Jak uciekłem na kilka dni od epidemii
: 2020-08-05, 18:24
Organizacja zlotu w tym roku odbyła się wyjątkowo błyskawicznie. I to pomimo epidemii wirusa. W jeden wieczór ustaliliśmy termin i miejsce. Oczywiście Słowacja – i tym razem lipiec.
W tym roku poprawiły mi się standardy – kierowca wozi mnie teraz na zloty 🙂 A tak naprawdę – nowy Ircownik Tomek, który dołączył jakiś czas temu do ekipy, zaproponował, że nas zawiezie. Jesteśmy na tak 🙂 Z naszego auta rezygnuje Piotr, bo ma dobry plan wspomóc grupę warszawską, więc korzystamy z okazji i zabieramy na pokład córcię, która od dawna marzyła o wyjeździe w góry.
Pada propozycja wyjazdu wczesnym rankiem – ruszamy punktualnie o 6 rano. To był szczęśliwy pomysł, bo trasa mija błyskawicznie i ani się obejrzymy, jak jesteśmy w Novej Lesnej. Synchronizacja jest niemal idealna, bo jednocześnie nadciągają trzy ekipy: nasza, warszawska i toruńska. Kwatera dopiero się szykuje, więc zarządzam krótką wycieczkę na jedyne w swoim rodzaju „rezane” do Pavla. Ten jak zawsze cieszy się na nasz widok 🙂
Wracając z „rezanego” odkrywamy, że czynny jest stary Gazdovski Dom, zwany teraz Św.Hubertem. Oj, dawno tu nie byliśmy… ile wspomnień mamy z tym miejscem. Oglądamy kartę, po czym każdy zamawia… „wyprażany syr” 🙂
Wracamy pod naszą kwaterę, gdzie wita nas z szerokim uśmiechem właścicielka Jana. Możemy teraz spokojnie ponosić na górę nasze szpargały i siąść do wieczornej integracji. Wkrótce nadciągają pozostałe ekipy – tarnowska i swarzędzka. Trzynaście osób – jak za najlepszych czasów. Niemożliwe, żeby po 20 latach jeszcze się ludziom chciało – a jednak 🙂
Wieczór jak zwykle upływa na wspominkach.
Na początek wydarza się pierwsza górska tragedia… pęka struna w gitarze. która jechała 500 kilometrów, a teraz niestety słabo nadaje się do użytku 🙁 Wszyscy wolą jednak pogadać jak śpiewać, więc stratę jakoś przeżyjemy.
Pierwszym pomysłem tegorocznego zlotu było odstawienie aut na czas zlotu i korzystanie z „elektriczki” – kolejki łączącej prawie wszystkie szlaki w słowackich Tatrach Wysokich. Po kilku dniach zgodnie orzekniemy, że był to strzał w dziesiątkę. Połączeń jest sporo, w dogodnych godzinach – na dodatek mamy sporo szczęścia, bo zwykle trafiamy na dworce tuż przed odjazdem i nie ma czekania.
Kasia wyciąga dziwną „strażacką kawę” 🙂 Stawia na nogi 🙂 Integracja jak zwykle jest wesoła i kończy się po północy.
Nadciąga ranek.
Szok! Niedowierzanie!
Jest szósta rano i wszyscy stawiają się na śniadanie! Najstarsi zlotowicze nie pamiętają takiej sytuacji. O siódmej jesteśmy gotowi do wymarszu na „elektriczkę”. Wieczorne zmęczenie wzroku spowodowało, że trochę źle odczytaliśmy rozkład jazdy 😉 Na szczęście poślizg to tylko 20 minut.
Cel na dziś – wspólnie uradzony dzień wcześniej – to Koprovy Stit. A to oznacza konieczność dojazdu nad Popradskie Pleso. Jazda trwa około godziny, sapiemy w maseczkach, ale nic nie poradzimy – takie czasy.
Teraz czeka nas asfaltowe podejście – nie wiem już, po raz który. Wspominam moje pierwsze sprzed 20 lat – była mgła, padał deszcz i mało co widziałem 🙂
Najmłodsza część ekipy, próbując zużyć nadmiar energii, wspina się na wielki przydrożny głaz, co kończy się pilnym wezwaniem na pomoc mamy, bo Adaś nie przewidział, że oprócz wejścia trzeba też zejść 😉
Jeszcze tylko krótka przerwa w schronisku na piwko i cesnakovą i ruszamy znanym nam szlakiem w kierunku naszej dzisiejszej góry. Do rozstaju jak zwykle docieramy ekspresem, skręcamy w lewo i już możemy odświeżać pamięć. Nie byliśmy tu już sporo lat.
Moja czwóreczka dzielnie naciera na przedzie, za nami kroczą pozostali. Dojście nad Hińczowe Pleso poszło nam sprawnie i czekamy na pozostałych, by uradzić plan ataku szczytowego.
Panorama VR
Jesteśmy na wysokości około 1900 metrów npm, więc jest dość chłodno – wyciągamy polary i czapki, ale długo nie siedzimy. Czas uderzyć w „ścianę płaczu” – czeka nas 300 metrów podejścia prawie pionowym zboczem. Idąc zygzakiem, pracowicie zdobywamy wysokość. Po około 50 minutach meldujemy się naszą całą czwórką na przełęczy. Pozostałych nie widać. Potem się okaże, że ruszyli sporo po nas i też dotarli na przełęcz.
Panorama VR
W czasie podejścia dopadła Radka „klątwa butów zlotowych”. Zamiast sprawdzonych „Lasockich” z zimowego przywiózł ze sobą stare buty górskie. A buty jak to buty – orzekły że pora dokonać żywota i pozbyły się obu podeszw 🙂 W tej sytuacji Radkowi pozostał tylko odwrót.
Pogoda wygląda na mało stabilną, co jakiś czas okoliczne szczyty giną w ciemnych chmurach, ale panuje cisza, nie wieje i co najważniejsze – nie grzmi. Na Rysach widać tłumy. W końcu są wakacje.
Widzę, że moja młodzież ma parcie na szczyt, który jest już w zasięgu ręki. Tym bardziej, że wspominamy ostatni odwrót spod Rysów.
Postanawiamy zaryzykować – deszcz da się przeżyć i co najważniejsze jesteśmy na niego przygotowani. Ruszamy zboczem w górę. Szybko nabieramy wysokości i oto zdobywamy pierwszy wierzchołek. Przed nami trudny technicznie kawałek, młodzież w takim terenie jeszcze nie szła, ale spokojnie puszczam ich pod opieką doświadczonego Ircownika. Sam zaś zostaję z młodszą córcią, która trochę narzeka na bolące kolana. Czekamy chwilę, patrząc, jak sobie poradzą. W górę poszli samodzielnie i w 10 minut byli na szczycie, w dół zaasekurował ich już Wojtek. Nareszcie zdobyli swój pierwszy prawdziwy tatrzański szczyt. 🙂
Droga w dół to długie dreptanie noga za nogą. Nudniejsza jest chyba tylko „Moda na sukces” 🙂 W okolicach jeziora czekamy dłuższy czas na schodzących Tomka i Karolinę.
Panorama VR
Mija nas ekspres, czyli Wojtek. „ile zdjęć robisz na zejściach?” – pyta. Nie robię. „No właśnie, to już wiesz dlaczego zbiegam, a nie schodzę”. I tyle go widzieliśmy. Muszę przemyśleć głęboko jego filozofię 😉
Panorama VR
Pewnie byśmy umarli z nudów, jednak tuż przed wejściem w kosówkę pojawia się modelka. Kozice widywałem wiele razy, ale zwykle z daleka. Ta postanowiła, że mam ją podziwiać w całej okazałości i stanęła 2 metry przede mną. Zerkając co jakiś czas, czy na pewno patrzę, skakała zadowolona z siebie po kamieniach, co jakiś czas przerywając skoki na wciągnięcie kolejnej kępki trawy. Pokaz trwał dobre 10 minut 🙂
Kolejna godzinka mija nam na dojściu do schroniska. Robimy krótką przerwę na odpoczynek. Łapiemy kontakt z pozostałymi, którzy już ruszyli w dół. Oczywiście zdążamy na „elektriczkę” i wracamy na kwaterę razem 🙂
Wieczór jak zawsze upływa na integracji i niekończących się rozmowach.
Drugi szok! Wszyscy bladym świtem meldują się posłusznie na śniadaniu. Dla podniesienia morale rzucamy poranny toast „i żeby pogoda była”, co Wojtek kwituje starym dobrym kawałem o trzech życzeniach niedźwiedzia. Po nim Kasia nie przestanie się śmiać przez dwa dni 🙂
Czas ruszać. Nasz cel to powrót na Slavkovski Stit. Ten, z którym mamy mnóstwo wspomnień – w szczególności tych z szaloną ucieczką przed burzą 😉
Tym razem jazda jest szybka, bo to tylko trzy stacje. Przesiadamy się do wagonu na Hrebienok (oczywiście oprócz Wojtka, który robi formę, więc wbiega na górę na własnych nogach).
Fotka z niedźwiadkami, jeszcze tylko „i żeby pogoda była”. Rozdzielamy ekipę – grupa szczytowa rusza na Magistralę w kierunku szczytu, pozostali mają plan na Chatę Zamkovskiego i najlepszą na świecie cesnakową.
Po wczorajszej wyrypie ruszam w trasę nieco sceptyczny. Zakładam sobie plany minimum i zgodnie z teorią czasoprzestrzeni – od rozstaju do dwunastej godziny 😉 Pierwszy etap ciągnę w towarzystwie naszej paczki. Włączył im się chyba najwyższy bieg i pędzą jakby się czegoś nawąchali 😉 Ledwo za nimi nadążam.
Na wyhladzie Maxymilianka pojawia się pierwszy sygnał ostrzegawczy. Nad szczytem wisi czarna chmura. Ekipa wyrywa mimo to do przodu, a ja siadam na chwilę i zerkam na rozwój sytuacji. Ucinam przy okazji pogawędkę z Polakiem, który wędruje z córką od schroniska do schroniska.
Za kilka minut chmura znika i od razu czuję przypływ energii 🙂 Moi rozmówcy przed chwilą ruszyli w górę, więc niewiele się zastanawiając ruszam za nimi. Slavkovski to niewdzięczny szczyt. Pięć godzin w górę zakosami, żadnego schroniska. Przecinam łany kosówki, kolejne osuwiska i znowu nawrót. Po godzinie osiągam drugi wyhlad. Widok stąd wynagradza wysiłek. W końcu jestem na wysokości około 1800 metrów npm. Do szczytu jest jednak jeszcze około 600 metrów. Przede mną „strefa śmierci” , wokół zaczyna się goła skała. Widzę, że nad szczytem znowu robi się kłębi. Koniec żartów. Wracają wspomnienia z ucieczki przed burzą sprzed kilku lat. Chwila bicia się z myślami i siadam do śniadania 🙂 Zobaczymy.
Mija 15 minut i sytuacja idzie raczej w złą stronę. Postanawiam schodzić. Mam nadzieję, że ekipa na górze wie co robi 🙂 Przez chwilę ich widziałem przed garbem na grani przede mną.
Zejście jak zejście… krok za krokiem i w dwie godziny jestem na dole.
Łapię kontakt z ekipą od cesnakovej – siedzą na herbatce pod Rainerovą Chatą. O – tego specjału sobie nie odmówię. Biję rekord w dojściu do schroniska,.
Ekipa właśnie podrywa dupcie i rusza do kolejki, ale zostają ze mną niezawodne córcie. Wciągamy herbatkę i gonimy pozostałych. Po dwóch dniach ostrych podejść ten kawałek szlaku nie robi żadnego wrażenia 🙂
Oczywiście zdążamy na kolejkę i w kilka minut jesteśmy w centrum Smokovca. Wpadamy na dworzec a tu czeka na nas „elektriczka”. To się nazywa optymalizacja czasu 🙂
Biegniemy głodni na kwaterę. Teraz zacznie się czekanie na ekipę szczytową. Zerkamy z niepokojem na góry. A tam nie wygląda to dobrze. Podobnie jak u nas na dole. Zaczyna się burza a potem nagły błysk, po którym za chwilę jest taki łomot, że mało z łóżek nie pospadaliśmy. Jest moc. Na szczęście cały czas mamy łączność ze schodzącymi. Oczywiście szczyt zdobyli, ale teraz mają nadmiar atrakcji: ulewa, grad, zejście w warunkach, w których kilka razy gubią szlak. Były też sesje zdjęciowe na szczycie. Na szczęście doświadczenie bierze górę i szczęśliwie wieczorem meldują się na kwaterze. Tu czeka na nich komitet powitalny. „Witacie jak Wielickiego po Evereście” – rzecze Wojtek. Należy im się 🙂
Na wieczór zarządzamy grilla. Słowacki kot próbuje coś wyżebrać, ale udajemy, że nie rozumiemy gadających po słowacku kotów 😉
Siedzimy do 22, ale że robi się chłodno, zarządzamy przeprowadzkę na górę, gdzie kontynuujemy wieczór do północy. Bo rano czeka nowy plan i „elektriczka”.
Cały wieczór to oczywiście opowieści o tej szalonej wyprawie.
Zaczyna się kolejny dzień. Miał być luźny, więc pobudkę zarządzamy godzinę później. Ciekawe, bo znowu wszyscy podrywają się niemal równocześnie. „Elektriczka” rządzi.
Wojtek z Grasią mają „zespół niespokojnych nóg”, więc urwali się wcześniej na wyrypę nad Batyżowieckie Pleso, a pozostali jak zwykle drepczą do wagonika i po godzinie wysiadamy nad Szczyrbskim Plesem.
Ruszamy wzdłuż tutejszych „Krupówek”. Jest sporo ludzi, stragany, pełne parkingi. Trzeba szybko opuścić to miejsce.
To będzie najszybsze w historii zlotów zdobycie Soliska. Zajmie nam około 15 minut. Pogoda od rana leży, korzystamy więc z krzesełek. Na górze jest jeszcze gorzej, wielka chmura wisi nam kilka metrów nad głowami, zostaje więc zająć stolik w schronisku i czekać. Kupujemy piwko i testujemy miejscową kuchnię. Chyba nie polecamy. Ceny na Słowacji też niestety mocno podskoczyły. Dobrze to już było. Czekanie się przedłuża, szczytu nie widać, więc nic tu raczej nie zdziałamy. Zarządzam odwrót, póki pogoda nie załamała się do reszty.
?resize=768%2C510
Wsiadamy na krzesełka i jazda w dół. Minutę przed finiszem wali w nas wielka kropla, a potem kolejne. Ostatnie metry to już wściekła ulewa. Przezornie wyjąłem na górze pelerynkę i teraz z Wercią próbujemy się pod nią skryć, szykując się jednocześnie do skoku z krzesełka i szybką ucieczkę pod pobliskie zadaszenie. Udaje się
Stoimy całym stadem stłoczeni pod daszkiem, na szczęście ulewa po 15 minutach się kończy.
Mam niedosyt marszu, więc porywam chętnych na rundkę wokół jeziora.
Na kolejkę oczywiście zdążamy i mamy nawet 10 minut do odjazdu. Brawo my.
Podróż powrotna to osobna historia. Znowu wpadamy na dworzec kilka minut przed odjazdem „elektriczki”. Spokojnie wkraczamy na peron, ze środka macha do nas pozostała część ekipy, ale w środku tłum. Pozostaje stanąć w korytarzu, złapać się czegoś i czekamy na odjazd. Przed nami stoi Słowak z wózkiem przed sobą, w którym za chwilę odbędzie się rytuał usypiania 🙂 Słowak gada nieustannie, tworzy jakieś historie, śpiewa, miauczy, szczeka i wydaje mnóstwo innych odgłosów. Dowiaduję się, że „pojedemy na maliny do Żyliny”, a „na szokoladu do Popradu”. Młody ma to wszystko w poważaniu. I tak przez godzinę 🙂 Gdy w końcu wysiadają w Smokovcu, wydaje się że to koniec atrakcji. Jednak nie – na pierwszym przystanku jakiś starszy pan wysiada z kolejki. Za chwilę jego współtowarzyszka orientuje się, że zniknął, więc rusza za nim w pogoń, gdy drzwi już się zamykają. Okazuje się że jednak nie zniknął i wpadają na siebie w drzwiach, gdy kolejka już niemal rusza. Pan wrócił. Niesie triumfalnie wyrwaną z korzeniami niewielką choinkę. Słowacja to ciekawy kraj.
Teraz już bez przeszkód dojeżdżamy do końca trasy.
Żeby nie było za łatwo – wysiadamy z kolejki i w połowie drogi zaczyna padać 🙂 Ostatnie metry dobiegamy już w ulewnym deszczu.
Wieczór jak zwykle upływa na niekończących się rozmowach, przerywanych toastami. Na koniec „i żeby pogoda była”, a Kasia oczywiście ma napad śmiechu.
Nieco głodni, postanawiamy wyruszyć na syr.
Knajpka w centrum niestety jest zamknięta, ale mamy alternatywę – przy drodze na kolejkę odkryliśmy nowy przybytek, gdzie jest szansa coś zjeść. Lokal chyba jest na rozruchu, ale jest to strzał w dziesiątkę. Jedzenie jest pyszne, jest niedrogo i sympatycznie. Pani obsługująca gości uwija się, bo jest trochę klientów, ale idzie to całkiem sprawnie.
Naszej dwójki szczytowej nadal nie widać. Dzwonimy, ale są nadal w podróży i raczej nie zdążą tu wpaść. Ustalamy plan, że idą prosto do kwatery. Posileni, ruszamy w drogę. Oczywiście dopada nas trzeci dziś deszcz 🙂
Rozkręca się trzeci dziś wieczór integracyjny – wrzucamy na stół co tam jeszcze zostało z zapasów i czekamy na powrót ze szlaku naszej dzielnej dwójki. Wreszcie są. Oczywiście czeka ich godne powitanie. Ludwiczkiem. Zdają szybką relację z trasy. Urobili kawał drogi, bo doszli aż nad Popradskie Pleso, skąd właśnie wrócili „elektriczką”. Farciarze – przez cały dzień nawet kurtek nie wyjęli. Cały dzień suchą stopą.
I w końcu nadeszła ta chwila, pakujemy się. Znowu zostało sporo zapasów – jakoś nigdy nie możemy trafić z ilością 🙂 Co się da, znika w trakcie śniadania. Adaś w trakcie jedzenia zadaje filozoficzne pytanie, dlaczego pająk ma większy tyłek niż głowę. Rozwiązanie problemu znajduje niezawodna Grasia: „bo jest kobietą”.
Zapakowani, ruszamy w trasę około dziesiątej. Kontaktujemy się przez całą trasę, i wszyscy docieramy bezpiecznie do domów. Plan na zlot zimowy już jest gotowy – zostaje odliczać miesiące.
W tym roku poprawiły mi się standardy – kierowca wozi mnie teraz na zloty 🙂 A tak naprawdę – nowy Ircownik Tomek, który dołączył jakiś czas temu do ekipy, zaproponował, że nas zawiezie. Jesteśmy na tak 🙂 Z naszego auta rezygnuje Piotr, bo ma dobry plan wspomóc grupę warszawską, więc korzystamy z okazji i zabieramy na pokład córcię, która od dawna marzyła o wyjeździe w góry.
Pada propozycja wyjazdu wczesnym rankiem – ruszamy punktualnie o 6 rano. To był szczęśliwy pomysł, bo trasa mija błyskawicznie i ani się obejrzymy, jak jesteśmy w Novej Lesnej. Synchronizacja jest niemal idealna, bo jednocześnie nadciągają trzy ekipy: nasza, warszawska i toruńska. Kwatera dopiero się szykuje, więc zarządzam krótką wycieczkę na jedyne w swoim rodzaju „rezane” do Pavla. Ten jak zawsze cieszy się na nasz widok 🙂
Wracając z „rezanego” odkrywamy, że czynny jest stary Gazdovski Dom, zwany teraz Św.Hubertem. Oj, dawno tu nie byliśmy… ile wspomnień mamy z tym miejscem. Oglądamy kartę, po czym każdy zamawia… „wyprażany syr” 🙂
Wracamy pod naszą kwaterę, gdzie wita nas z szerokim uśmiechem właścicielka Jana. Możemy teraz spokojnie ponosić na górę nasze szpargały i siąść do wieczornej integracji. Wkrótce nadciągają pozostałe ekipy – tarnowska i swarzędzka. Trzynaście osób – jak za najlepszych czasów. Niemożliwe, żeby po 20 latach jeszcze się ludziom chciało – a jednak 🙂
Wieczór jak zwykle upływa na wspominkach.
Na początek wydarza się pierwsza górska tragedia… pęka struna w gitarze. która jechała 500 kilometrów, a teraz niestety słabo nadaje się do użytku 🙁 Wszyscy wolą jednak pogadać jak śpiewać, więc stratę jakoś przeżyjemy.
Pierwszym pomysłem tegorocznego zlotu było odstawienie aut na czas zlotu i korzystanie z „elektriczki” – kolejki łączącej prawie wszystkie szlaki w słowackich Tatrach Wysokich. Po kilku dniach zgodnie orzekniemy, że był to strzał w dziesiątkę. Połączeń jest sporo, w dogodnych godzinach – na dodatek mamy sporo szczęścia, bo zwykle trafiamy na dworce tuż przed odjazdem i nie ma czekania.
Kasia wyciąga dziwną „strażacką kawę” 🙂 Stawia na nogi 🙂 Integracja jak zwykle jest wesoła i kończy się po północy.
Nadciąga ranek.
Szok! Niedowierzanie!
Jest szósta rano i wszyscy stawiają się na śniadanie! Najstarsi zlotowicze nie pamiętają takiej sytuacji. O siódmej jesteśmy gotowi do wymarszu na „elektriczkę”. Wieczorne zmęczenie wzroku spowodowało, że trochę źle odczytaliśmy rozkład jazdy 😉 Na szczęście poślizg to tylko 20 minut.
Cel na dziś – wspólnie uradzony dzień wcześniej – to Koprovy Stit. A to oznacza konieczność dojazdu nad Popradskie Pleso. Jazda trwa około godziny, sapiemy w maseczkach, ale nic nie poradzimy – takie czasy.
Teraz czeka nas asfaltowe podejście – nie wiem już, po raz który. Wspominam moje pierwsze sprzed 20 lat – była mgła, padał deszcz i mało co widziałem 🙂
Najmłodsza część ekipy, próbując zużyć nadmiar energii, wspina się na wielki przydrożny głaz, co kończy się pilnym wezwaniem na pomoc mamy, bo Adaś nie przewidział, że oprócz wejścia trzeba też zejść 😉
Jeszcze tylko krótka przerwa w schronisku na piwko i cesnakovą i ruszamy znanym nam szlakiem w kierunku naszej dzisiejszej góry. Do rozstaju jak zwykle docieramy ekspresem, skręcamy w lewo i już możemy odświeżać pamięć. Nie byliśmy tu już sporo lat.
Moja czwóreczka dzielnie naciera na przedzie, za nami kroczą pozostali. Dojście nad Hińczowe Pleso poszło nam sprawnie i czekamy na pozostałych, by uradzić plan ataku szczytowego.
Panorama VR
Jesteśmy na wysokości około 1900 metrów npm, więc jest dość chłodno – wyciągamy polary i czapki, ale długo nie siedzimy. Czas uderzyć w „ścianę płaczu” – czeka nas 300 metrów podejścia prawie pionowym zboczem. Idąc zygzakiem, pracowicie zdobywamy wysokość. Po około 50 minutach meldujemy się naszą całą czwórką na przełęczy. Pozostałych nie widać. Potem się okaże, że ruszyli sporo po nas i też dotarli na przełęcz.
Panorama VR
W czasie podejścia dopadła Radka „klątwa butów zlotowych”. Zamiast sprawdzonych „Lasockich” z zimowego przywiózł ze sobą stare buty górskie. A buty jak to buty – orzekły że pora dokonać żywota i pozbyły się obu podeszw 🙂 W tej sytuacji Radkowi pozostał tylko odwrót.
Pogoda wygląda na mało stabilną, co jakiś czas okoliczne szczyty giną w ciemnych chmurach, ale panuje cisza, nie wieje i co najważniejsze – nie grzmi. Na Rysach widać tłumy. W końcu są wakacje.
Widzę, że moja młodzież ma parcie na szczyt, który jest już w zasięgu ręki. Tym bardziej, że wspominamy ostatni odwrót spod Rysów.
Postanawiamy zaryzykować – deszcz da się przeżyć i co najważniejsze jesteśmy na niego przygotowani. Ruszamy zboczem w górę. Szybko nabieramy wysokości i oto zdobywamy pierwszy wierzchołek. Przed nami trudny technicznie kawałek, młodzież w takim terenie jeszcze nie szła, ale spokojnie puszczam ich pod opieką doświadczonego Ircownika. Sam zaś zostaję z młodszą córcią, która trochę narzeka na bolące kolana. Czekamy chwilę, patrząc, jak sobie poradzą. W górę poszli samodzielnie i w 10 minut byli na szczycie, w dół zaasekurował ich już Wojtek. Nareszcie zdobyli swój pierwszy prawdziwy tatrzański szczyt. 🙂
Droga w dół to długie dreptanie noga za nogą. Nudniejsza jest chyba tylko „Moda na sukces” 🙂 W okolicach jeziora czekamy dłuższy czas na schodzących Tomka i Karolinę.
Panorama VR
Mija nas ekspres, czyli Wojtek. „ile zdjęć robisz na zejściach?” – pyta. Nie robię. „No właśnie, to już wiesz dlaczego zbiegam, a nie schodzę”. I tyle go widzieliśmy. Muszę przemyśleć głęboko jego filozofię 😉
Panorama VR
Pewnie byśmy umarli z nudów, jednak tuż przed wejściem w kosówkę pojawia się modelka. Kozice widywałem wiele razy, ale zwykle z daleka. Ta postanowiła, że mam ją podziwiać w całej okazałości i stanęła 2 metry przede mną. Zerkając co jakiś czas, czy na pewno patrzę, skakała zadowolona z siebie po kamieniach, co jakiś czas przerywając skoki na wciągnięcie kolejnej kępki trawy. Pokaz trwał dobre 10 minut 🙂
Kolejna godzinka mija nam na dojściu do schroniska. Robimy krótką przerwę na odpoczynek. Łapiemy kontakt z pozostałymi, którzy już ruszyli w dół. Oczywiście zdążamy na „elektriczkę” i wracamy na kwaterę razem 🙂
Wieczór jak zawsze upływa na integracji i niekończących się rozmowach.
Drugi szok! Wszyscy bladym świtem meldują się posłusznie na śniadaniu. Dla podniesienia morale rzucamy poranny toast „i żeby pogoda była”, co Wojtek kwituje starym dobrym kawałem o trzech życzeniach niedźwiedzia. Po nim Kasia nie przestanie się śmiać przez dwa dni 🙂
Czas ruszać. Nasz cel to powrót na Slavkovski Stit. Ten, z którym mamy mnóstwo wspomnień – w szczególności tych z szaloną ucieczką przed burzą 😉
Tym razem jazda jest szybka, bo to tylko trzy stacje. Przesiadamy się do wagonu na Hrebienok (oczywiście oprócz Wojtka, który robi formę, więc wbiega na górę na własnych nogach).
Fotka z niedźwiadkami, jeszcze tylko „i żeby pogoda była”. Rozdzielamy ekipę – grupa szczytowa rusza na Magistralę w kierunku szczytu, pozostali mają plan na Chatę Zamkovskiego i najlepszą na świecie cesnakową.
Po wczorajszej wyrypie ruszam w trasę nieco sceptyczny. Zakładam sobie plany minimum i zgodnie z teorią czasoprzestrzeni – od rozstaju do dwunastej godziny 😉 Pierwszy etap ciągnę w towarzystwie naszej paczki. Włączył im się chyba najwyższy bieg i pędzą jakby się czegoś nawąchali 😉 Ledwo za nimi nadążam.
Na wyhladzie Maxymilianka pojawia się pierwszy sygnał ostrzegawczy. Nad szczytem wisi czarna chmura. Ekipa wyrywa mimo to do przodu, a ja siadam na chwilę i zerkam na rozwój sytuacji. Ucinam przy okazji pogawędkę z Polakiem, który wędruje z córką od schroniska do schroniska.
Za kilka minut chmura znika i od razu czuję przypływ energii 🙂 Moi rozmówcy przed chwilą ruszyli w górę, więc niewiele się zastanawiając ruszam za nimi. Slavkovski to niewdzięczny szczyt. Pięć godzin w górę zakosami, żadnego schroniska. Przecinam łany kosówki, kolejne osuwiska i znowu nawrót. Po godzinie osiągam drugi wyhlad. Widok stąd wynagradza wysiłek. W końcu jestem na wysokości około 1800 metrów npm. Do szczytu jest jednak jeszcze około 600 metrów. Przede mną „strefa śmierci” , wokół zaczyna się goła skała. Widzę, że nad szczytem znowu robi się kłębi. Koniec żartów. Wracają wspomnienia z ucieczki przed burzą sprzed kilku lat. Chwila bicia się z myślami i siadam do śniadania 🙂 Zobaczymy.
Mija 15 minut i sytuacja idzie raczej w złą stronę. Postanawiam schodzić. Mam nadzieję, że ekipa na górze wie co robi 🙂 Przez chwilę ich widziałem przed garbem na grani przede mną.
Zejście jak zejście… krok za krokiem i w dwie godziny jestem na dole.
Łapię kontakt z ekipą od cesnakovej – siedzą na herbatce pod Rainerovą Chatą. O – tego specjału sobie nie odmówię. Biję rekord w dojściu do schroniska,.
Ekipa właśnie podrywa dupcie i rusza do kolejki, ale zostają ze mną niezawodne córcie. Wciągamy herbatkę i gonimy pozostałych. Po dwóch dniach ostrych podejść ten kawałek szlaku nie robi żadnego wrażenia 🙂
Oczywiście zdążamy na kolejkę i w kilka minut jesteśmy w centrum Smokovca. Wpadamy na dworzec a tu czeka na nas „elektriczka”. To się nazywa optymalizacja czasu 🙂
Biegniemy głodni na kwaterę. Teraz zacznie się czekanie na ekipę szczytową. Zerkamy z niepokojem na góry. A tam nie wygląda to dobrze. Podobnie jak u nas na dole. Zaczyna się burza a potem nagły błysk, po którym za chwilę jest taki łomot, że mało z łóżek nie pospadaliśmy. Jest moc. Na szczęście cały czas mamy łączność ze schodzącymi. Oczywiście szczyt zdobyli, ale teraz mają nadmiar atrakcji: ulewa, grad, zejście w warunkach, w których kilka razy gubią szlak. Były też sesje zdjęciowe na szczycie. Na szczęście doświadczenie bierze górę i szczęśliwie wieczorem meldują się na kwaterze. Tu czeka na nich komitet powitalny. „Witacie jak Wielickiego po Evereście” – rzecze Wojtek. Należy im się 🙂
Na wieczór zarządzamy grilla. Słowacki kot próbuje coś wyżebrać, ale udajemy, że nie rozumiemy gadających po słowacku kotów 😉
Siedzimy do 22, ale że robi się chłodno, zarządzamy przeprowadzkę na górę, gdzie kontynuujemy wieczór do północy. Bo rano czeka nowy plan i „elektriczka”.
Cały wieczór to oczywiście opowieści o tej szalonej wyprawie.
Zaczyna się kolejny dzień. Miał być luźny, więc pobudkę zarządzamy godzinę później. Ciekawe, bo znowu wszyscy podrywają się niemal równocześnie. „Elektriczka” rządzi.
Wojtek z Grasią mają „zespół niespokojnych nóg”, więc urwali się wcześniej na wyrypę nad Batyżowieckie Pleso, a pozostali jak zwykle drepczą do wagonika i po godzinie wysiadamy nad Szczyrbskim Plesem.
Ruszamy wzdłuż tutejszych „Krupówek”. Jest sporo ludzi, stragany, pełne parkingi. Trzeba szybko opuścić to miejsce.
To będzie najszybsze w historii zlotów zdobycie Soliska. Zajmie nam około 15 minut. Pogoda od rana leży, korzystamy więc z krzesełek. Na górze jest jeszcze gorzej, wielka chmura wisi nam kilka metrów nad głowami, zostaje więc zająć stolik w schronisku i czekać. Kupujemy piwko i testujemy miejscową kuchnię. Chyba nie polecamy. Ceny na Słowacji też niestety mocno podskoczyły. Dobrze to już było. Czekanie się przedłuża, szczytu nie widać, więc nic tu raczej nie zdziałamy. Zarządzam odwrót, póki pogoda nie załamała się do reszty.
?resize=768%2C510
Wsiadamy na krzesełka i jazda w dół. Minutę przed finiszem wali w nas wielka kropla, a potem kolejne. Ostatnie metry to już wściekła ulewa. Przezornie wyjąłem na górze pelerynkę i teraz z Wercią próbujemy się pod nią skryć, szykując się jednocześnie do skoku z krzesełka i szybką ucieczkę pod pobliskie zadaszenie. Udaje się
Stoimy całym stadem stłoczeni pod daszkiem, na szczęście ulewa po 15 minutach się kończy.
Mam niedosyt marszu, więc porywam chętnych na rundkę wokół jeziora.
Na kolejkę oczywiście zdążamy i mamy nawet 10 minut do odjazdu. Brawo my.
Podróż powrotna to osobna historia. Znowu wpadamy na dworzec kilka minut przed odjazdem „elektriczki”. Spokojnie wkraczamy na peron, ze środka macha do nas pozostała część ekipy, ale w środku tłum. Pozostaje stanąć w korytarzu, złapać się czegoś i czekamy na odjazd. Przed nami stoi Słowak z wózkiem przed sobą, w którym za chwilę odbędzie się rytuał usypiania 🙂 Słowak gada nieustannie, tworzy jakieś historie, śpiewa, miauczy, szczeka i wydaje mnóstwo innych odgłosów. Dowiaduję się, że „pojedemy na maliny do Żyliny”, a „na szokoladu do Popradu”. Młody ma to wszystko w poważaniu. I tak przez godzinę 🙂 Gdy w końcu wysiadają w Smokovcu, wydaje się że to koniec atrakcji. Jednak nie – na pierwszym przystanku jakiś starszy pan wysiada z kolejki. Za chwilę jego współtowarzyszka orientuje się, że zniknął, więc rusza za nim w pogoń, gdy drzwi już się zamykają. Okazuje się że jednak nie zniknął i wpadają na siebie w drzwiach, gdy kolejka już niemal rusza. Pan wrócił. Niesie triumfalnie wyrwaną z korzeniami niewielką choinkę. Słowacja to ciekawy kraj.
Teraz już bez przeszkód dojeżdżamy do końca trasy.
Żeby nie było za łatwo – wysiadamy z kolejki i w połowie drogi zaczyna padać 🙂 Ostatnie metry dobiegamy już w ulewnym deszczu.
Wieczór jak zwykle upływa na niekończących się rozmowach, przerywanych toastami. Na koniec „i żeby pogoda była”, a Kasia oczywiście ma napad śmiechu.
Nieco głodni, postanawiamy wyruszyć na syr.
Knajpka w centrum niestety jest zamknięta, ale mamy alternatywę – przy drodze na kolejkę odkryliśmy nowy przybytek, gdzie jest szansa coś zjeść. Lokal chyba jest na rozruchu, ale jest to strzał w dziesiątkę. Jedzenie jest pyszne, jest niedrogo i sympatycznie. Pani obsługująca gości uwija się, bo jest trochę klientów, ale idzie to całkiem sprawnie.
Naszej dwójki szczytowej nadal nie widać. Dzwonimy, ale są nadal w podróży i raczej nie zdążą tu wpaść. Ustalamy plan, że idą prosto do kwatery. Posileni, ruszamy w drogę. Oczywiście dopada nas trzeci dziś deszcz 🙂
Rozkręca się trzeci dziś wieczór integracyjny – wrzucamy na stół co tam jeszcze zostało z zapasów i czekamy na powrót ze szlaku naszej dzielnej dwójki. Wreszcie są. Oczywiście czeka ich godne powitanie. Ludwiczkiem. Zdają szybką relację z trasy. Urobili kawał drogi, bo doszli aż nad Popradskie Pleso, skąd właśnie wrócili „elektriczką”. Farciarze – przez cały dzień nawet kurtek nie wyjęli. Cały dzień suchą stopą.
I w końcu nadeszła ta chwila, pakujemy się. Znowu zostało sporo zapasów – jakoś nigdy nie możemy trafić z ilością 🙂 Co się da, znika w trakcie śniadania. Adaś w trakcie jedzenia zadaje filozoficzne pytanie, dlaczego pająk ma większy tyłek niż głowę. Rozwiązanie problemu znajduje niezawodna Grasia: „bo jest kobietą”.
Zapakowani, ruszamy w trasę około dziesiątej. Kontaktujemy się przez całą trasę, i wszyscy docieramy bezpiecznie do domów. Plan na zlot zimowy już jest gotowy – zostaje odliczać miesiące.