18 Zimowy Zlot Ircowników
: 2021-02-27, 15:29
1.
Organizacja zlotu nie była łatwa... Od grudnia kraj stoi, wirus szaleje, żadnych imprez, knajpy zamknięte... mimo to ryzykujemy i rezerwujemy schronisko. Trzy dni przed zlotem łaskawa władza ogłasza, że otwiera hotele i schroniska. No to można zacząć przygotowania. Robię zapasy na wypadek, gdyby w schronisku nie było się czym pożywić
Część ircowników z różnych względów również nie może pojechać i ostatecznie z pierwszego składu zostaje nam 8 osób, co i tak nas cieszy
Wyjeżdżamy z córcią przed ósmą rano. Tegoroczna zima to pasmo kolejnych "bestii ze wschodu" Na szczęście zima na chwilę odpuściła, nie ma świeżego opadu, więc drogi są nieźle utrzymane i kilometry nam spokojnie lecą. Nawet budowa S19 do Rzeszowa nie przeszkadza w płynnej jeździe. Widać szeroki front robót na całym odcinku od Lublina, co bardzo mnie cieszy, bo nareszcie dojazd w Bieszczady będzie komfortowy
Przerwa na kawę w Tarnowie i czas w drogę. Wojtek zerka z niepokojem na plecak... czy aby 79 podkoszulków wystarczy?
Droga do Zakopanego mija spokojnie. Przyjmuje nas gościnnie zaprzyjaźniony opiekun Sokoła TOPR. Akurat stoi w hangarze, bo przechodzi mały remont, za to mamy okazję obejrzeć inny śmigłowiec, który chwilowo zastępuje Sokoła. To policyjny Black Hawk, który ląduje z przytupem, wzniecając wokół mały huragan
W tym czasie Karolina ogarnia nam pizzę, która znika w naszych pustych brzuchach i czas zlot zacząć. W kilkanaście minut przemieszczamy się na Siwą Polanę.
Dolina Chochołowska to niestety kilka dłużących się kilometrów, szczególnie nocą. Dzielimy się wkrótce na dwa zespoły - ja idę nieco szybciej z Karoliną, za nami tupie Wojtek ze swoim gigantycznym plecakiem i Dorotką do towarzystwa.
Idzie nam się całkiem dobrze, aura sprzyja, mróz trzyma, na niebie pojawiają się miliony gwiazd i rogalik księżyca.<br>A w połowie drogi nagle patrzy na nas dwoje świecących w blasku czołówki oczu... Oj ty lisku, czemu nie śpisz i ludzi straszysz?
Nareszcie jest schronisko! Z ulgą zrzucamy plecaki. Chyba już dziś nie damy rady wyjść na nocne zdjęcia, ale pogoda daje nadzieję na powtórkę jutro. Rządzi tu już ekipa z Lasek i Radek, którzy dotarli wcześniej. Serdeczne powitanie i czekamy już tylko na Wojtka i Dorotkę. Siedząc opatuleni w koce, bo... schronisko nie zdążyło się nagrzać i przypomina chłodnię
Jeszcze większe atrakcje czają się pod prysznicem. Co bardziej śmiali proponują morsowanie tamże
Wieczór nie mógł się zakończyć wcześniej jak o 1 w nocy
2.
Rano... nadal jest zimno Nie zachęca nas to do wyjścia z ciepłych śpiworów, więc wstawanie jest powolne. Co nie zmienia faktu, że w końcu się udaje. Dzisiejszy plan minimum to Grześ. Po bezchmurnym niebie pozostało tylko wspomnienie, prószy śnieg. Zerkamy z niepokojem w górę. Chwila prawdy nastąpi jednak jak zwykle po wyjściu ponad granicę lasu.
Teraz jednak spokojnie noga za nogą zdobywamy wysokość, podziwiając ośnieżone drzewa. Już na początek robi się na tyle ciepło, że trzeba się trochę przepakować - polary lądują w plecakach i od razu jest lepiej.
Wokół aura jak to w górach - zimowa Ośnieżone drzewa i wolno pnąca się w górę ścieżka sprzyjają pogaduchom Ani się obejrzymy i jesteśmy w pobliżu przełęczy.
Wychodzimy z lasu i od razu zauważamy zmianę - wieje. Na razie delikatnie.
Chwila na herbatkę i ruszamy do ataku szczytowego. Jest trochę stromo, ale jednak Grześ to nie jest wybitnie wielka góra i zdobywamy szczyt dość sprawnie.
Pierwsza czynność to... wyciąganie polarów i szybkie opatulenie się na cebulkę. Tu wieje już całkiem dobrze - w dodatku od strony Rakonia, który miał być kolejnym celem. W tej sytuacji pozostaje wyjąć... pieczarki A jakże - tym razem bez pudła zostały wniesione te właściwe - marynowane. Jak się okazuje rozwijamy się, bo Wojtek wpadł na kolejny cenny pomysł górski i wniósł łyżeczkę do pieczarek Chwała mu wieczna
Robimy kilka fotek i pora uciekać.
Plan zdobycia Rakonia jest może i realny, ale powrót pod lodowaty wiatr może być ekstremalny. Po kilku minutach zaczynamy pojedynczo schodzić. Ponownie zbieramy się wszyscy na przełęczy.
Piotrek wyciąga zacną naleweczkę i puszcza kolejkę w ruch. A potem... łączy się z Lenką, jako że nasza nieobecna ircowniczka ma urodziny. W ślad za nalewką rusza komórka Piotra i Lenka zbiera solidną porcję życzeń Ot technika
Teraz zostało nam zejść do schroniska, więc każdy łapie swoje tempo i ruszamy krok za krokiem w dół, bo też nigdzie się nam nie śpieszy. Jest znowu okazja pogadać.
Wpadamy do schroniska a tu Adaś obwieszcza, że wszyscy czekają na Dorotkę, która ma klucz do pokoju. Tak się składa, że idzie ostatnia Nie zostaje nic innego jak czymś się zająć. Bufet na szczęście wydaje posiłki na wynos, więc każdy zajął się jedzeniem Wkrótce michy są puste, a Dorotki dalej nie ma... Puszczam SMS do Wojtka, czy wszystko ok. Szybko odpisuje, że tak ale zabiwakowali jeszcze na Przełęczy Bobrowieckiej. Czekali podobno na bobry
Nic to, jak mawiał klasyk - mają być za pięć minut to wytrzymamy. Mija dziesięć minut. Nagle dzwoni Wojtek - gdzie jesteśmy bo stoją pod drzwiami bez klucza... Co się okazuje? Dorotka strażnik klucza zostawiła go rano na recepcji... Jak słusznie Wojtek zauważył - nie pytaliśmy o klucz
Wieczornej integracji tradycyjnie towarzyszą wspomnienia, a tych coraz więcej. W ramach podtrzymania więzi ircowych urządzamy sesję telefoniczną i obdzwaniamy wszystkich nieobecnych.
Znowu kończymy po północy...
3.
Pobudka. Budziki zostają skutecznie spacyfikowane, więc dopiero po ósmej udaje się ogarnąć grupę i plan. Plan na Trzydniowiański Wierch.
Wyłazimy ze schroniska i wracają zeszłoroczne koszmary. Kropi deszcz. Morale momentalnie siada, ale i tak ruszamy. Dwadzieścia minut i jesteśmy przy właściwym szlaku. Kropi z przerwami. Mamy jednak koncepcję, że wyżej będzie zimniej, więc kiedyś deszcz zamieni się w śnieg. Koncepcja okazuje się słuszna
Ścieżka początkowo płaska, dość szybko staje dęba. Docieramy w okolice żlebu i wbijamy się w strome zbocze. Deszcz już nie pada, za to sypie gęsty śnieg. Za plecami, gdzieś w dolinie przelatuje Black Hawk.
Śnieg jest coraz gęstszy ale i stok coraz bardziej stromy Robi się bajkowo. Widoki, jakie nam towarzyszą wzbudzają nieustający zachwyt.
Pierwsza rezygnuje Dorotka. Jak się potem okazało, założyła obóz pierwszy i żeby podtrzymać temperaturę, zajęła się zjazdami na jabłuszku
To moment, w którym trzeba założyć raki, bo podejście bez nich byłoby ciężkie.
Pozostali, ocierając pot z czoła wyłażą na grań, ale tu wcale nie jest bardziej płasko... jednak otaczająca przyroda jest tak piękna że gnamy ostro w górę.
Kończy się las, kończy się komfort wędrowania. Schodzący z góry ostrzegali nas, że nie jest dobrze. Zapakowujemy się w zapas polarów niesionych do tej pory w plecakach i się zaczyna... Najpierw zaczyna coraz mocniej dmuchać, potem siada widoczność.
Kasia zakłada obóz drugi i zawraca. Zostaje nas czwórka. Nacieramy dalej.<br>Póki co są widoczne punkty orientacyjne - wystające ze śniegu kawałki kosówki po obu stronach szerokiego garbu, więc dają nam szansę na powrót. Radek z Piotrem odrywają się i zaczynam się trochę o nich obawiać, czy nie pogubią się, schodząc. W pewnym momencie tracę z oczu ostatnie krzaki kosówki, a niebo zaczyna zlewać się ze śniegiem na ziemi. Ślady momentalnie zawiewa wiatr, więc zarządzam bezwzględny odwrót. Karolina jest mocno niepocieszona "bo znowu będę musiała tyle włazić, żeby zdobyć szczyt". A zabrakło nam bardzo niewiele - kilkaset metrów kopuły szczytowej. Ale jak mawia Baca, rzecznik prasowy ircowników "dalej idą tylko ci, o których potem można przeczytać".
Do tej pory szło nam się jeszcze znośnie, bo dmuchało w plecy, teraz czeka nas walka pod wiatr, który siecze nas niemiłosiernie w twarz. Zakładamy okulary, chusty a i tak czuć potęgę natury, która wali w nas lodowymi igłami.
Naszych śladów dawno nie ma, ale na szczęście układ wystających spod śniegu gałęzi kosówki wskazuje, gdzie mniej więcej biegnie szlak.
Pojawiają się pierwsze drzewa i tu już zgubienie ścieżki zejściowej nam nie grozi Tak przynajmniej się wydaje Karolinie... puszczam ją przodem - "Ty prowadzisz". Tym sposobem w parę minut jesteśmy poza szlakiem, gdzie efektownie zapadam się w kosówkę Wskazuję właściwy kierunek i wchodzimy w las, gdzie śladów tak szybko nie zasypuje.
W dół łapiemy dobre tempo. Raki dobrze trzymają, mimo stromizny. Śnieg wali gęsty, ale na szczęście w lesie się tego tak nie odczuwa i jest nawet możliwość zrobienia paru zdjęć.
Przyglądają nam się Szturmowcy Imperium. Prawdziwy fan Star Wars widzi ich wszędzie
W połowie zbocza doganiają na Radek i Piotr. Szczęśliwie odnaleźli zejście i nas dogonili, chociaż mówią, że były problemy z orientacją. Wychodzi na to, że byliśmy obozem trzecim, a cała ekipa zapracowała na sukces dwójki szczytowej
Teraz już w czwórkę spokojnie schodzimy w dolinę. Za chwilę jednak chłopaki wyrywają do przodu a my z Karoliną delektujemy się widokami ośnieżonych drzew. Padający śnieg towarzyszy nam aż do schroniska.
Wpadamy do naszego zimnego pokoju, uzupełniamy ubytki w brzuchach i wszyscy ucinają zasłużoną drzemkę. A potem... nie ma że boli - czas na nocne ćwiczenia i zabawy na śniegu. Wyłazimy przed schronisko, a tu gęsty śnieg zalepia oczy.
Najpierw foto pamiątkowe...
A potem ostra jazda na jabłuszku! Jest prędkość i wiatr we włosach.
Ekipa szaleje a silna grupa artystyczna w postaci mnie i Karoliny urywa się na nocne fotki. Ja robię za modela i oświetleniowca w jednym, a moja czołówka w tych warunkach jest jak latarnia morska
Wracamy do ciepłego/zimnego pokoju (właściwie po dwóch dniach nie otwierania okna atmosfera jest w nim już "ciepła" ) i realizujemy kolejny plan. Są urodziny Karoliny, więc impreza musi być. Jest "sto lat", są życzenia i jest snucie planów. Za pół roku czeka nas jubileusz - dwudziesty zlot letni.
Plany szybko się rozwijają, jest w nich nawet Olimp, tylko lotu na Marsa zabrakło
Piotr odpływa chwilami na krześle krześle, a gdy zapada cisza, robi szybki ogląda sytuacji, strzela szeroki uśmiech, że sytuacja "pod kontrolą" i odpływa dalej w czujny sen
Znowu kończymy po północy... jak to się mogło stać
4.
Rano pakowanie. Wojtek raz po raz zerka na swój plecak i zastanawia się, po co mu było 79 podkoszulków Winowajca szybko zostaje wskazany - "przecież kazałaś mi zapakować bo mogą się przydać". Dorotka wymownie milczy
Plecaki lądują tam, gdzie ich miejsce i czas ruszyć w dół. Wagi miało trochę ubyć, bo przecież zapasy zostały zjedzone, ale i tak czuć, że nadal można popracować nad optymalizacją zawartości...
Zejście jest jak w bajce. Po całonocnych opadach drzewa uginają się pod ciężarem śniegu. Na prawo i lewo towarzyszą nam niesamowite widoki, a głowa mało się nie ukręci.
Do tego co jakiś czas znowu sypie gęsty śnieg. Taka aura towarzyszy nam aż do wylotu doliny.
Śnieg, wszędzie śnieg...
Idziemy wytrwale, kilometry lecą
Wyganiam ekipę za zakręt, żeby mieć czysty kadr
Na Siwej Polanie dopadamy budki z oscypkami i po zrobieniu stosownych zapasów u "naszej babci" wkraczamy na parking ze śpiewem na ustach jak szerpowie z Nepalu na K2. "Parking strzeżony czynny całą dobę".
Przybywa parkingowy kot i obwieszcza, że dobrze pilnował, za co zostaje obdarowany solidną porcją głaskania
Do Tarnowa docieramy ekspresowo, bo praktycznie bez zatrzymania i równym tempem, co na Zakopiance praktycznie się nie zdarza. Kawka u naszych przyjaciół Wojtka i Dorotki i kolejne kilometry przed nami. Jeszcze 5 godzin spokojnej i płynnej jazdy i znowu wita nas bestia ze wschodu. Temperatura powitalna jakieś -12 stopni
Jeszcze tylko meldunki, że wszyscy dotarli bezpiecznie do domów i można spać w wygodnym łóżku.
Organizacja zlotu nie była łatwa... Od grudnia kraj stoi, wirus szaleje, żadnych imprez, knajpy zamknięte... mimo to ryzykujemy i rezerwujemy schronisko. Trzy dni przed zlotem łaskawa władza ogłasza, że otwiera hotele i schroniska. No to można zacząć przygotowania. Robię zapasy na wypadek, gdyby w schronisku nie było się czym pożywić
Część ircowników z różnych względów również nie może pojechać i ostatecznie z pierwszego składu zostaje nam 8 osób, co i tak nas cieszy
Wyjeżdżamy z córcią przed ósmą rano. Tegoroczna zima to pasmo kolejnych "bestii ze wschodu" Na szczęście zima na chwilę odpuściła, nie ma świeżego opadu, więc drogi są nieźle utrzymane i kilometry nam spokojnie lecą. Nawet budowa S19 do Rzeszowa nie przeszkadza w płynnej jeździe. Widać szeroki front robót na całym odcinku od Lublina, co bardzo mnie cieszy, bo nareszcie dojazd w Bieszczady będzie komfortowy
Przerwa na kawę w Tarnowie i czas w drogę. Wojtek zerka z niepokojem na plecak... czy aby 79 podkoszulków wystarczy?
Droga do Zakopanego mija spokojnie. Przyjmuje nas gościnnie zaprzyjaźniony opiekun Sokoła TOPR. Akurat stoi w hangarze, bo przechodzi mały remont, za to mamy okazję obejrzeć inny śmigłowiec, który chwilowo zastępuje Sokoła. To policyjny Black Hawk, który ląduje z przytupem, wzniecając wokół mały huragan
W tym czasie Karolina ogarnia nam pizzę, która znika w naszych pustych brzuchach i czas zlot zacząć. W kilkanaście minut przemieszczamy się na Siwą Polanę.
Dolina Chochołowska to niestety kilka dłużących się kilometrów, szczególnie nocą. Dzielimy się wkrótce na dwa zespoły - ja idę nieco szybciej z Karoliną, za nami tupie Wojtek ze swoim gigantycznym plecakiem i Dorotką do towarzystwa.
Idzie nam się całkiem dobrze, aura sprzyja, mróz trzyma, na niebie pojawiają się miliony gwiazd i rogalik księżyca.<br>A w połowie drogi nagle patrzy na nas dwoje świecących w blasku czołówki oczu... Oj ty lisku, czemu nie śpisz i ludzi straszysz?
Nareszcie jest schronisko! Z ulgą zrzucamy plecaki. Chyba już dziś nie damy rady wyjść na nocne zdjęcia, ale pogoda daje nadzieję na powtórkę jutro. Rządzi tu już ekipa z Lasek i Radek, którzy dotarli wcześniej. Serdeczne powitanie i czekamy już tylko na Wojtka i Dorotkę. Siedząc opatuleni w koce, bo... schronisko nie zdążyło się nagrzać i przypomina chłodnię
Jeszcze większe atrakcje czają się pod prysznicem. Co bardziej śmiali proponują morsowanie tamże
Wieczór nie mógł się zakończyć wcześniej jak o 1 w nocy
2.
Rano... nadal jest zimno Nie zachęca nas to do wyjścia z ciepłych śpiworów, więc wstawanie jest powolne. Co nie zmienia faktu, że w końcu się udaje. Dzisiejszy plan minimum to Grześ. Po bezchmurnym niebie pozostało tylko wspomnienie, prószy śnieg. Zerkamy z niepokojem w górę. Chwila prawdy nastąpi jednak jak zwykle po wyjściu ponad granicę lasu.
Teraz jednak spokojnie noga za nogą zdobywamy wysokość, podziwiając ośnieżone drzewa. Już na początek robi się na tyle ciepło, że trzeba się trochę przepakować - polary lądują w plecakach i od razu jest lepiej.
Wokół aura jak to w górach - zimowa Ośnieżone drzewa i wolno pnąca się w górę ścieżka sprzyjają pogaduchom Ani się obejrzymy i jesteśmy w pobliżu przełęczy.
Wychodzimy z lasu i od razu zauważamy zmianę - wieje. Na razie delikatnie.
Chwila na herbatkę i ruszamy do ataku szczytowego. Jest trochę stromo, ale jednak Grześ to nie jest wybitnie wielka góra i zdobywamy szczyt dość sprawnie.
Pierwsza czynność to... wyciąganie polarów i szybkie opatulenie się na cebulkę. Tu wieje już całkiem dobrze - w dodatku od strony Rakonia, który miał być kolejnym celem. W tej sytuacji pozostaje wyjąć... pieczarki A jakże - tym razem bez pudła zostały wniesione te właściwe - marynowane. Jak się okazuje rozwijamy się, bo Wojtek wpadł na kolejny cenny pomysł górski i wniósł łyżeczkę do pieczarek Chwała mu wieczna
Robimy kilka fotek i pora uciekać.
Plan zdobycia Rakonia jest może i realny, ale powrót pod lodowaty wiatr może być ekstremalny. Po kilku minutach zaczynamy pojedynczo schodzić. Ponownie zbieramy się wszyscy na przełęczy.
Piotrek wyciąga zacną naleweczkę i puszcza kolejkę w ruch. A potem... łączy się z Lenką, jako że nasza nieobecna ircowniczka ma urodziny. W ślad za nalewką rusza komórka Piotra i Lenka zbiera solidną porcję życzeń Ot technika
Teraz zostało nam zejść do schroniska, więc każdy łapie swoje tempo i ruszamy krok za krokiem w dół, bo też nigdzie się nam nie śpieszy. Jest znowu okazja pogadać.
Wpadamy do schroniska a tu Adaś obwieszcza, że wszyscy czekają na Dorotkę, która ma klucz do pokoju. Tak się składa, że idzie ostatnia Nie zostaje nic innego jak czymś się zająć. Bufet na szczęście wydaje posiłki na wynos, więc każdy zajął się jedzeniem Wkrótce michy są puste, a Dorotki dalej nie ma... Puszczam SMS do Wojtka, czy wszystko ok. Szybko odpisuje, że tak ale zabiwakowali jeszcze na Przełęczy Bobrowieckiej. Czekali podobno na bobry
Nic to, jak mawiał klasyk - mają być za pięć minut to wytrzymamy. Mija dziesięć minut. Nagle dzwoni Wojtek - gdzie jesteśmy bo stoją pod drzwiami bez klucza... Co się okazuje? Dorotka strażnik klucza zostawiła go rano na recepcji... Jak słusznie Wojtek zauważył - nie pytaliśmy o klucz
Wieczornej integracji tradycyjnie towarzyszą wspomnienia, a tych coraz więcej. W ramach podtrzymania więzi ircowych urządzamy sesję telefoniczną i obdzwaniamy wszystkich nieobecnych.
Znowu kończymy po północy...
3.
Pobudka. Budziki zostają skutecznie spacyfikowane, więc dopiero po ósmej udaje się ogarnąć grupę i plan. Plan na Trzydniowiański Wierch.
Wyłazimy ze schroniska i wracają zeszłoroczne koszmary. Kropi deszcz. Morale momentalnie siada, ale i tak ruszamy. Dwadzieścia minut i jesteśmy przy właściwym szlaku. Kropi z przerwami. Mamy jednak koncepcję, że wyżej będzie zimniej, więc kiedyś deszcz zamieni się w śnieg. Koncepcja okazuje się słuszna
Ścieżka początkowo płaska, dość szybko staje dęba. Docieramy w okolice żlebu i wbijamy się w strome zbocze. Deszcz już nie pada, za to sypie gęsty śnieg. Za plecami, gdzieś w dolinie przelatuje Black Hawk.
Śnieg jest coraz gęstszy ale i stok coraz bardziej stromy Robi się bajkowo. Widoki, jakie nam towarzyszą wzbudzają nieustający zachwyt.
Pierwsza rezygnuje Dorotka. Jak się potem okazało, założyła obóz pierwszy i żeby podtrzymać temperaturę, zajęła się zjazdami na jabłuszku
To moment, w którym trzeba założyć raki, bo podejście bez nich byłoby ciężkie.
Pozostali, ocierając pot z czoła wyłażą na grań, ale tu wcale nie jest bardziej płasko... jednak otaczająca przyroda jest tak piękna że gnamy ostro w górę.
Kończy się las, kończy się komfort wędrowania. Schodzący z góry ostrzegali nas, że nie jest dobrze. Zapakowujemy się w zapas polarów niesionych do tej pory w plecakach i się zaczyna... Najpierw zaczyna coraz mocniej dmuchać, potem siada widoczność.
Kasia zakłada obóz drugi i zawraca. Zostaje nas czwórka. Nacieramy dalej.<br>Póki co są widoczne punkty orientacyjne - wystające ze śniegu kawałki kosówki po obu stronach szerokiego garbu, więc dają nam szansę na powrót. Radek z Piotrem odrywają się i zaczynam się trochę o nich obawiać, czy nie pogubią się, schodząc. W pewnym momencie tracę z oczu ostatnie krzaki kosówki, a niebo zaczyna zlewać się ze śniegiem na ziemi. Ślady momentalnie zawiewa wiatr, więc zarządzam bezwzględny odwrót. Karolina jest mocno niepocieszona "bo znowu będę musiała tyle włazić, żeby zdobyć szczyt". A zabrakło nam bardzo niewiele - kilkaset metrów kopuły szczytowej. Ale jak mawia Baca, rzecznik prasowy ircowników "dalej idą tylko ci, o których potem można przeczytać".
Do tej pory szło nam się jeszcze znośnie, bo dmuchało w plecy, teraz czeka nas walka pod wiatr, który siecze nas niemiłosiernie w twarz. Zakładamy okulary, chusty a i tak czuć potęgę natury, która wali w nas lodowymi igłami.
Naszych śladów dawno nie ma, ale na szczęście układ wystających spod śniegu gałęzi kosówki wskazuje, gdzie mniej więcej biegnie szlak.
Pojawiają się pierwsze drzewa i tu już zgubienie ścieżki zejściowej nam nie grozi Tak przynajmniej się wydaje Karolinie... puszczam ją przodem - "Ty prowadzisz". Tym sposobem w parę minut jesteśmy poza szlakiem, gdzie efektownie zapadam się w kosówkę Wskazuję właściwy kierunek i wchodzimy w las, gdzie śladów tak szybko nie zasypuje.
W dół łapiemy dobre tempo. Raki dobrze trzymają, mimo stromizny. Śnieg wali gęsty, ale na szczęście w lesie się tego tak nie odczuwa i jest nawet możliwość zrobienia paru zdjęć.
Przyglądają nam się Szturmowcy Imperium. Prawdziwy fan Star Wars widzi ich wszędzie
W połowie zbocza doganiają na Radek i Piotr. Szczęśliwie odnaleźli zejście i nas dogonili, chociaż mówią, że były problemy z orientacją. Wychodzi na to, że byliśmy obozem trzecim, a cała ekipa zapracowała na sukces dwójki szczytowej
Teraz już w czwórkę spokojnie schodzimy w dolinę. Za chwilę jednak chłopaki wyrywają do przodu a my z Karoliną delektujemy się widokami ośnieżonych drzew. Padający śnieg towarzyszy nam aż do schroniska.
Wpadamy do naszego zimnego pokoju, uzupełniamy ubytki w brzuchach i wszyscy ucinają zasłużoną drzemkę. A potem... nie ma że boli - czas na nocne ćwiczenia i zabawy na śniegu. Wyłazimy przed schronisko, a tu gęsty śnieg zalepia oczy.
Najpierw foto pamiątkowe...
A potem ostra jazda na jabłuszku! Jest prędkość i wiatr we włosach.
Ekipa szaleje a silna grupa artystyczna w postaci mnie i Karoliny urywa się na nocne fotki. Ja robię za modela i oświetleniowca w jednym, a moja czołówka w tych warunkach jest jak latarnia morska
Wracamy do ciepłego/zimnego pokoju (właściwie po dwóch dniach nie otwierania okna atmosfera jest w nim już "ciepła" ) i realizujemy kolejny plan. Są urodziny Karoliny, więc impreza musi być. Jest "sto lat", są życzenia i jest snucie planów. Za pół roku czeka nas jubileusz - dwudziesty zlot letni.
Plany szybko się rozwijają, jest w nich nawet Olimp, tylko lotu na Marsa zabrakło
Piotr odpływa chwilami na krześle krześle, a gdy zapada cisza, robi szybki ogląda sytuacji, strzela szeroki uśmiech, że sytuacja "pod kontrolą" i odpływa dalej w czujny sen
Znowu kończymy po północy... jak to się mogło stać
4.
Rano pakowanie. Wojtek raz po raz zerka na swój plecak i zastanawia się, po co mu było 79 podkoszulków Winowajca szybko zostaje wskazany - "przecież kazałaś mi zapakować bo mogą się przydać". Dorotka wymownie milczy
Plecaki lądują tam, gdzie ich miejsce i czas ruszyć w dół. Wagi miało trochę ubyć, bo przecież zapasy zostały zjedzone, ale i tak czuć, że nadal można popracować nad optymalizacją zawartości...
Zejście jest jak w bajce. Po całonocnych opadach drzewa uginają się pod ciężarem śniegu. Na prawo i lewo towarzyszą nam niesamowite widoki, a głowa mało się nie ukręci.
Do tego co jakiś czas znowu sypie gęsty śnieg. Taka aura towarzyszy nam aż do wylotu doliny.
Śnieg, wszędzie śnieg...
Idziemy wytrwale, kilometry lecą
Wyganiam ekipę za zakręt, żeby mieć czysty kadr
Na Siwej Polanie dopadamy budki z oscypkami i po zrobieniu stosownych zapasów u "naszej babci" wkraczamy na parking ze śpiewem na ustach jak szerpowie z Nepalu na K2. "Parking strzeżony czynny całą dobę".
Przybywa parkingowy kot i obwieszcza, że dobrze pilnował, za co zostaje obdarowany solidną porcją głaskania
Do Tarnowa docieramy ekspresowo, bo praktycznie bez zatrzymania i równym tempem, co na Zakopiance praktycznie się nie zdarza. Kawka u naszych przyjaciół Wojtka i Dorotki i kolejne kilometry przed nami. Jeszcze 5 godzin spokojnej i płynnej jazdy i znowu wita nas bestia ze wschodu. Temperatura powitalna jakieś -12 stopni
Jeszcze tylko meldunki, że wszyscy dotarli bezpiecznie do domów i można spać w wygodnym łóżku.