Samobójstwo z happy endem
Samobójstwo z happy endem
Dobry wieczór.
Pusto ostatnio na forum, relacji mało, może czas odkurzyć coś z płytek zalegających gdzieś na dnie.
No dobra, zaczynamy.
To będzie historia dramatyczna.
Jadę do Zakopanego. Zdeterminowany. Gdzieś w tym właśnie czasie życie spłatało mi figla, żona przyprawiła rogi, wyprowadziła się, złożyła pozew... Same fajne rzeczy. No ale jadę, bo gdzieś tam jest i wciąż jeszcze chyba liczę, że coś się da uratować.
Na miejscu okazuje się, że nie mam na co liczyć, a moje rogi rosną z każdą godziną. Jedyne pocieszenie to takie, że moja luba świeżo po kursie zimowym wpakowała się w kabałę wraz z nowym lubym i jeszcze z kilkoma osobami, których wówczas z oczywistych względów nie lubię, Ściąga ich topr, a w gazecie TPN jest wyraźnie napisane o tej akcji, że nikt nie miał pojęcia o górach i ze ktoś tam był wstawiony. Miałem tą gazetę długo i zawsze, jak miałem doła to otwierałem kronikę TOPRu, czytałem te napisane o nich słowa i rechotałem. Zawsze pomagało!
Umówiłem się więc z jedną z nowicjuszek na forum (ówczesnym) i poszliśmy sobie w Zachodnie. Nieźle było, więc na drugi dzień padło na wysokie. Tyle, że ta nowicjuszka miała także swoje problemy i jak się okazało, w sumie szła się zabić w góry, bo co tam, tak przynajmniej wtedy mówiła. No a ja w sumie to nie miałem zupełnie nic do stracenia. Postanowiłem więc w tym uczestniczyć.
To był naprawdę fajny dzień na to, żeby się zabić. Kwiecień. Ale śniegu masa, tyle, że ciepło.
Wyrąbałem kilka piwek na odwagę. Bo w sumie to nie mieliśmy celu, gdzie mieliśmy iść.
Doszliśmy na Czarny. Ona chciała spaść z Zawratu. Ja wymyśliłem, że w sumie podejdę do tematu bardziej ambicjonalnie. I jak zrobię coś powyżej swoich możliwości, to będę zwycięzcą w starciu z upokorzoną przez akcję TOPR-u żoną.
Towarzyszka upierała się, żeby się zabić na Zawracie, ale jak zaczęło krążyć śmigło, grzecznie podążyła za mną.
W zasadzie nie wiem, co mną kierowało, że postanowiłem iść właśnie tam. Na Granaty. To nie trzymało się kupy. Normalnie wchodzi się na Zadni. A ja waliłem na krechę, prosto ku Skrajnemu. Z zajebistym doświadczeniem zimowym. Wcześniej w Tatrach zimą urobiłem Kasprowy i Giewont. O przepraszam, jeszcze Przełęcz Iwaniacką.
Mijamy, jak w Himalajach, trupy wspinaczy, którym się nie udało.
W górze, u wylotu żlebu widać postać. Stoi i się nie rusza. Po trzech kwadransach dochodzimy do niego. To Adam. Kupił raki i tu wlazł. Nie wie, gdzie iść, nie ma pojęcia, jak używać raków i czekana. Mniejsza z tym, że ja też nie mam. Od tej pory nasz team liczy trzy osoby. Przy czym każda jest słabsza i mniej świadoma od poprzedniej.
Docieramy do wylotu żlebu i ja udaję, że jestem tak zajebisty, że wiem wszystko i mam grupę pod kontrolą. To znaczy kilka razy kręciłem się tu latem i oglądałem zdjęcia w albumie o górach. I raz na Granatach latem kręciłem się bez szlaku bo się zgubiłem.
Z początku żleb jest całkiem przyjemny, chociaż zejście wydaje mi się za trudne tędy. No ale przecież idziemy się zabić, to po co wracać?
Im wyżej, tym stromiej się robi. A najlepsze jest to, że żleb jest dziewiczy i nie wiadomo do końca, gdzie nas zaprowadzi. To znaczy mniej więcej mam nadzieję, ze wiem, ale równie dobrze to może być tamten świat. Są jakieś slady, ale zaraz się kończą i chyba ktoś wlazł w skały. No a liny, kaski...? My nie mamy takich cudactw.
Po jakimś czasie żleb przekształca się w dwa, trwają dyskusje, którym iść, oczywiście decyzja spada na mnie, więc nie mając pojęcia wybieram pierwszą, lepszą odnogę.
Z początku jestem zadowolony z tej decyzji, ale za chwilę bardzo jej żałuję, bo żleb robi się bardzo stromy. Wtedy zdaję sobie sprawę, że co jak co, ale tędy nie zejdziemy, bo jesteśmy za cieńkie bolki, przy czym towarzyszący nam Adam wydawał się najbardziej cieńki, sapał, klął i robił dziwne miny.
No ale jakoś się udało i wygramoliliśmy się w komplecie na grań. Potem doszedłem do tego, ze to Pańszczycka Przełączka Wyżnia.
Na przełęczy znaleźliśmy też jakieś stare ślady, którymi zaraz podążyliśmy, ku górze.
i tak zielony sokołek wyprowadził swoją grupę na Skrajny Granat.
Radości mojej nie było końca. Pamiętam, ze miałem takie zdjęcie z fuckami ze szczytu. I oczywiście zaraz po powrocie miałem zamiar je opublikować! Wiadomo oczywiście, do kogo były skierowane te pozdrowienia?
No ale żeby opublikować zdjęcia, trza było jeszcze zejść. Bo w sumie na tym szczycie to już nikt nie wspominał o tym, że chciałby się zabić. Cofać się nie było mowy, poszliśmy więc w kierunku Zadniego Granata. Tyle, że tym wariantem, który poznałem, gdy się kilka lat wcześniej pogubiłem.
Tu moja towarzyszka podczas trawersu Pośredniego Granata
Trawers się dłużył, Adam klął jak szewc, ale w końcu zobaczyłem w dole Kozią Dolinkę i wiedziałem już, że jest spora szansa, ze wyjdziemy z tej przygody bez szwanku.
Poczekałem na odpowiedni moment, żeby za wcześnie nie złazić (bo wcześniej, w domu, widziałem w albumie urwiska) i nakazałem zjazd na dno doliny, przy czym był to mój drugi zjazd w życiu. A niektórzy jechali pierwszy raz.
Gdy zeszliśmy na dno Koziej Dolinki, byliśmy już prawie pewni sukcesu. Zostawiliśmy na pastwę losu Adama (wlókł się strasznie, więc jak zobaczyliśmy, że jest na dnie doliny to go olaliśmy) i ruszyliśmy do Kuźnic. Sprawdzałem potem w necie, czy nie ma jakiegoś wypadku, czy ktoś nie zaginął, bo po zejściu do Zakopca pomyślałem, że to taka ciapa była, że mogła coś wywinąć.
Szlakowskaz w Koziej Dolince..
No i taka to była samobójcza wyprawa!
Oczywiście zaraz po powrocie wrzuciłem te zdjęcie z fuckami. Szkoda, ze go nie znalazłem na płytce, najwyraźniej nie ja je robiłem, tylko moja ówczesna towarzyszka wyprawy samobójczej.
Niestety, nikt mnie głośno nie podziwiał, przynajmniej nie tak, jak oczekiwałem
Ale wyjazd miał dużo plusów. Nie dość, że się fajnie opaliłem, to jeszcze tydzień później jedna krakowianka poprosiła mnie o wprowadzenie na Rysy. A że ja do niej miękkie nogi miałem, to pojechałem. Z krakowianką jednak nie poszło po mojej myśli. Ale to nie szkodzi. Widać tak miało być.
No i jeszcze coś.
Pół roku po tych Granatach towarzyszka samobójczej wyprawy ruszyła w kolejną. Do Bytomia. I tak to już kurna jest, nigdy nie wiesz, kiedy i w jakich okolicznościach zrobisz coś, co ma potem wpływ na całe nasze życie.
A ja przez kolejne dziesięć lat ani razu nie zbliżyłem się zimowo do tego, co wtedy przeszliśmy. Byłem tu i tam, ale nigdy już więcej nie ryzykowałem. Od tamtej pory miałem już wiele do stracenia.
Muszę kończyć, towarzyszka z Granatów woła mnie na kolację.
Pusto ostatnio na forum, relacji mało, może czas odkurzyć coś z płytek zalegających gdzieś na dnie.
No dobra, zaczynamy.
To będzie historia dramatyczna.
Jadę do Zakopanego. Zdeterminowany. Gdzieś w tym właśnie czasie życie spłatało mi figla, żona przyprawiła rogi, wyprowadziła się, złożyła pozew... Same fajne rzeczy. No ale jadę, bo gdzieś tam jest i wciąż jeszcze chyba liczę, że coś się da uratować.
Na miejscu okazuje się, że nie mam na co liczyć, a moje rogi rosną z każdą godziną. Jedyne pocieszenie to takie, że moja luba świeżo po kursie zimowym wpakowała się w kabałę wraz z nowym lubym i jeszcze z kilkoma osobami, których wówczas z oczywistych względów nie lubię, Ściąga ich topr, a w gazecie TPN jest wyraźnie napisane o tej akcji, że nikt nie miał pojęcia o górach i ze ktoś tam był wstawiony. Miałem tą gazetę długo i zawsze, jak miałem doła to otwierałem kronikę TOPRu, czytałem te napisane o nich słowa i rechotałem. Zawsze pomagało!
Umówiłem się więc z jedną z nowicjuszek na forum (ówczesnym) i poszliśmy sobie w Zachodnie. Nieźle było, więc na drugi dzień padło na wysokie. Tyle, że ta nowicjuszka miała także swoje problemy i jak się okazało, w sumie szła się zabić w góry, bo co tam, tak przynajmniej wtedy mówiła. No a ja w sumie to nie miałem zupełnie nic do stracenia. Postanowiłem więc w tym uczestniczyć.
To był naprawdę fajny dzień na to, żeby się zabić. Kwiecień. Ale śniegu masa, tyle, że ciepło.
Wyrąbałem kilka piwek na odwagę. Bo w sumie to nie mieliśmy celu, gdzie mieliśmy iść.
Doszliśmy na Czarny. Ona chciała spaść z Zawratu. Ja wymyśliłem, że w sumie podejdę do tematu bardziej ambicjonalnie. I jak zrobię coś powyżej swoich możliwości, to będę zwycięzcą w starciu z upokorzoną przez akcję TOPR-u żoną.
Towarzyszka upierała się, żeby się zabić na Zawracie, ale jak zaczęło krążyć śmigło, grzecznie podążyła za mną.
W zasadzie nie wiem, co mną kierowało, że postanowiłem iść właśnie tam. Na Granaty. To nie trzymało się kupy. Normalnie wchodzi się na Zadni. A ja waliłem na krechę, prosto ku Skrajnemu. Z zajebistym doświadczeniem zimowym. Wcześniej w Tatrach zimą urobiłem Kasprowy i Giewont. O przepraszam, jeszcze Przełęcz Iwaniacką.
Mijamy, jak w Himalajach, trupy wspinaczy, którym się nie udało.
W górze, u wylotu żlebu widać postać. Stoi i się nie rusza. Po trzech kwadransach dochodzimy do niego. To Adam. Kupił raki i tu wlazł. Nie wie, gdzie iść, nie ma pojęcia, jak używać raków i czekana. Mniejsza z tym, że ja też nie mam. Od tej pory nasz team liczy trzy osoby. Przy czym każda jest słabsza i mniej świadoma od poprzedniej.
Docieramy do wylotu żlebu i ja udaję, że jestem tak zajebisty, że wiem wszystko i mam grupę pod kontrolą. To znaczy kilka razy kręciłem się tu latem i oglądałem zdjęcia w albumie o górach. I raz na Granatach latem kręciłem się bez szlaku bo się zgubiłem.
Z początku żleb jest całkiem przyjemny, chociaż zejście wydaje mi się za trudne tędy. No ale przecież idziemy się zabić, to po co wracać?
Im wyżej, tym stromiej się robi. A najlepsze jest to, że żleb jest dziewiczy i nie wiadomo do końca, gdzie nas zaprowadzi. To znaczy mniej więcej mam nadzieję, ze wiem, ale równie dobrze to może być tamten świat. Są jakieś slady, ale zaraz się kończą i chyba ktoś wlazł w skały. No a liny, kaski...? My nie mamy takich cudactw.
Po jakimś czasie żleb przekształca się w dwa, trwają dyskusje, którym iść, oczywiście decyzja spada na mnie, więc nie mając pojęcia wybieram pierwszą, lepszą odnogę.
Z początku jestem zadowolony z tej decyzji, ale za chwilę bardzo jej żałuję, bo żleb robi się bardzo stromy. Wtedy zdaję sobie sprawę, że co jak co, ale tędy nie zejdziemy, bo jesteśmy za cieńkie bolki, przy czym towarzyszący nam Adam wydawał się najbardziej cieńki, sapał, klął i robił dziwne miny.
No ale jakoś się udało i wygramoliliśmy się w komplecie na grań. Potem doszedłem do tego, ze to Pańszczycka Przełączka Wyżnia.
Na przełęczy znaleźliśmy też jakieś stare ślady, którymi zaraz podążyliśmy, ku górze.
i tak zielony sokołek wyprowadził swoją grupę na Skrajny Granat.
Radości mojej nie było końca. Pamiętam, ze miałem takie zdjęcie z fuckami ze szczytu. I oczywiście zaraz po powrocie miałem zamiar je opublikować! Wiadomo oczywiście, do kogo były skierowane te pozdrowienia?
No ale żeby opublikować zdjęcia, trza było jeszcze zejść. Bo w sumie na tym szczycie to już nikt nie wspominał o tym, że chciałby się zabić. Cofać się nie było mowy, poszliśmy więc w kierunku Zadniego Granata. Tyle, że tym wariantem, który poznałem, gdy się kilka lat wcześniej pogubiłem.
Tu moja towarzyszka podczas trawersu Pośredniego Granata
Trawers się dłużył, Adam klął jak szewc, ale w końcu zobaczyłem w dole Kozią Dolinkę i wiedziałem już, że jest spora szansa, ze wyjdziemy z tej przygody bez szwanku.
Poczekałem na odpowiedni moment, żeby za wcześnie nie złazić (bo wcześniej, w domu, widziałem w albumie urwiska) i nakazałem zjazd na dno doliny, przy czym był to mój drugi zjazd w życiu. A niektórzy jechali pierwszy raz.
Gdy zeszliśmy na dno Koziej Dolinki, byliśmy już prawie pewni sukcesu. Zostawiliśmy na pastwę losu Adama (wlókł się strasznie, więc jak zobaczyliśmy, że jest na dnie doliny to go olaliśmy) i ruszyliśmy do Kuźnic. Sprawdzałem potem w necie, czy nie ma jakiegoś wypadku, czy ktoś nie zaginął, bo po zejściu do Zakopca pomyślałem, że to taka ciapa była, że mogła coś wywinąć.
Szlakowskaz w Koziej Dolince..
No i taka to była samobójcza wyprawa!
Oczywiście zaraz po powrocie wrzuciłem te zdjęcie z fuckami. Szkoda, ze go nie znalazłem na płytce, najwyraźniej nie ja je robiłem, tylko moja ówczesna towarzyszka wyprawy samobójczej.
Niestety, nikt mnie głośno nie podziwiał, przynajmniej nie tak, jak oczekiwałem
Ale wyjazd miał dużo plusów. Nie dość, że się fajnie opaliłem, to jeszcze tydzień później jedna krakowianka poprosiła mnie o wprowadzenie na Rysy. A że ja do niej miękkie nogi miałem, to pojechałem. Z krakowianką jednak nie poszło po mojej myśli. Ale to nie szkodzi. Widać tak miało być.
No i jeszcze coś.
Pół roku po tych Granatach towarzyszka samobójczej wyprawy ruszyła w kolejną. Do Bytomia. I tak to już kurna jest, nigdy nie wiesz, kiedy i w jakich okolicznościach zrobisz coś, co ma potem wpływ na całe nasze życie.
A ja przez kolejne dziesięć lat ani razu nie zbliżyłem się zimowo do tego, co wtedy przeszliśmy. Byłem tu i tam, ale nigdy już więcej nie ryzykowałem. Od tamtej pory miałem już wiele do stracenia.
Muszę kończyć, towarzyszka z Granatów woła mnie na kolację.
Ostatnio zmieniony 2018-12-16, 19:20 przez sokół, łącznie zmieniany 2 razy.
Ach ta dzisiejsza młodzież - postanowi jedno, zrobi drugie. Planowałem zobaczyć śnieg w weekend i zobaczyłem dużo śniegu. Tak realizuje się plany życiowe dzięki silnej woli. Trza być twardym.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
No i teraz wczuj się w klimat. Twoja baba idzie w góry z kolesiem, z którym przyprawia Ci rogi. I napierdziela kursy, kupuje buty za dwa klocki i idzie. I odchodzą godzinę od Morskiego oka i takie coś. A Ty jesteś zły na cały świat, zielony w zimowych górach i przepierdzielasz bez uszczerbku Granaty. Fakt, że przypadkiem, ale jednak Ci się udaje!
Wiesz, jak wtedy urosłem? A jak się ta gazetka ukazała (kwartalnik TPN) to kuuuuuuuu....
Faktem jest, że ona i tak postawiła na swoim i z tego, co wiem, to wspina się, skacze z mostów, samolotów, bywa gwiazdą festiwali górskich. Więc to poziom naprawdę wysoki i to trzeba jej oddać, no ale... ale na tamten czas... to był taki mój mały triumf.
A w zasadzie początek mojego zwycięstwa moralnego, bo co jak co, ale uważam, że i tak na tym wygrałem.
a pozdrowienia były robione madziornym aparatem, znalazłem!
Wiesz, jak wtedy urosłem? A jak się ta gazetka ukazała (kwartalnik TPN) to kuuuuuuuu....
Faktem jest, że ona i tak postawiła na swoim i z tego, co wiem, to wspina się, skacze z mostów, samolotów, bywa gwiazdą festiwali górskich. Więc to poziom naprawdę wysoki i to trzeba jej oddać, no ale... ale na tamten czas... to był taki mój mały triumf.
A w zasadzie początek mojego zwycięstwa moralnego, bo co jak co, ale uważam, że i tak na tym wygrałem.
a pozdrowienia były robione madziornym aparatem, znalazłem!
Ostatnio zmieniony 2018-12-16, 21:57 przez sokół, łącznie zmieniany 2 razy.
- Homunculus
- Posty: 336
- Rejestracja: 2017-03-30, 19:38
Nikt nie przyjrzał się dokładnie? Nie będę wskazywał palcem winnych, ale wydaje mi się, że to była zaplanowana randka. Kto przy zdrowych zmysłach idzie się zabić, jednocześnie zapominając o możliwości pozostawienia drobiazgów w lombardzie i pozyskanych pogan zamienić na dobra luksusowe? Wówczas wyglądałoby to na desperacki krok, a tak niewinny flirt przyczynił się do rozpadu dwóch rodzin. Grzesznicy - naraziliście się na wieczne potępienie i nie zaznacie życia wiecznego w domu Ojca. Warto było?
P. S. sokole - brzydko tak jest robić. Kobiecie jeszcze ujdzie taki gest...
P. S. sokole - brzydko tak jest robić. Kobiecie jeszcze ujdzie taki gest...
Ostatnio zmieniony 2018-12-16, 23:11 przez ceper, łącznie zmieniany 1 raz.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 34 gości