakiś spotkalismy przez tydzien na Połoninach Hryniawskich.
Po obiedzie robie sobie jeszcze herbate i wtedy przyłażą mysliwi. Jest ich kilkunastu, ze trzy psy. Twierdzą, że musimy się przenieść z biwakiem na inne miejsce- o tam, za lasem, bo oni zaraz zaczną tu strzelać. Rozdzielają się, otaczajac gorke z dwoch stron. Jeden zostaje z nami- chyba nas pilnowac czy się odpowiednio szybko zbieramy i potem dac znac ekipie, ze już droga wolna.
Wkurza mnie troche, ze nie moge w spokoju dopic herbaty (wędrówka z goraca menazka w rece nie należy do przyjemnosci...) Ale cóż robic.. Ich jest więcej i na dodatek mają strzelby Zagaduje jednego z nich- „Na co będziecie polowac? Na sarny?”, „Nie, na niedzwiedzia”.. Na usta się cisnie: „Tu to chyba tylko na krowy”, ale w ostatniej chwili gryziemy się w język. Choc może jest szansa, ze jakiś glupi misiek przeszedl przez granice z Rumunii, ktos go zauważyl i się skrzyknęly dwie wsie Nie zapomne rozmowy przed sklepem kilka lat temu, gdzieś w Bieszczadach Wschodnich, gdy sprzeczałam się z miejscowym na temat niedzwiedzi. Ja twierdziłam, ze w polskich Bieszczadach jest ich więcej, a tu ani ja nie widziałam miśka ani nie slyszalam, zeby ktos widział. Facet upierał się, ze u nich niedzwiedzie są i to calkiem dużo. Na poparcie swoich słów zabrał mnie do swojej chalupy- a tam na scianie wielka skóra niedzwiedzia, z łbem. „Wot i miedwied! A ty glupia nam nie wierzyla! Stawiasz flaszke!”
Po drodze mijamy jeszcze kilka bacówek, połozonych na niezmiernie widokowych halach. Oprócz krów, koni czy owiec hodują tu także prosięta.
Słonce chowa się już za Czarnohore gdy zaczynamy szukac miejsca na nocleg.
Stawiamy namioty u stóp połoniny Skupowa.
Wieczor spędzamy przy gitarze i „kliukwie” czyli żurawinówce, która nie wiedziec czemu ma moc wina a nie wódki i nie za bardzo rozgrzewa.. A wieczór jest chłodny. W tle jeżdza gdzieś gruzawiki, które cholera wie czego szukaja nocą po połoninach.
Rano budzą nas dzwoneczki i muczenie krów.
Mijamy Skupową bokiem i wchodzimy w rejon przepieknych, wysoko położonych przysiółków np. Stowpni. Szczytami gór wije się droga o ogromnych koleinach, gdzie chyba tylko gruzawik, wóz z koniem i motor da rade przejechac.
Zimą wioska jest chyba odcięta od świata, bo jakos nie bardzo umiem sobie wyobrazic tu pług (albo nie doceniam miejscowych).
Skrzyzowanie drog we wsi:
Towarzyszą nam w słonecznej wedrowce chałupki, stogi siana, stada bydełka, raz po raz trzeba przekraczac płoty.
Napotykamy również konia z irokezem
W wiosce mają swoj osrodek zdrowia i cerkiewke.
Jest tez chyba sklep w przyczepie ale dziś wyglada na zamkniety.
Piotrek znajduje na drodze nabój. Taki nie byle jaki- w mosiężnej osłonce. Chyba na niedzwiedzia bo w środku nie śrut ale duza kulka, prawie 8mm. Początkowo jest plan aby wymienić go na piwo we wsi, ale w koncu porzucamy ta myśl. Słonce mocno dogrzewa, głupio jakby go komuś rozerwalo w rece lub plecaku. Rozważamy minę celnika na granicy, który grzebie w plecaku za fajkami a tu „pierduutt!”
Napotkany gruzawik niestety nie jedzie do Probijniwki, więc czeka nas nudne zejście doliną
W Probijniwce schodzimy poczatkowo do tartaku gdzie siadam w żywice. Będe się cała kleić do konca wyjazdu.
Gdy idziemy przez wieś Piotrek robi zdjęcie małej kapliczce. Babuszka specjalnie otwiera szeroko drzwi, zeby wyszlo ladniejsze zdjęcie wnetrza.
Rozsiadamy się w wiatce pod sklepem. Sprzedawczyni świetnie mówi po polsku. Okazuję się , ze miała kiedys faceta z Polski. Chyba był sympatyczny, bo babka usmiecha się na samo wspomnienie.
Miejscowe dzieciaki przygladaja nam się nawet z wieksza ciekawoscia niż gruzawikowi, który ładuje wielka łapą ścinki drzewa na pake.
Pytamy o miejsce na namioty gdzies we wsi. Sprzedawczyni załatwia z gospodarzami , ze mozemy się rozbic nad wsia przy budującym się domu. Miejsce jest zaciszne, z ładnym widoczkiem, blisko potoku. Jedynym minusem jest żwirowa ziemia, w która nie chca wchodzić śledzie, ale noc jest na szczescie bezwietrzna.
Co dziwne- w Probijniwce są latarnie! Nawet dosyć gęsto występuja. Mało chyba takich wsi w Karpatach.
Siedzimy dość dlugo przed namiotami na zalanej ksieżycowym swiatłem łace. Gramy, spiewamy lub rozważamy czy ksieżyc obecnie dodaje czy cofa, jak to było naprawdę z wyprawami w kosmos i czy ktos nam się teraz nie przygląda z dalekiej przestrzeni
Rano robie duze pranie w pobliskim potoczku. Pachnace świeżoscia ubranka rozwieszam na plecaku. Dzien jest słoneczny to zapewne wyschną.
Potem uderzamy pod sklep, gdzie w otoczeniu gdakających kur zjadamy pyszna jajecznice.
Obok na łące odbywa się właśnie lokalny mecz piłki nożnej. Gra głównie polega na wydawaniu ochoczych okrzyków, prężeniu nagich torsów przez kibicującymi dziewczętami oraz bieganiu do sklepu po piwo. Czasem tylko piłka wypadnie na drogę, co jest pretekstem by po raz kolejny odwiedzic sklep.
W sklepie kupuję na drogę piwo, cole i kwas. Plecak automatycznie robi się o jakieś 4 kg cięższy. Trudno mi go podnieść a co dopiero z nim iść. Ba! Trzeba go tachać go na góre na samą połonine.. Pojawiaja się ciche marzenia- jakby było pięknie jakby plecak miał nóżki i sam wchodził pod góre. A ja bym tylko wyjmowa z niego co mi akurat potrzeba... echhhh.. Niesamowite jest , ze niektóre marzenia się tak szybko spełniaja! Dosłownie w oka mgnieniu!!
Kawałek dalej zatrzymujemy się nad potoczkiem. Piotrek myje menażke, a my przygladamy się lokalnemu zyciu. Z połoniny właśnie zeszli jagodziarze. Mają pełne bańki brusznic, które sprzedaja na wiadra miejscowym. Ponoć ten rok jest wybitnie obfity w czarną jagodę i brusznice, a za to brakuje grzybów. Zwłaszcza trudno o prawdziwki, zwane tu „białym grzybem”.
Ruszamy stromą ścieżką na połonine. Przed nami idzie dziewczyna z koniem (tym samym, który przed chwilą zwiózł w dól baryłki jagód). Uśmiechamy się do siebie. Nagle słyszę: „Wy na połoninę? Może wam zabrać plecaki?”. Nie trzeba mi tego dwa razy powtarzac!!! W ten sposób poznajemy dwie siostry z pobliskiej wioski Hryniawa- Hanne i Ninę z półtoraroczna córeczka Antoninką. Idą właśnie do chaty swojego ojca, który, od kiedy jest na emeryturze, mieszka wraz z chudobą na połoninie Ryża. Dziewczyny przychodzą do niego w odwiedziny, „otdychac na daczy”, zbierac jagody albo robic przetwory. Nina zarzuca na plecy mój plecak, wskakuje na konia, bierze na kolana dzieciaczka i ruszamy.
Jeszcze godzine temu marzyło mi się ,ze mój plecak ma nózki! No i myk! I ma- nie dość, ze cztery nóżki to jeszcze dorodny ogon!!
No tak.. Moje swieżo wyprane ubranko suszyło się na plecaku- więc teraz leży na końskim zadzie.. Jeszcze wczoraj się martwiłam, ze trzeba by je wyprac w potoku bo pachnie nieumytą bubą... A od dziś będzie walić końskim potem...
Po drodze parę razy przystajemy by konik Zirka złapał oddech, Nina wypaliła kolejne bezfiltrowe wynalazki, a mała Antoninka pobawiła się patykami, błotkiem czy co innego akurat wpadnie jej w łapki. Aby umilić nam czas Nina puszcza z komórki rózne przeboje- zarówno takie co są modne u nich czy typowo huculskie grane przez chłopaków z Hryniawy na weselach, których uroku nie umiem w pełni docenic, bo nie rozumiem słów. A są podobne wesołe, zabawne czasem troche frywolne. Nina jest ogromnie dumna, ze ma na komórce również jedna polska piosenke: „żono moja, serca moje”. Puszcza nam ja wielokrotnie.
Dziewczyna opowiadaja także o zimie w tych okolicach, że na połonine brnie się po pas w sniegu i że mała Antoninka uwielbia zimowe zabawy na powietrzu , które rozpoczęła w wieku 9 miesięcy (wtedy tez nauczyła się chodzic).
W ogóle Nina mi się bardzo udała- większość ukrainskich młodych dziewczyn kreuje się na typ „lalunia”- wymalowane pazury, wysokie obcasy, 2 cm tynku na twarzy. Nina jest tego zaprzeczeniem- to taka dziewczyna co i drewna narąbie, dach naprawi, a i da facetowi w morde jak trzeba. Ma do tego niesamowita krzepe- mój plecak zarzuca sobie na ramie jedna ręka jak piórko, podnosi go i wkłada na konia bez najmniejszego wysiłku. A ja wpełzam pod niego, zeby go załozyc na plecy, nie ma szans zebym go przeniosła w rekach dalej niż na metr.. Waży niemało bo koło 20 kg...
W koncu dochodzimy do domku ojca. Az nie chce się wierzyc, ze można mieć dom z takim widokiem!
Zapraszają nas do środka. Dom jest duzy. W obejściu biegaja szczenięta. Na werandzie widać jakieś dziwne maszyny. Wszedzie suszą się owoce, zioła i grzyby. Wchodzimy do kuchni, gdzie od razu zwraca uwagę ogromny piec- ponoc wykonany własnorecznie przez pradziadka Niny i Hanny.
Dziewczyny czestuja nas rosołem „po huculsku”. Ja i Piotrek dostajemy dokładke, mimo, ze się bronimy. Jest tez chleb, masło, bryndza i fasola z czosnkiem. Wszystko oczywiscie swojskie, nie ze sklepu. Pyszne jest to wszystko, ale jestesmy już przejedzeni do nieprzytomności gdy dziewczyny donoszą kolejne smakołyki.
Podoba mi się bardzo jak Nina wychowuje córeczke. Widac ogromne uczucie, często przytula mała, dużo z nia rozmawia, zapewne by zabiła gdyby ktos chcial skrzywdzic dziecko. Ale tez dzieciak nie wyje od razu jak się uderzy, przewróci czy dorosli nie podaja natychmiast zabawki. Gdy Antoninka zaczyna się dobierac do mojej komórki czy chlebaka- Nina krzyczy „zostaw” i mała od razu odskakuje jak oparzona. Ma póltora roczku, a zdaje się rozumiec polecenia i dobrze wie co jej wolno a co nie. Jest bardzo samodzielna, potrafi sama zejsc z wysokiego łózka czy zapiąc buciki. Jest zupelnie inna niż te rozwydrzone, rozkapryszone, ciagle drące morde bachory, które często spotykam w sklepach, w autobusie czy na ulicach swojego miasta.
Nina wciąż karmi piersia. Pytam ją czemu tak dlugo. Twierdzi, ze z wygody, zawsze to latwiej niż targac wszedzie butelke z piciem oraz ze to taki fajny kontakt z dzieckiem. Tak normalnie wyciąga cyca- czy to w domu czy w lesie i karmi córeczkę. Zupelnie jak na świetym obrazie wiszącym na scianie w kuchni- gdzie Matka Boska karmi dzieciątko. A pod obrazem Nina z Antoninka. Są momenty, które są tak cudne układowo, ze chcialoby się zrobic zdjecie- ale się nie da. Momenty,
które pozostaje tylko zapamietac. Piękny obraz macierzynstwa.
Przypomina mi się scenka z apteki, gdy zebrałam po głowie od kierowniczki, bo pozwoliłam babce na fotelu nakarmić dziecko. Karmienie piersią „w miejscu publicznym” spotkało się z niechęcia, ba! nawet oburzeniem, zarówno personelu jak i innych pacjentów. Na szczescie w Karpatach jest normalniej.. Dobrze, ze są na swiecie jeszcze miejsca pozbawione obłudy, gdzie ludzie nie stwarzają sobie sztucznych problemów.
Dziewczyny nas namawiaja abysmy zostały na nocleg, a jutro będziemy miały okazje poznac ich ojca. Jest dopiero 15, reszta ekipy chyba chce ruszyc w dalsza droge (a teraz to mi trochę żal, żesmy nie zostali..)
Dostajemy kawał wędzono-solonego mięsa na droge oraz kilka jabłek.
Niestety nie mam pomysłu co bysmy mogli zostawic dziewczynom na pamiątke. Obiecuje wysłac list i zdjecia. Wymieniamy adresy. Już odeszlismy kawałek jak sobie przypominam, ze przeciez mam aniołka, specjalnie zabrany podarek dla miejscowych babuszek. Wracam więc pędem do chaty. Spotykam przy bramie Hanne, która bardzo się cieszy, gdy zdyszana wręczam jej aniołka.
Pniemy się dalej w góre, mijajac kolejne bacówki i „fototapety lasu”.
Wchodzimy chyba na górke Tarnycja, której szczyt wyznacza jedynie usypany z kamieni kopczyk. A może to jakas inna góra, tylko my źle patrzymy na mape? Jakie to fajne, ze udało nam się dotrzec w te góry przez znakarzami, ze mozemy przez tydzien wędrowac grzbietem nieupstrzonym jeszcze farbą i tysiacami tabliczek. Że można jeszcze mieć rozterke na skrzyzowaniu dróg -dokąd pójść, że można się jeszcze swobodnie zgubić. Że można tu jeszcze poczuc magie „wolnej wędrówki”.
Na nocleg rozbijamy się koło opuszczonej bacówki. Bardzo chcemy spać w środku, zwłaszcza ,że cosik się chmurzy. Ale niestety się nie da.. Cała podłoga jest szczelnie wyłożona końskim g... Może dało by się je jakos zdrapac a potem powymiatać? Zapach by pewnie pozostal, ale przeciez można wyprac karimate po powrocie.. W tym momencie przykuwa uwage dach, a raczej to co z niego zostało i trzyma się na spróchniałych belkach... Jest szansa , ze może nie wytrzymac kolejnej burzy czy silnego wiatru.. Jednak namiot , nawet taki z przeciekajaca podłoga, wydaje się być lepszą opcją..
Wieczorem robimy ognisko przed bacówką. Momentami ma ono trochę dziwny zapach bo palimy płytami pilśniowymi, których sporo jest rozwłóczonych wokół bacówki. Zwykle nie mam problemu jak ognisko dymi w moją strone. Ten dym jakos dusi i wyciska łzy z oczu więc przed nim uciekam.
Pyszne mięsko, które dostalismy od dziewcząt z Hryniawy świetnie się nadaje jako zagryzka pod wódeczkę.
Obserwujemy czerwony ksieżyc, Czarnohorę zjadaną przez chmury...a wokół totalna ciemność gór...
W nocy pogoda się psuje.. Zaczyna lać. Rano wokół wszedzie mgla i dalej leje. Wypełzamy z namiotów dopiero koło 13 gdy się przejaśnia.
Początkowo idziemy w zupelnie zła stronę. Chcemy od razu zejśc w dolinę , nawet może za Burkutem. Droga jest początkowo wyraźna, wyjeżdżona kołami gruzawików. Ale nie schodzi w dolinę. Konczy się nagle, na skraju lasu, w którym widać miejsce po licznych ogniskach i obozowiskach miejscowych. Dalej już tylko gęsty las i skarpa opadajaca w stronę doliny. Porzucamy początkową myśl by schodzić na dziko, jest spora szansa, że możemy być nad przysiółkiem Albin, a z mapy wynika, że zbocza są tu wyjątkowo strome. Chmury się rozchodzą. Widzimy z góry krętą, dzika i bezludna dolinę Czarnego Czeremoszu.
A wokół morze połoninnych gór.
Gdzieś nam uciekają myśliwi, których chcielismy spytac o drogę.
Wracamy do naszej bacówki i próbujemy drugiej, wyraźniejszej drogi, trawersujace kolejne, porosłe wysoką trawą wzgórza.
Kilka razy napotykamy jagodziarzy, którzy rozchodzą się po zboczach z drapaczkami i wiadrami, wracają, uginając się pod ciężarem zbiorów albo ochoczo imprezują przy ogniskach lub pod plandekami gruzawików. Taki zbiór jagód na połoninach jest wyjątkowo dobry dla zapoznawania się młodych par. Kilkakrotnie mijamy objętych nastolatków siedzących na miedzy wśród traw, z dala od bystrych oczu matki zajetej zbiorem- a przy nich puste koszyki na owoce.
Nie możemy znaleźc zadnej ścieżki schodzącej w stronę Burkutu. Załoga mijającego nas gazika sugeruje „tropinkę” wijącą się płowym zboczem, ale jakos na oko zbytnio wykreca ona w stronę Czarnohory.. Mamy do wyboru tą dróżkę i sporo innych, ale schodzących na przeciwległą strone połonin. Idziemy więc tą. Poczatkowo jest bardzo wyrażna, widac nawet głębokie wyjeżdzone koleiny. Wchodzimy w błotnisty las. Ale pojazd nagle zawraca. Dalej już tylko głeboki wąwóz wyschnietego potoku, który raz zamienia się w bagno, raz w wiatrołom lub skarpę. Jego zbocza porastają dorodne paprocie, widłaki, łopiany. Mijamy obrośniete mchem jamy czy nory niewiadomego zwierza w przewróconych, zbutwiałych konarach drzew.
Znajdujemy urocze źródełko, nad którym mamy ochote rozbić namiot bo już się ściemnia, a łażenie po nocy po tym samym lesie co banda podpitych myśliwych nie nastraja optymizmem. Franek i Piotrek jednak decydują się iśc dalej, więc i my idziemy.
Mijając jakąś dziwna platanine grubego drutu zaczynam się zastanawiać jak może wyglądac pułapka na niedzwiedzia albo domowej roboty wnyk
Schodzimy w doline jakiegoś potoku- tym razem już płynacego i dalej idziemy jego korytem.
Przypomina mi się post wildylupulusa z forum sudeckiego na temat nowego sportu, który wymyślili gdzies na zachodzie:
„Chcialem wam napisac o pewnej formie gorskiej rekreacji, ktora sie tutaj uprawia w gorace lato. Nazywa sie to randonnée ruisseau de montagne i jest wspinaniem sie (schodzeniem takze) korytem gorskiego strumienia takze przez wodospady i kaskady.
Potrzebny do tego jest stroj pletwonurka najlepszy taki ktory nie zakrywa calego ciala, jakies trampki lub tenisowki do wspinania (powinny szybko wysychac na stopach) i dupowsporek czyli uprzaz do wspinaczki. Zazwyczaj jest to grupa kilku osob z przewodnikiem, ktory ma tez line wspinaczkowa. W tej eskapadzie na przemian jest sie schladzanym przez wode ze strumienia i pieczonym przez slonce. Trzeba miec takze niezla kondycje fizyczna. U nas na gornej czesci strumienia Coudoulous pokonuje sie okolo 550 metrow roznicy poziomow z kilkoma kaskadami, wodospadami i malymi jeziorkami (plywac tez trzeba umiec). Wspaniala zabawa w gorace lato.”
W Karpatach ukrainskich ten „sport” istniał od dawna, nie wiem czy ma swoja nazwe ale chyba nadal jest bardzo popularny
W pewnym momencie Piotrek znajduje jakas sciezke, więc wyłazimy z potoku i dalej się już jej trzymamy. Sciezka po pewnym czasie zaprowadza nas do wsi. Niestety wsią nie jest Burkut tylko Szybeny. Żesz to szlag!!! Dlaczego ja mam takiego pecha z tym Burkutem?!?!??
Dogadujemy się z grupą Lwowiaków , ze postawimy namioty przed domem, który dosyć wyróżnia się z wiejskiej zabudowy Szybenego, wyglada troche jak dworek, albo dawna szkoła.
Oni tez przyjechali tu w gosci, na wypoczynek. Cieżko się wywiedziec kto naprawdę jest gospodarzem i właścicielem obiektu. Lwowiacy spedzają czas na wycieczkach na Czarnohorę, zbieraniu i oprawianiu grzybów lub czytaniu elektronicznych ksiązek. Kobiety bardzo pilnują aby wszyscy regularnie jadali posiłki. Spora część grupy mówi dobrze po polsku, bo mają rodzine w Krakowie. Jedna dziewczyna bardzo lubi ksiażki Chmielewskiej.
Zostawiamy plecaki przy domu i idziemy do sklepu. W sklepie nam się troche zasiedziało. Po godzinie Lwowiacy przychodza nas szukać, obawiajac się czy nam się cos nie stało, np. nie zamknęli nas pogranicznicy z pobliskiej ”zastawy”
Rano się rozdzielamy. Franek i Piotrek początkowo planują isc na Popa Iwana, ale gdy odkrywaja , ze połamaly im się pałąki w namiocie decyduja się jechac do Werchowyny i wracac. My z toperzem zostawiamy namiot na łące, plecaki chowamy w domu Lwowiaków i na lekko ruszamy w strone Burkutu. Zeszliśmy tak z gór, ze jestesmy już po drugiej stronie „zastawy” ale i tak pogranicznicy nas wyhaczają na drodze. Krotka pogawędka, skąd, dokąd, po co, na co i dlaczego- i odsyłaja nas do wieżyczki strażniczej w celu spisania dokumentów. Problemów żadnych nie stwarzają- acz bardzo ciekawe czy byliby tak samo wyrozumiali gdybysmy mieli duze plecaki i mówili, ze idziemy na Czywczyn..
I wreszcie ON- Burkut.. Wioska, do której zamarzyło mi się dotrzec już wiele lat temu- chyba wtedy, kiedy po raz pierwszy dostala mi się w rece mapa Czarnohory i okolic. Czemirnego na tamtej mapie nie było, więc Burkut zdawał się mieć ta magie miejscowosci ostatniej, zagubionej w wąskiej dolinie, a dalej już tylko lasy, góry i granica...
Próbowaliśmy dojechac do Burkutu z rodzicami w lipcu 2004. W Zełenym spotkalismy Kolę z ekipą. Na drodze stał gazik,któremu skończyła się benzyna. Poprosili nas czy mozemy im dać troche benzyny by mogli dojechac do stacji. Nie sposob odmowic takiej prośbie. Sasza, który ściagał wężykiem benzyne, już za bardzo nie wiedział na jakim świecie żyje. Sporo benzyny rozlał, sporo wypił, troche wpuścił do gazikowego baku. Ostatecznie w naszym baku zostało niewiele, tak , ze balismy się czy nam starczy na powrót do stacji a co dopiero na zwiedzanie długiej doliny..
Kolejny raz mielismy zaplanowany Burkut we wrzesniu 2009. Acz wtedy skodusia rozsypała się na kawałki już przed Osmołodą. Zabrakło nam odwagi by sprawdzać wytrzymałosc zespawanej na szybko ośki od łady na kamienistej burkuckiej drodze...
I wreszcie teraz, we wrzesniu 2011 udaje się nam dotrzec do owej wsi. Wychodzi, ze co wlasne nogi to nie awaryjne maszyny jeżdżące
Po drodze mijamy dwa źródelka z pyszna, mineralna wodą.
Sama wioska nie jest całkowicie opuszczona. Leśniczówka oraz trzy domy zdają się mieć jakiś sezonowych lokatorów. Gdzies pasą się konie, gdzieś suszy pranie w ogrodzie, gdzieś stoi auto w obejsciu.
Na wzgórzu nad wsią trwa budowa. Wygląda na drewniany pensjonat, wille noworuskich albo jakiś inny „ośrodek burżujstwa”.
Dalsza część wsi jest rzeczywiście wymarła. Spora część domów już się zawaliła lub dachy są w takim stanie, że troche strach wchodzić do środka, bo mogą zaraz runąć. Stan niektórych umożliwia zwiedzanie i wnętrz.
W jednym z domów istne śmietnisko- butelki, puszki , worki.. Echh.. tyle zostaje z naszej, wielkiej cywilizacji...
„Po Egipcjanach zostały piramidy.. Po nas zostana góry śmieci i szare resztki betonowych ruin”
Kolejne domy jakby lepiej zachowane. Tu piec, tu kredens, tu kalendarze czy plakaty na scianach. Wiszą czapki uszanki , zarosłe pajęczyną i kurzem wielu lat, tkwiac na tym samym gwożdziu, na który odwiesił je ich własciciel. Można znaleźć stare rysunki, zabawki, konstytucja komunistycznej Ukrainy, słoiczki po jedzeniu dla niemowląt, resztki swiatecznych choinek czy gospodarskich naczyń. Piekne beczki są już nie do odratowania- runęły na nie ciężkie belki stropu...
I kartki- świąteczne, z wakacji, okolicznosciowe, na dzien kobiet, dzien matki, urodziny.. Pisane dla mamy niewprawną, dziecinną raczką.. Kiedys będace czymś ważnym, odzwierciedleniem uczuć, powagi chwili czy pamięci. Teraz leżą wśród pogniecionych puszek i końskiego łajna..
Często w takich momentach zastanawiam się co teraz robi to dziecko.. Ile ma lat? Jakie ma obecnie układy z matka? Jak wspomina dzieciństwo w wiosce zagubionej w karpackiej dolinie? Pewnie wogóle nie przejdzie mu przez mysl, ze jego świateczna kartke sprzed lat może czytac jakiś zagraniczny turysta. I może czyta ją właśnie po raz ostatni.. bo strop domu najprawdopodobniej nie przetrwa kolejnej zimy i wszystko odejdzie w niepamięc.
Jeden dom jest dziwny. W 1/3 zawalony dach. Otwarte drzwi bez zamkow czy nawet klamki, zarosłe pajeczyną ubrania na wieszakach- ale posłane łóżka i dziwny porządek w pokoju. Wyglada jakby tu czasem pomieszkiwal jakiś leśnik, myśliwy czy drwal. Wycofujemy się z tego domu szybko, bo należy do takich miejsc gdzie „czuc na plecach czyjs wzrok”.
Dalej w głąb doliny rzeczywiście nie ma drogi. Trzeba by isc górami albo brodzic korytem potoku. Nie mamy już zbyt dużo czasu a do przysiołka Albin droga (tzn. bezdroze) daleka. Wracamy na Szybene.
Pytamy w sklepie o której jutro marszrutka. 6:30...Ratunku! Czemu tak wczesnie?? Toz to ciemna noc!
Ową ciemna nocą opuszczamy Szybene sunąc w stronę Kołomyi.
Marszrutka podjeżdza taka, jakie lubie najbardziej- ogórek o wysokim zawieszeniu.
Mily autobusik sunie dzielnie przez wyboiste drogi, wspina się na wysokie przełęcze. Droga z Szybenego do Kołomyi zajmuje 5 godzin, z 15 min. postojem w Werchowynie. Trasa jest bardzo popularna, marszrutka pęka w szwach. Spora część trasy jadą z nami kurczęta w koszyku, na kazdym wyboju czy zakręcie rozlega się piiiii piiiiii. Z Kołomyi jedziemy na Iwanofrankiwsk, gdzie okazuje się , ze do nastepnego pociagu do Lwowa jeszcze 4 godziny. Szukamy więc autobusu. W okolicach dworca w IF można dosłownie dostac wscieklizny i pogryzc wszystkich wokół. Wszystko to z powodu wyjatkowo natrętnych taksówkarzy , którzy prawie ciagna cie za plecak do swojego auta. Chyba muszą czasem znalezc „jelenia” bo za kazdym razem gdy odwiedzam to miasto to jest ich więcej.
Kierowca autobusu do Lwowa jezdzi wybitnie „po kozacku”- wyprzedza na trzeciego zmuszając jadace z naprzeciwka auta do ostrego hamowania lub zjezdzania do rowu, wchodzi w zakrety z zawrotnymi predkosciami oraz uwielbia hamowac na skrzyzowaniu w ostatniej chwili. No i się doigrał- w Bursztynie łapie go policja.
Po kilkunastominutowym postoju, podczas którego nasz kierowca siedzi w radiowozie i dużo macha rekami, jedziemy dalej.
Spod kól co chwile czmycha stado gęsi
a z okien widac szerokie pola , na których trwaja wykopki. Co chwile mijamy wóz wyładowany worami kartofli.
Nasz autobus, jak to autobusy maja w zwyczaju, zawozi nas na stryjski dworzec. Robimy ostatnie zakupy na pobliskim osiedlu, a wokół nas płynie leniwe osiedlowe zycie- dzieci się bawią w chowanego w zaroślach, kobiety plotkują na ławkach a grupki starszych panów ochoczo grają w szachy.
Wsiadamy w autobus do dworca kolejowego , który nas wozi przez godzine chyba po wszystkich blokowiskach miasta. Potem marszrutka do Szegini, która chyba pobiła swoj kolejny rekord- jedzie prawie 3 godziny. Nie wiem czy zmienila trase, czy się czesciej zatrzymuje, czy wolniej jedzie, ale zaszła jakas zmiana. Nastepnym razem jak się da to chyba pojedziemy elektriczka na Dierżkordon, bo czasowo prawie tak samo a wiele wygodniej i przyjemniej. W marszrutce potworny tłum, większość ludzi wiezie druciane, puste wózeczki. Dostaje sms od Piotrka, ze na granicy jeszcze parę godzin temu były ogromne cyrki i wyjątkowo wolno przesuwała się kolejka. My przyjezdzamy koło 20-21 i jest pusto. Przechodzimy znów w 10 min. Az się czuje z tym jakos nieswojo ;-)
W Medyce tłum, głównie Ukrainców. Ale nie są to te tłumy co zwykle, co wołaja :papierosy, wódka.. Wszyscy zapychają na przejscie z marketowymi wózkami kopiasto załadowanymi jakimis paczkami. Inni troczą siaty, pudła i pudełka do drucianych wózeczków, które uginają się pod obfitościa towaru. Nie mam pojęcia co oni tam przewoża, ale jedno widac jasno- towar pozyskują w „Biedronce”, która stoi 100m od przejscia granicznego. Biegnę szybko do środka aby sprawdzic co oni tam kupują, ale już powoli zamykają, wyganiają klientów. Zaobserwowałam tylko dwie babki, które pakowały jakieś proszki do prania, oleje i soki „kubuś”.
Tak jak przekroczenie granicy idzie wyjatkowo sprawnie to wydostanie się z Medyki do Przemysla nie jest już mozliwe. Następne połaczenie jutro rano. Próbujemy złapac stopa, ale większość aut jadących od granicy konczy swoj kurs pod „Biedronka”. Nieliczne inne auta ani myslą się zatrzymywac. Mocno przyspieszają na widok autostopowicza. Nie pozostaje nam nic innego jak dzwonic po taksówke...
W Przemyslu jesteśmy kolo 22, a najblizszy pociag na Wrocław jest o 3:30. Trwa remont dworca (ponoc dla dobra podroznych) więc nie można się już wyspac w poczekalni jak kiedys.. W PTSMie maja jakas grupe więc nie przyjmują indywidualnych turystów. Plusem jest calodobowa knajpa, która odkrywamy kolo dworca PKS. Ale siedziec w niej 5.5 godziny?? Kręcimy się więc po okolicy w poszukiwaniu jakiegos noclegu- przykuwa uwage szyld na kamienicy pisany cyrylicą- ale nie mozemy znalezc polecanego numeru. Pytamy w knajpie o nocleg. „Jest hotel, tu naprzeciwko”- „Gdzie???”- patrzymy w ciemna sciane kamienicy po drugiej stronie ulicy. Chłopak ciezko wzdycha, wychodzi z baru i zaprowadza nas pod nieoznaczoną w żaden sposób bramę. Faktycznie- wewnatrz ciemnej bramy wisi napis „recepcja – pierwsze pietro”. Nie wiem czy dlatego, ze przekroczenie granicy poszlo tak sprawnie, ale wciąż mam wrazenie, ze jestesmy jeszcze na wschodzie tam, gdzie nie ma rzeczy niemozliwych
Wspinamy się skrzypiacymi drewnianymi schodami na pietro. Dzwonimy. Otwiera starsza pani. „Gdzie tu jest hotel”- „No tu..”. Miejsce się dla nas znajduje, cena 15 zl. Jest nawet czajnik w pokoju (o bardzo krotkim kablu niedostającym do kontaktu) ale dzieki temu nie muszę rozgrzebywac plecaka i wyciagac butli. Fajnie, ze nie musimy spac na ulicy. Taki hotelik to ja rozumiem
Rano na dworcu wita nas piekny mglisty świt.
W takie dni powinno się ruszać w góry a nie wsiadac do pociagu z perspektywą 11 godzinnej podrozy.. i to jeszcze powrotnej..
Ale na poprawe humoru wyciągam sobie bilety- „9 pazdziernik, plackarta, trasa Lwów- Mariupol”... To już niedługo....
Połoniny Hryniawskie (wrzesien 2011)
Połoniny Hryniawskie (wrzesien 2011)
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
- Malgo Klapković
- Posty: 2482
- Rejestracja: 2013-07-06, 22:45
Malgo Klapković pisze:Po prostu inny świat...
A na tym Burkucie to czemu Ci tak zależało? To jakaś miejscowość z historią?
Tak, jedno z bardziej znanych uzdrowisk CK Imperium oraz międzywojennej Polski, chociaż ze względu na odległość od cywilizacji nigdy nie uzyskało statusu np. Krynicy czy Szczawnicy.
Ale wody mineralne, które w tej chwili wyciekają tam z zardzewiałej wbitej w zbocze rurki mają skład mineralny prawie identyczny z wodami w Spa.
Też tam byłam i tą wodę piłam tuż przed powodzią, która dopełniła zniszczenia.
- Malgo Klapković
- Posty: 2482
- Rejestracja: 2013-07-06, 22:45
Malgo Klapković pisze:A na tym Burkucie to czemu Ci tak zależało? To jakaś miejscowość z historią?
No to Basia juz odpowiedziala jakos niesamowicie pociaga mnie klimat opuszczonych, zapomnainych uzdrowisk.. gdy czlowiek sobie pije mineralna wode a wokol tylko cisza...
Teraz mam kolejne marzenie w tej kwestii- Istisu zwane tez Dżermandzur w Karabachu, z minelralnymi i cieplymi zrodlami do kapieli...acz boje sie ze tam trudniej sie dostac niz do Burkutu- dwojka moich znajomych zostala zawrocona w pol drogi
https://www.youtube.com/watch?v=9cx7UQfNFw0
acz na necie mozna znalezc sporo filmikow duzych grup ludzi kąpiacych sie w tych zrodlach wiec jak sie nie uda dotrzec normalnie moze jest szansa na jakas wycieczke zorganizowana z jakiegos lokalnego biura podrozy albo co?
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 27 gości