Od razu napiszę, że zainspirował mnie kolega z mojego koła turystycznego, który na swoim blogu napisał rzecz o napotkanej w Górach Rodniańskich... sasance alpejskiej. Trochę nietypowej, bo kwitnącej nie w czerwcu, czy lipcu, jak bozia przykazała, lecz we wrześniu.
Jak zwykle przepraszam za jakość moich fotografii.
Mrozen pisze:"W Alpach Rodniańskich. Sasanka alpejska pod Pietrosulem – anomalia na szlaku"
https://kunstkamerasudecka.blogspot.com ... ejska.html
Piotrku, ta Twoja sasanka przywołała wspomnienie o pewnej wycieczce sprzed lat, gdy o SKPS-owskim antykwariacie nawet się jeszcze nie myślało. Odbyłem ją niespełna dwa lata po swoich otrzęsinach na przewodnika studenckiego. Zresztą drugi uczestnik tej wycieczki, Piotrek N., dokładnie w tym samym dniu i w tym samym miejscu otrzymał swoją trójkątną blachę (Bielice, "Chatka Cyborga" i początek grudnia 1982 r.).
Ale po kolei...
Tak gdzieś wiosną 1984 r. Włodek Szczęsny wraz z Arturem G. i Władkiem S. wpadli na pomysł zorganizowania w lecie 1985 r. naszej kołowej wyprawy w Himalaje. Miała to być trwająca przeszło dwa miesiące wyprawa składająca się z dwóch części: najpierw trekkingowej, której celem było zdobycie kondycji, aklimatyzacji itp. i późniejszej sportowej, ukierunkowanej na zdobycie jakiegoś himalajskiego szczytu. Szczegóły, cele i przebieg tej wyprawy to temat na kolejną, a właściwie kolejne, opowieści.
Istotne jest to, że kierownictwo wyprawy zostało powierzone Władkowi S., mającemu największy himalajski staż sportowy, najściślej spośród członków SKPS był on związany z wrocławskim Klubem Wysokogórskim, był instruktorem taternictwa, jego sportowe osiągnięcia taternickie, zwłaszcza zimowe, były doceniane w środowisku, także na łamach "Taternika" itp., itd.
Władek postanowił nas do wyprawy w Himalaje odpowiednio przygotować. O tym, że niektórzy z nas kondycję mają przyzwoitą, to wiedział. Postanowił więc nas podszkolić od strony sportowej. Wyjazdy w skałki w Góry Sokole, zimowe wspinanie w karkonoskich Śnieżnych Kotłach w oparciu o "Chatkę pod Śmielcem" (na to przewidziana była zima 1984/85), było tym, co można było przeprowadzić w naszych Sudetach.
Aby oswoić nas z ekspozycją zorganizował tygodniowy lipcowy obóz w Tatrach - nocowaliśmy w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Miał to być wyjazd głównie taternicki. W plecakach liny, żelastwo, tomiki Paryskiego (te opisujące Dolinę Pięciu Stawów i jej najbliższe otoczenie), najlżejsze z możliwych aparaciki fotograficzne. Władek już wcześniej załatwił nam swobodne pozaszlakowe łażenie po Dolinie.
Po południu 7 lipca znaleźliśmy się w schronisku; jeszcze w tym samym dniu wieczorem z Bożenką B. połaziłem trochę po szlakach ponad schroniskiem. W drugim dniu, tj. w niedzielę 8 lipca, Władek zarządził wycieczkę - jeszcze bez sprzętu wspinaczkowego - której celem było zapoznanie się z topografią Doliny Pięciu Stawów. Mieliśmy podchodzić pod przyszłe cele, oceniać z dołu, bez zaglądania do Paryskiego, stopień trudności wspinaczki, szacunkowy czas jej przejścia, możliwości ewakuacji i takie tam rzeczy.
Wszystko byłoby pięknie i ładnie, gdyby nie to, że pod koniec pierwszej godziny naszej wycieczki zaczął sypać śnieg. Nie prószyć - ale właśnie sypać. Regularnie, intensywnie, w hurtowych ilościach. Po kwadransie wszystko wokół było białe. Próbowaliśmy wejść w śniegu, bo przecież mogliśmy, na Gładką Przełęcz - zsuwaliśmy się ze śniegiem, na Czarną Ławkę - też się nie dało. Zaczęły się pojawiać lawiny, najpierw takie jakieś nieśmiałe, później już nieśmieszne. To wszystko w lipcu i po dwóch godzinach kataklizmu - w lipcowym ostrym słońcu. Słońcu nad naszymi głowami i odbijającym się od każdego kryształka śniegu pod naszymi stopami.
Trochę zdjęć z tego lipcowego dnia mam - tu dam tylko kilka: trochę górek i niezamarzniętych stawów, jakieś drugie śniadanie na trasie, zasypane śniegiem ścieżki i my.
Wróciliśmy do schroniska i spojrzeliśmy po sobie. Czerwone twarze, pęcherze, spalona skóra na dłoniach. Nie tylko my - chyba z 60-70% wszystkich turystów przebywających w schronisku miało identyczne objawy. Poszukiwania kogoś, kto miałby maść z witaminą A, czy cokolwiek innego pozwalającego zmniejszyć nasze męki. Pukania do drzwi i pytania "czy macie może bandaż, czy to, czy tamto?". Mieliśmy gitarę - nie dało się grać, bo dłonie poparzone i opuchnięte, twarz też, usta i wargi spalone, na szczęście jeszcze bez zwiastunów opryszczki.
Poniedziałek to... Może po prostu przepiszę zdanie z moich zachowanych notatek: "9. 07. 84, poniedziałek, dzień odpoczynku - leczenie poparzeń słonecznych". Tylko tyle.
We wtorek Władek nie zdecydował się na wspinaczkę. Z rąk jeszcze złaziła skóra, poza tym w skałach, w szczelinach zalegał cały czas śnieg. Sprzęt zaś mieliśmy na warunki typowo letnie. Zaordynował więc zajęcia w podgrupach... Część wybrała schronisko i dalsze kurowanie, Piotrek i ja postanowiliśmy zrobić jakąś turystyczną wycieczkę. Nie będę z niej snuł relacji - była dość długa, wróciliśmy do schroniska pod wieczór. Gdy dzisiaj odczytuję trasę to się dziwię, że błąkaliśmy się niemalże w kółko. Być może chcieliśmy w różnych porach dnia być w tych samych miejscach - tu mam na myśli Polanę pod Wołoszynem. Już nie pamiętam. I to wszystko z jakimiś prowizorycznymi wykonanymi z gazy i bandaża zasłonkami na naszych poranionych twarzach.
Tak oto sobie szliśmy - znowuż sięgam do notatek: "10 lipca 1984 r. (wtorek) Tatry: Dolina Pięciu Stawów Polskich - dolina Roztoki - Wodogrzmoty Mickiewicza - Polana Pod Wołoszynem (1254) - Rówień Waksmundzka - Gęsia Szyja (1490) - Rusinowa Polana - Wiktorówki - Rusinowa Polana - Polana Pod Wołoszynem (1254) - Wodogrzmoty Mickiewicza - Schronisko w Roztoce - Wodogrzmoty Mickiewicza - Dolina Pięciu Stawów Polskich; 39 p. GOT (wycieczka z Piotrkiem)"
W kolejnym dniu, w środę, była ta sasanka. W nocy dosypało trochę śniegu. Ze skał znów nici. Obudziliśmy się z Władkiem i Piotrkiem dość wcześnie, bo tak trochę po piątej. Wyjrzeliśmy przed schronisko... i Władek dał nam wolną rękę.
Było tuż po świcie, puste góry, mieliśmy całą dolinę dla siebie. To poszliśmy na Gładką Przełęcz. Tym razem się dało. Ten śnieg z przedwczoraj albo zjechał, albo się stopił, a tego sprzed paru godzin było niewiele.
Na Gładkiej Przełęczy byliśmy tylko my - Piotrek i ja. I ta sasanka - wychylająca się spod śniegu...
Sasanka alpejska (Pulsatilla alpina), chociaż dla mnie dzisiaj raczej ORWO-wska - niezbyt piękna, czy może raczej na niezbyt pięknym zdjęciu, ale tkwiąca bardzo mocno w pamięci
Patrząca jak my w stronę słońca - gdzieś w kierunku Tatr Bielskich
wieczorem pewnie w stronę Świnicy
Pobyliśmy trochę na Gładkiej Przełęczy... I co dalej? Tak już schodzić? Przed ósmą rano? Nie zabraliśmy na ten tatrzański tydzień ani przewodnika Zwolińskiego, ani też Nyki, ale któryś z nas pamiętał z lektury tych książek zachwyty autorów nad urokiem tak blisko od nas położonych Zaworów. Może pójdziemy na tę przełęcz? Tylko na nią? Tu już szarżowaliśmy! Mijał już wprawdzie rok od zawieszenia stanu wojennego, ale przepisy graniczne były nadal restrykcyjne. Zresztą Wojska Ochrony Pogranicza były cały czas formacją Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tak jak milicja i ZOMO.
Zaryzykowaliśmy..., zresztą nie pierwszy raz w tym dniu... Z Zaworów na Gładką Przełęcz nie wróciliśmy... Najpierw z przełęczy gapiliśmy się zauroczeni na mur Hrubego i wyglądający ku nam zza niego wierzchołek Krywania. A potem zaczęliśmy schodzić niżej...
Później coś zaczęło nas ciągnąć do góry...
Po nieco ponad dwu godzinach znaleźliśmy się na... Szpiglasowym Wierchu
Późniejsza część wycieczki była już "legalna". Zerkam do notatnika "... - Szpiglasowy Wierch (2172) - ż. - Szpiglasowa Przełęcz (2110) - ż. - Dolina za Mnichem - ż. - Morskie Oko (1399) - n. - pn. zbocza Opalonego (Świstówka) - n. - Dolina Pięciu Stawów Polskich; 34 p. GOT (Wycieczka na Słowację przez zieloną granicę; z Piotrkiem)"
Dwa następne dni dla naszej SKPS-owskiej grupki były już takie, jakie miały być w założeniu. Coś zrealizowano, czegoś nie - zdjęć nie robiłem. Z ciekawostek, takich już trochę anegdotycznych, to przygoda Andrzeja "Astronoma" W., któremu podczas wspinaczki - gdzieś na Kozich Czubach - wyleciał z rąk młotek. Wspinał się wtedy z Anią Sz. Poleciał gdzieś w dół, do żlebu obok (nie "Astronom" oczywiście, lecz ten młotek). Młotek, taki zwykły, kupiony w sklepie z narzędziami - podrasowany jedynie do celów taternickich. W schronisku "Astronom" płakać zaczął wniebogłosy, że zginął mu prawdziwy "Stubai". Pół schroniska współczuło i pocieszało. A rano "Astronom" poszedł przestudiować schroniskową książkę wyjść taternickich. Okazało się, że aż pięć czy sześć zespołów poszło pod wczorajszą ścianę "Astronoma", z czego po dwie ekipy robiły żleby po obydwu stronach jego filara. Czy któryś z zespołów znalazł "astronomowy" młotek, o tym kroniki pięciostawiańskiego schroniska milczą.
W niedzielę 14 lipca 1984 r. zakończył się nasz krótki obóz w Tatrach. Mój aparat wydusił jeszcze z siebie, czy może raczej z końcówki filmu, jedno zdjęcie - Bożenki B. stojącej przy rozpadającym się szałasie w Starej Roztoce. Godzinę później WOP-iści z Łysej Polany zarekwirowali jej wojskowe spodnie - moro. Nie było gadania. W ciągu pięciu minut miała z plecaka wyciągnąć coś innego i się przebrać.
Zaś dwa tygodnie później dwójka uczestników tego obozu - "Astronom" i ja - znalazła się w składzie innego SKPS-owskiego obozu, tym razem wędrownego (Rumuńska Bukowina, Góry Rodniańskie, Suhard i Kelimeny).
I była to bombowa wyprawa...
Ale to już zupełnie inna historia.