Jaki to człowiek kiedyś był głupi....
: 2019-11-17, 17:36
I to jak!
Dawno, dawno temu, był sobie chłop, co sobie kupił raki i czekan. W zasadzie pod naciskiem towarzyszki życia, bo on sam niewiele miał pojęcia o tym, jak z tym w ogóle się obchodzić. Ona też nie miała.
Ale chęci były.
Dobra. To jedziemy. Nocleg w Kondratowej. Dwójka lawinowa. Cokolwiek to znaczy, bo i tak wtedy nie wiedziałem. Pogoda pod psem.
W nocy narąbało świeżego śniegu. Na dzień dobry pod schroniskiem jest torowanie po kolana. No ale wtedy jeszcze kolana miałem w mocy, co, ja nie dam rady?
Poszliśmy, kurna.
Coś tam o lawinach czytałem w mądrych gazetach, ale w zasadzie poza kwietniowym wyjściem na Kasprowy to ja zielonego pojęcia nie miałem o zimie w górach. W górach wysokich. Szybko jednak znalazłem swoje ścieżki. Bo czytałem, że zimą nie powinno się iść szlakiem, bo tam lawiniasto. To nie bawiłem się w żadne dywagacje tylko wlazłem w jakieś krzaki i cisnąłem nimi trawersując sobie powyżej szlaku. Oczywiście bez żadnej logiki. I bez pojęcia, czym to grozi. No ale fajnie było.
Z tego, co pamiętam, to zaczęło się lekko wypogadzać, tylko mnie mocno wkurwiało, ze tylko ja toruję. No ale zostawiłem ten wkurw dla siebie. Wtedy jeszcze byłem miętki. I starałem się emocje trzymać w środku.
Moja droga oczywiście była bardziej chaotyczna, niż się spodziewałem, oprócz mas śniegu trzeba było walczyć z drzewami i krzaczorami. Tempo było wprost zajebiste.
Po ponad trzech godzinach byliśmy już na wysokości Przełęczy Kondrackiej, ale nieco z boku, więc trzeba było się tam jakoś dostać. Oczywiście moja bezpieczna technika polegała na przecinaniu wszelkich żlebów, które są przecież lawinowo bezpieczne i w ogóle nic się nie może nikomu stać, zresztą te żlebiki wcale nie były takie straszne, a śnieg wcale się nie usypywał na dół... (o matko, jakim ja byłem debilem turystycznym....)
No ale nie na darmo jest takie przysłowie. że głupi to ma zawsze szczęście. Wyobraźcie sobie, że nic się nie wydarzyło złego, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że jestem zajebisty. Byliśmy w rejonie przełęczy. Giewont był na wyciągnięcie ręki.
Tam śniegu za wiele nie było, był za to lód, ale jakoś daliśmy radę. Techniką chaosu.
Posiedzieliśmy, zeszliśmy. Na przełęczy, a w zasadzie nieco powyżej zrobiliśmy popas, kilka zdjęć stamtąd...
A to już za nami... Tylko teraz trzeba zejść!
Długi kusił, ale z czym do ludzi....
Odnalazłem nasze ślady. Czas było więc zjechać na dupie w dół.
Zjazdy były fajne, przynajmniej zaoszczędziliśmy czasu. Do góry wyszło od schroniska 5 godzin, wróciliśmy w dwie. W całości.
Fajne było to, że mieliśmy jeszcze jeden nocleg. Wieczorem przyszli turyści, co ich Topr sprowadził, bo spadli z lawinką z Kondratowej do Małej Łąki.
"Co za ciamajdy" - pomyślałem wtedy. A po jakimś czasie doszedłem do prawdy. Gorzkiej prawdy. Że poprowadziłem najgorszymi możliwymi wariantami na ten Giewont. I w sumie do dzisiaj nie wiem, dlaczego nic nie poleciało.
Aaaaaaa, po powrocie do schroniska się okazało, że z dwójki się zrobiła mocna trójka, tylko rano nikt nie pomyślał, że jak śnieg pada to zagrożenie się może podnieść.
Rano znów nastała szarość, więc tylko zeszliśmy do domu szczęśliwie żyć.
Choć to nie do końca wyszło, bo po dwóch tygodniach wszystko poszło się je**ć. Ale co tam...
I wiecie co? Od tego czasu nie byłem ani razu na Giewoncie!
Dawno, dawno temu, był sobie chłop, co sobie kupił raki i czekan. W zasadzie pod naciskiem towarzyszki życia, bo on sam niewiele miał pojęcia o tym, jak z tym w ogóle się obchodzić. Ona też nie miała.
Ale chęci były.
Dobra. To jedziemy. Nocleg w Kondratowej. Dwójka lawinowa. Cokolwiek to znaczy, bo i tak wtedy nie wiedziałem. Pogoda pod psem.
W nocy narąbało świeżego śniegu. Na dzień dobry pod schroniskiem jest torowanie po kolana. No ale wtedy jeszcze kolana miałem w mocy, co, ja nie dam rady?
Poszliśmy, kurna.
Coś tam o lawinach czytałem w mądrych gazetach, ale w zasadzie poza kwietniowym wyjściem na Kasprowy to ja zielonego pojęcia nie miałem o zimie w górach. W górach wysokich. Szybko jednak znalazłem swoje ścieżki. Bo czytałem, że zimą nie powinno się iść szlakiem, bo tam lawiniasto. To nie bawiłem się w żadne dywagacje tylko wlazłem w jakieś krzaki i cisnąłem nimi trawersując sobie powyżej szlaku. Oczywiście bez żadnej logiki. I bez pojęcia, czym to grozi. No ale fajnie było.
Z tego, co pamiętam, to zaczęło się lekko wypogadzać, tylko mnie mocno wkurwiało, ze tylko ja toruję. No ale zostawiłem ten wkurw dla siebie. Wtedy jeszcze byłem miętki. I starałem się emocje trzymać w środku.
Moja droga oczywiście była bardziej chaotyczna, niż się spodziewałem, oprócz mas śniegu trzeba było walczyć z drzewami i krzaczorami. Tempo było wprost zajebiste.
Po ponad trzech godzinach byliśmy już na wysokości Przełęczy Kondrackiej, ale nieco z boku, więc trzeba było się tam jakoś dostać. Oczywiście moja bezpieczna technika polegała na przecinaniu wszelkich żlebów, które są przecież lawinowo bezpieczne i w ogóle nic się nie może nikomu stać, zresztą te żlebiki wcale nie były takie straszne, a śnieg wcale się nie usypywał na dół... (o matko, jakim ja byłem debilem turystycznym....)
No ale nie na darmo jest takie przysłowie. że głupi to ma zawsze szczęście. Wyobraźcie sobie, że nic się nie wydarzyło złego, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że jestem zajebisty. Byliśmy w rejonie przełęczy. Giewont był na wyciągnięcie ręki.
Tam śniegu za wiele nie było, był za to lód, ale jakoś daliśmy radę. Techniką chaosu.
Posiedzieliśmy, zeszliśmy. Na przełęczy, a w zasadzie nieco powyżej zrobiliśmy popas, kilka zdjęć stamtąd...
A to już za nami... Tylko teraz trzeba zejść!
Długi kusił, ale z czym do ludzi....
Odnalazłem nasze ślady. Czas było więc zjechać na dupie w dół.
Zjazdy były fajne, przynajmniej zaoszczędziliśmy czasu. Do góry wyszło od schroniska 5 godzin, wróciliśmy w dwie. W całości.
Fajne było to, że mieliśmy jeszcze jeden nocleg. Wieczorem przyszli turyści, co ich Topr sprowadził, bo spadli z lawinką z Kondratowej do Małej Łąki.
"Co za ciamajdy" - pomyślałem wtedy. A po jakimś czasie doszedłem do prawdy. Gorzkiej prawdy. Że poprowadziłem najgorszymi możliwymi wariantami na ten Giewont. I w sumie do dzisiaj nie wiem, dlaczego nic nie poleciało.
Aaaaaaa, po powrocie do schroniska się okazało, że z dwójki się zrobiła mocna trójka, tylko rano nikt nie pomyślał, że jak śnieg pada to zagrożenie się może podnieść.
Rano znów nastała szarość, więc tylko zeszliśmy do domu szczęśliwie żyć.
Choć to nie do końca wyszło, bo po dwóch tygodniach wszystko poszło się je**ć. Ale co tam...
I wiecie co? Od tego czasu nie byłem ani razu na Giewoncie!