Szarobure Wierchy z bonusem...
: 2020-02-13, 01:29
Parę lat temu, dokładnie niecałe pięć, była taka jesienna październikowa sobota. Szara, bura i do dupy. Tzn. od samego rana padał sobie deszcz. Na zdjęciach go widać nie będzie, ale padało przez dobre pół dnia. Nie wiedzieliśmy, czy w ogóle warto gdzieś wychodzić, czy nie zagościć od razu w jakiejś knajpie na Krupówkach. Pomyśleliśmy, że najwyżej skończymy na piwku w Ornaku i tyle z tego dnia będziemy mieli. Jak za mało, to poprawimy Krupówkami na wieczór. Stało się na szczęście całkiem inaczej i wyszedł z tego bardzo długi dzień w górach...
Zaczęło się w Kirach. Kawałek Doliną Kościeliską, po czym odbicie na czerwony szlak w stronę Ciemniaka. Cały czas padało, tzn. trochę przesadzam, w sumie to kropiło, ale dosyć gęsto. Po wyjściu z lasu, zaczęło dodatkowo strasznie wiać i gówno w sumie było widać.
Przemieszczanie też jakoś specjalnie szybko nam nie szło, chociaż i tak szybciej niż wg czasów mapowych, ale to tylko dlatego, że nie było warunków do robienia zdjęć i aparat w większości przeleżał w plecakach.
Docieramy w końcu do pierwszego szczytu, czyli Ciemniaka. Pogoda cały czas bez zmian.
Po ruszeniu w stronę Krzesanicy, coś drgnęło. Momentami chmury zaczęły się przerzedzać i coś zaczęło być widać. Pamiętam jak się podniecaliśmy, na każdy kontur jakiejś góry, które na kilka sekund wychodziły z pomiędzy chmur. Na nic więcej i tak nie liczyliśmy, więc wszystko co wyglądało inaczej niż szara plama, było dla nas naprawdę satysfakcjonujące. Aż tu nagle, zaczęło się wszystko się zmieniać i było widać z minuty na minutę coraz więcej. Na początku nieśmiało...
Potem coraz to więcej, najpierw, tylko w dół, ale dobre i to.
W tym momencie dalej na nic więcej nie liczyliśmy i mieliśmy wrażenie, że to już było to apogeum widokowe tego dnia. Dla urozmaicenia ukazały się też jakieś zwierzęta.
Potem nieśmiało zaczął wychodzić nam na przeciw jakiś Rycerz, śpiący i nieśmiały, ale jednak to był on.
I jakieś tam inne góry, które mieliśmy w planach dzisiaj zdobyć.
Potem na szczęście, było już tylko lepiej.
Ogólnie pisząc, to było szaro, buro i rudo... aczkolwiek coraz ładniej. I przede wszystkim przestało padać, dalej wiało, ale też już coraz mniej.
Droga też strasznie się dłużyła, niby cały czas cel było widać, wydawał się bardzo blisko, ale nie szło do niego dojść. Z racji tego, że na początku w ogóle zdjęć nie robiliśmy, to teraz nadrabialiśmy z nawiązką.
Z racji tego, że Małołączniak miał być celem finalnym tej wycieczki, to też się specjalnie nie spieszyliśmy i przedłużaliśmy dojście do niego, a nóż jakaś niespodzianka nas dzisiaj jeszcze spotka i tak się w sumie stało. Tylko całkiem inna niż sobie wyobrażaliśmy. Liczyliśmy co najwyżej na ciut lepszy widok tego dnia.
Na razie było jak było.
Po trudnych bojach z robieniem zdjęć, udało się stanąć na Małołączniaku. Godzina już prawie 17:00, więc jak na jesień dosyć późno. Pozostaje nam po prostu kierować się szybko w dół. Tak też robimy i zaczynamy schodzić.
Aż tu nagle, zaczęło wychodzić słońce, na sam koniec dnia.
Giewont co jakiś czas oświetla ładnie powoli zachodzące słońce i zaczyna kusić coraz bardziej. Na początku niby nie wchodzi to w grę, ale z każdym kolejnym krokiem, coraz więcej w głowie się rodzi. Że dzień taki to dupy był cały, więc może jeszcze warto tu trochę zostać i jeszcze raz dzisiaj wspiąć się do góry.
Łamaliśmy się dosyć długo, bo wiadomo było, że skończy się to schodzeniem po ciemku, ale co tam, byle do schroniska na Kondratowej, a potem to już będzie z górki. Kwaterę w Zakopanem mamy, więc możemy i o północy wrócić bez problemu. A Giewont już tak blisko...
A dzień coraz piękniejszy.
I jeszcze w nagrodę jedna kozica, która ładnie pozowała przed samym szczytem.
I jakoś po 18:00, Giewont zostaje zdobyty. Byliśmy ostatnimi ludźmi tego dnia na szczycie więc już nikt nam nie przeszkadzał. Zero ludzi, cisza, spokój i zacne widoczki. Był to mój trzeci raz na Giewoncie i zawsze było podobnie. Tzn. podobnie jeśli chodzi o ludzi, nie o widoki. Dwa razy byłem tam jesienią i raz w weekend majowy i zawsze miałem przynajmniej 20-30 minut, gdzie na szczycie byłem sam, albo z osobami z którymi przyszedłem. Dlatego nie znam tego oblężonego przez ludzi Giewontu i kolejek na szczyt i całkiem miło ten szczyt zawsze wspominam. Pewnie jeszcze nie raz tam wrócę.
Jakoś o 18:30 zaczęliśmy schodzić. Po godzinie byliśmy pod schroniskiem. Było już całkiem ciemno. Ale to było nieważne. Byliśmy bardzo podekscytowani tym Giewontem, a najbardziej tą kozicą na tle zachodzącego słońca. To była taka największa nagroda tego dnia i tylko dla tej kozicy ten trud się nam opłacał. Chociaż sam Giewont i warunki mu towarzyszące też były niczego sobie. Tak czy tak zgodnie stwierdziliśmy, że ten Giewont był perełką tej wycieczki i gdyby nie on, to za wiele z tego dnia, nie byłoby co wspominać.
Ostatnie zdjęcie spod schroniska i droga w ciemnościach do Zakopanego.
Ogólnie pisząc, to był piękny dzień w Tatrach.
Zaczęło się w Kirach. Kawałek Doliną Kościeliską, po czym odbicie na czerwony szlak w stronę Ciemniaka. Cały czas padało, tzn. trochę przesadzam, w sumie to kropiło, ale dosyć gęsto. Po wyjściu z lasu, zaczęło dodatkowo strasznie wiać i gówno w sumie było widać.
Przemieszczanie też jakoś specjalnie szybko nam nie szło, chociaż i tak szybciej niż wg czasów mapowych, ale to tylko dlatego, że nie było warunków do robienia zdjęć i aparat w większości przeleżał w plecakach.
Docieramy w końcu do pierwszego szczytu, czyli Ciemniaka. Pogoda cały czas bez zmian.
Po ruszeniu w stronę Krzesanicy, coś drgnęło. Momentami chmury zaczęły się przerzedzać i coś zaczęło być widać. Pamiętam jak się podniecaliśmy, na każdy kontur jakiejś góry, które na kilka sekund wychodziły z pomiędzy chmur. Na nic więcej i tak nie liczyliśmy, więc wszystko co wyglądało inaczej niż szara plama, było dla nas naprawdę satysfakcjonujące. Aż tu nagle, zaczęło się wszystko się zmieniać i było widać z minuty na minutę coraz więcej. Na początku nieśmiało...
Potem coraz to więcej, najpierw, tylko w dół, ale dobre i to.
W tym momencie dalej na nic więcej nie liczyliśmy i mieliśmy wrażenie, że to już było to apogeum widokowe tego dnia. Dla urozmaicenia ukazały się też jakieś zwierzęta.
Potem nieśmiało zaczął wychodzić nam na przeciw jakiś Rycerz, śpiący i nieśmiały, ale jednak to był on.
I jakieś tam inne góry, które mieliśmy w planach dzisiaj zdobyć.
Potem na szczęście, było już tylko lepiej.
Ogólnie pisząc, to było szaro, buro i rudo... aczkolwiek coraz ładniej. I przede wszystkim przestało padać, dalej wiało, ale też już coraz mniej.
Droga też strasznie się dłużyła, niby cały czas cel było widać, wydawał się bardzo blisko, ale nie szło do niego dojść. Z racji tego, że na początku w ogóle zdjęć nie robiliśmy, to teraz nadrabialiśmy z nawiązką.
Z racji tego, że Małołączniak miał być celem finalnym tej wycieczki, to też się specjalnie nie spieszyliśmy i przedłużaliśmy dojście do niego, a nóż jakaś niespodzianka nas dzisiaj jeszcze spotka i tak się w sumie stało. Tylko całkiem inna niż sobie wyobrażaliśmy. Liczyliśmy co najwyżej na ciut lepszy widok tego dnia.
Na razie było jak było.
Po trudnych bojach z robieniem zdjęć, udało się stanąć na Małołączniaku. Godzina już prawie 17:00, więc jak na jesień dosyć późno. Pozostaje nam po prostu kierować się szybko w dół. Tak też robimy i zaczynamy schodzić.
Aż tu nagle, zaczęło wychodzić słońce, na sam koniec dnia.
Giewont co jakiś czas oświetla ładnie powoli zachodzące słońce i zaczyna kusić coraz bardziej. Na początku niby nie wchodzi to w grę, ale z każdym kolejnym krokiem, coraz więcej w głowie się rodzi. Że dzień taki to dupy był cały, więc może jeszcze warto tu trochę zostać i jeszcze raz dzisiaj wspiąć się do góry.
Łamaliśmy się dosyć długo, bo wiadomo było, że skończy się to schodzeniem po ciemku, ale co tam, byle do schroniska na Kondratowej, a potem to już będzie z górki. Kwaterę w Zakopanem mamy, więc możemy i o północy wrócić bez problemu. A Giewont już tak blisko...
A dzień coraz piękniejszy.
I jeszcze w nagrodę jedna kozica, która ładnie pozowała przed samym szczytem.
I jakoś po 18:00, Giewont zostaje zdobyty. Byliśmy ostatnimi ludźmi tego dnia na szczycie więc już nikt nam nie przeszkadzał. Zero ludzi, cisza, spokój i zacne widoczki. Był to mój trzeci raz na Giewoncie i zawsze było podobnie. Tzn. podobnie jeśli chodzi o ludzi, nie o widoki. Dwa razy byłem tam jesienią i raz w weekend majowy i zawsze miałem przynajmniej 20-30 minut, gdzie na szczycie byłem sam, albo z osobami z którymi przyszedłem. Dlatego nie znam tego oblężonego przez ludzi Giewontu i kolejek na szczyt i całkiem miło ten szczyt zawsze wspominam. Pewnie jeszcze nie raz tam wrócę.
Jakoś o 18:30 zaczęliśmy schodzić. Po godzinie byliśmy pod schroniskiem. Było już całkiem ciemno. Ale to było nieważne. Byliśmy bardzo podekscytowani tym Giewontem, a najbardziej tą kozicą na tle zachodzącego słońca. To była taka największa nagroda tego dnia i tylko dla tej kozicy ten trud się nam opłacał. Chociaż sam Giewont i warunki mu towarzyszące też były niczego sobie. Tak czy tak zgodnie stwierdziliśmy, że ten Giewont był perełką tej wycieczki i gdyby nie on, to za wiele z tego dnia, nie byłoby co wspominać.
Ostatnie zdjęcie spod schroniska i droga w ciemnościach do Zakopanego.
Ogólnie pisząc, to był piękny dzień w Tatrach.