Ballada o Kościelcu
: 2018-12-30, 20:17
Dawno, dawno temu, chyba w 1910 to było, gdy ludzie dopiero zaczęli odkrywać, co to w ogóle są Tatry i do czego ewentualnie służą, dwójka wspinaczy, która mniej więcej rok wcześniej prawie się zabiła na Granatach, powróciła w tatrzańskie pielesze.
Jakoś dostali się na Karczmisko i percią wydeptaną przez niedźwiedzie, licznie wówczas występujące w okolicy, podążali ku nieznanym ścianom.
Po jakimś czasie doszli na halę, do domu bacy spod Poronina, który to ponoć osobiście znał Klimka Bachledę i czasem razem walili do ryja swojskie wino.
Szli trasą, gdzie rok wcześniej przysypało Mietka K. Szli ostrożnie, chociaż śniegu nie było aż tak dużo.
Doszli nad Czarny Staw. I postanowili odkryć jakąś nową drogę w tym rejonie, co nie było trudne, bo większość przejść dopiero miała powstać.
Ruszyli!
A celem był Kościelec. Tylko droga miała prowadzić na wprost.
Wspinacze dokładnie oglądali swoje przejście sprzed roku, ale niewiele rozumieli z tego labiryntu skał i żlebów.
Nowa droga powstawała, dolina pozostawała coraz niżej i niżej, a czas zacierał wszelakie ślady i pamięć po nich.
Doszli pod skałki i zaczęli trawersy. Śnieg trzeszczał a wiatr huczał niczym rozgrzany do czerwoności piec.
A to jedno z ostatnich zdjęć z tej tragicznej wyprawy. Sprójrzcie na dynamikę zdjęcia, na wysiłek wspinaczki! To ona jest już tak blisko celu, a tak daleko zarazem. Niestety... Piąty stopień zagrożenia kosówkowego, teren przewieszony... To koniec.
Tak, moi drodzy. Ci bohaterscy wspinacze wypruwając sobie żyły pięli się w górę, ale góra postawiła się. Zabarykadowała wejście podwieszoną kosodrzewiną. Buty śmiałków wpadały w misternie ułożone pułapki z korzeni. Kolce i igły wbijały się w ich zmarznięte paluchy. Gałęzie bezszelestnie waliły ich po zmęczonych twarzach z liścia. Wisieli uczepieni krzaków i w swojej beznadziejności śmiali się sami z siebie. A także śmiali się z nich Ci, co doszli nad staw i obserwowali ten nierówny pojedynek z dołu.
W końcu góra zlitowała się i kazała wspinaczom oddalić się gwałtownie, ale w całości. Ich zmaltretowane od walki ciała osunęły się po stoku i poczęły schodzić w dół w poczuciu wielkiego wstydu.
W akcie desperacji jeden ze wspinaczy postanowił zemścić się na okrutnej górze. Poprzysiągł uroczyście, że kiedyś znajdzie się śmiałek, który nie podda się kaprysom szpiczastej góry. Na dowód uroczystej przysięgi wspinacz oblał stoki owej góry moczem, zakląwszy przy tym siarczyście.
Po czym para oddaliła się i nigdy nie wróciła już w góry. Co się z nimi stało? Nie wiem. Być może poszli do bacy, narąbali się bimbru i zeżarły ich niedźwiedzie.
Tak czy inaczej, jakimś tam sposobem dowiedziałem się o tej historii od znajomego. A ponieważ była to suto zakrapiana impreza, coś mi kazało myśleć, że to ja jestem tym wybranym, do zemsty na górze.
Nie zastanawiając się zbyt długo ruszyłem wraz z Magdą przyjrzeć się bestii.
Jak dobrze pamiętam, to był kwiecień. Sto lat po wydarzeniach, które opowiedziałem wcześniej. Równe sto lat. Szmat czasu dla nas. Dla góry jedynie ułamek sekundy.
Postanowiliśmy zajść bestię od zada. Chociaż i tutaj spodziewaliśmy się zasieków. Takie tez były - od razu góra postraszyła nas kosodrzewiną.
Pięliśmy się do góry, zapadając się od czasu do czasu i omijając zarośla.
W końcu szpiczasta góra ukazała się nam na wprost, ale z drugiej strony. Chyba nas nie zauważyła, bo skończył się problem z kosówką. A więc była szansa, czujność góry została uśpiona!
Z boku wystawała Pośrednia Turnia, ale na nią nikt nie rzucił klątwy, więc była spokojna.
Magda ruszyła ostro do góry, chociaż jej kroki nie były takie zwinne, do jakich przywykłem.
Osiągnąwszy przełęcz nie zawahaliśmy się dłużej, niż wymagała to długość papierosa, po czym ostro do góry natarliśmy na szyki obronne niczego nie spodziewającego się wroga.
A z każdym kolejnym krokiem otwierał się przed nami coraz to lepszy świat. Ktoś kiedyś powiedział mi, że widok ze wzgórza będzie rozleglejszy. Miał rację.
Rzut oka do tyłu przypominał nam, jak daleko posunęliśmy się i ile nam brakuje do naszych bezpiecznych pozycji w dolinach.
Tak czy siak, szpiczasta góra nie spostrzegła, że jesteśmy na jej grani, a jak już zaczęła snuć podejrzliwe chmury z oddali, byliśmy na samym jej czubku.
I wtedy przyszedł czas na straszną karę, plamę na honorze dla okrutnej i bezdusznej góry.
Zrobienie sobie zdjęcia w samych majtkach na jej szczycie i wrzucenie do sieci!
Góra prosiła, błagała o litość, kwiliła, rzucała wiatrem i chmurami, oślepiała słońcem, ale daremne jej trudy były, gdyż zemsta miała się dokonać.
Góra ze wstydu zrobiła się czerwona i schowała się w chmurze, a tymczasem pojawił się niespodziewany przybysz. To pewnie zmieniony w płochlika duch wspinacza sprzed stu lat przyszedł (a właściwie przyleciał) podziękować za dokończenie jego dzieła i wypełnienie jego woli.
Wtedy zrozumiałem, że trzeba wiać, bo góra może chcieć się zemścić również na nas, co wskazywało nagłe pogorszenie pogody idące w naszą stronę.
Tak więc zwiewaliśmy w podskokach.
Ale tak naprawdę ostatnim miejscem, w którym gniew góry mógłby nas dosięgnąć, był żleb opadający z Przełęczy Karb.
Nad Czarnym byliśmy już bezpieczni. Całą trójką. Bo była z nami Julka. Co prawda jeszcze w brzuchu, ale już niebawem miała wyjść. Zaczynał się piąty miesiąc ciąży i to była nasza ostatnia poważniejsza wycieczka w góry w czasach przedjulkowych.
A Szpiczasta Góra? Stoi tam gdzie stała do dziś. Ale od tamtych dni nie byłem na niej ani razu. Może ze strachu przed jej zemstą?
Jakoś dostali się na Karczmisko i percią wydeptaną przez niedźwiedzie, licznie wówczas występujące w okolicy, podążali ku nieznanym ścianom.
Po jakimś czasie doszli na halę, do domu bacy spod Poronina, który to ponoć osobiście znał Klimka Bachledę i czasem razem walili do ryja swojskie wino.
Szli trasą, gdzie rok wcześniej przysypało Mietka K. Szli ostrożnie, chociaż śniegu nie było aż tak dużo.
Doszli nad Czarny Staw. I postanowili odkryć jakąś nową drogę w tym rejonie, co nie było trudne, bo większość przejść dopiero miała powstać.
Ruszyli!
A celem był Kościelec. Tylko droga miała prowadzić na wprost.
Wspinacze dokładnie oglądali swoje przejście sprzed roku, ale niewiele rozumieli z tego labiryntu skał i żlebów.
Nowa droga powstawała, dolina pozostawała coraz niżej i niżej, a czas zacierał wszelakie ślady i pamięć po nich.
Doszli pod skałki i zaczęli trawersy. Śnieg trzeszczał a wiatr huczał niczym rozgrzany do czerwoności piec.
A to jedno z ostatnich zdjęć z tej tragicznej wyprawy. Sprójrzcie na dynamikę zdjęcia, na wysiłek wspinaczki! To ona jest już tak blisko celu, a tak daleko zarazem. Niestety... Piąty stopień zagrożenia kosówkowego, teren przewieszony... To koniec.
Tak, moi drodzy. Ci bohaterscy wspinacze wypruwając sobie żyły pięli się w górę, ale góra postawiła się. Zabarykadowała wejście podwieszoną kosodrzewiną. Buty śmiałków wpadały w misternie ułożone pułapki z korzeni. Kolce i igły wbijały się w ich zmarznięte paluchy. Gałęzie bezszelestnie waliły ich po zmęczonych twarzach z liścia. Wisieli uczepieni krzaków i w swojej beznadziejności śmiali się sami z siebie. A także śmiali się z nich Ci, co doszli nad staw i obserwowali ten nierówny pojedynek z dołu.
W końcu góra zlitowała się i kazała wspinaczom oddalić się gwałtownie, ale w całości. Ich zmaltretowane od walki ciała osunęły się po stoku i poczęły schodzić w dół w poczuciu wielkiego wstydu.
W akcie desperacji jeden ze wspinaczy postanowił zemścić się na okrutnej górze. Poprzysiągł uroczyście, że kiedyś znajdzie się śmiałek, który nie podda się kaprysom szpiczastej góry. Na dowód uroczystej przysięgi wspinacz oblał stoki owej góry moczem, zakląwszy przy tym siarczyście.
Po czym para oddaliła się i nigdy nie wróciła już w góry. Co się z nimi stało? Nie wiem. Być może poszli do bacy, narąbali się bimbru i zeżarły ich niedźwiedzie.
Tak czy inaczej, jakimś tam sposobem dowiedziałem się o tej historii od znajomego. A ponieważ była to suto zakrapiana impreza, coś mi kazało myśleć, że to ja jestem tym wybranym, do zemsty na górze.
Nie zastanawiając się zbyt długo ruszyłem wraz z Magdą przyjrzeć się bestii.
Jak dobrze pamiętam, to był kwiecień. Sto lat po wydarzeniach, które opowiedziałem wcześniej. Równe sto lat. Szmat czasu dla nas. Dla góry jedynie ułamek sekundy.
Postanowiliśmy zajść bestię od zada. Chociaż i tutaj spodziewaliśmy się zasieków. Takie tez były - od razu góra postraszyła nas kosodrzewiną.
Pięliśmy się do góry, zapadając się od czasu do czasu i omijając zarośla.
W końcu szpiczasta góra ukazała się nam na wprost, ale z drugiej strony. Chyba nas nie zauważyła, bo skończył się problem z kosówką. A więc była szansa, czujność góry została uśpiona!
Z boku wystawała Pośrednia Turnia, ale na nią nikt nie rzucił klątwy, więc była spokojna.
Magda ruszyła ostro do góry, chociaż jej kroki nie były takie zwinne, do jakich przywykłem.
Osiągnąwszy przełęcz nie zawahaliśmy się dłużej, niż wymagała to długość papierosa, po czym ostro do góry natarliśmy na szyki obronne niczego nie spodziewającego się wroga.
A z każdym kolejnym krokiem otwierał się przed nami coraz to lepszy świat. Ktoś kiedyś powiedział mi, że widok ze wzgórza będzie rozleglejszy. Miał rację.
Rzut oka do tyłu przypominał nam, jak daleko posunęliśmy się i ile nam brakuje do naszych bezpiecznych pozycji w dolinach.
Tak czy siak, szpiczasta góra nie spostrzegła, że jesteśmy na jej grani, a jak już zaczęła snuć podejrzliwe chmury z oddali, byliśmy na samym jej czubku.
I wtedy przyszedł czas na straszną karę, plamę na honorze dla okrutnej i bezdusznej góry.
Zrobienie sobie zdjęcia w samych majtkach na jej szczycie i wrzucenie do sieci!
Góra prosiła, błagała o litość, kwiliła, rzucała wiatrem i chmurami, oślepiała słońcem, ale daremne jej trudy były, gdyż zemsta miała się dokonać.
Góra ze wstydu zrobiła się czerwona i schowała się w chmurze, a tymczasem pojawił się niespodziewany przybysz. To pewnie zmieniony w płochlika duch wspinacza sprzed stu lat przyszedł (a właściwie przyleciał) podziękować za dokończenie jego dzieła i wypełnienie jego woli.
Wtedy zrozumiałem, że trzeba wiać, bo góra może chcieć się zemścić również na nas, co wskazywało nagłe pogorszenie pogody idące w naszą stronę.
Tak więc zwiewaliśmy w podskokach.
Ale tak naprawdę ostatnim miejscem, w którym gniew góry mógłby nas dosięgnąć, był żleb opadający z Przełęczy Karb.
Nad Czarnym byliśmy już bezpieczni. Całą trójką. Bo była z nami Julka. Co prawda jeszcze w brzuchu, ale już niebawem miała wyjść. Zaczynał się piąty miesiąc ciąży i to była nasza ostatnia poważniejsza wycieczka w góry w czasach przedjulkowych.
A Szpiczasta Góra? Stoi tam gdzie stała do dziś. Ale od tamtych dni nie byłem na niej ani razu. Może ze strachu przed jej zemstą?