15 ZLot ZImowy Ircowników
: 2018-02-11, 20:26
Od lata rozmawialiśmy na temat powrotu na Halę Kondratową. Odbyły się tu już dwa zloty i dwa razy zakończyliśmy naszą przygodę na przełęczy pod Kopą Kondracką. W okolicznościach dość wietrznych i mało widokowych..
Skład zacząłem kompletować jeszcze w listopadzie, bo schronisko na Kondratowej jest malutkie, a przy licznej ekipie dostępność łóżek może być problematyczna. O ile ze składem poszło szybko, to z terminem było nieco gorzej... weekendy były już zajęte i zaproponowałem nowy wariant zlotu - od niedzieli do środy. Większości pasowało, więc szybko dokonałem rezerwacji i zostało odliczanie dni.
Ruszamy w niedzielny poranek o 7 rano i z wielkim zdziwieniem stwierdzamy, że kraj jakiś wymarły, na drodze prawie nie ma ruchu i w efekcie lądujemy w Krakowie po zaledwie 4,5 godzinach jazdy. Niesamowite. Mamy więc szansę dołączyć do pozostałych, którzy przybywają do Zakopanego pociągiem i busem na umówioną w okolicy czternastej zbiórkę.
Wpadamy na Zakopiankę i szukamy jakiś przydrożnej knajpki, by coś zjeść. Jeden raz szedłem głodny do schroniska z ciężkim plecakiem i byłem na granicy "odcięcia mocy", więc przysiągłem sobie więcej nie powtórzyć tego błędu
Jedziemy do centrum Zakopanego, gdzie u zaprzyjaźnionej góralki mam zostawić pod domem auto. W mieście istne szaleństwo - bo jest to dzień, w którym ma się odbyć indywidualny konkurs Pucharu Świata w skokach narciarskich. Tysiące ludzi krążą w biało-czerwonych czapach, szalikach, pelerynach trąbiąc z całych sił w wielkie wuwuzele. Góralka pakuje nas w swoje auto, jedziemy na kuźnickie rondo, a tu wszystkie drogi obstawione policją i gęsto od ludzi. Wszyscy pędzą na skocznię. Nasz kierowca się jednak nie zraża i wywozi nas tajnymi i sekretnymi dróżkami znanymi tylko miejscowym w miejsce, skąd mamy 10 minut do Kuźnic
Zarzucamy plecaki i ruszamy na szlak w kierunku Kalatówek. Nareszcie!
Przed nami ruszyła część, ekipy, która przyjechała wcześniej. Ruszamy dziarsko, ale już początek szlaku na Kalatówki daje się we znaki - jest ślisko. Na razie jednak dajemy radę bez raków. Sprawnie docieramy na leśną odnogę szlaku, jeszcze parę minut i Kalatówki. Mijamy polanę i wchodzimy na wąską ścieżkę w kierunku Hali Kondratowej. Tu już jest gorzej, na stromych odcinkach buty się ślizgają, a ciężki plecak wcale nie pomaga w łapaniu równowagi. Szybka decyzja i zakładamy raki.
Teraz od razu nabieramy tempa i w ciągu kilku minut łapiemy kontakt z ekipą przed nami Jak zwykle radość ze spotkania i za chwilę spokojnie maszerujemy do schroniska. Tylko Wojtek nas trochę pogania, bo wygląda, że ma w plecaku zapasy na dwa miesiące
Jeszcze parę minut, ostatnia prosta i widać światełko schroniska. Witają nas jego nowi gospodarze. Szybko nawiązujemy nić porozumienia
Po około godzinie jako ostatni dojeżdża do nas Radek. No to jesteśmy prawie w komplecie. Baca ma w tym roku dołączyć do nas dzień później.
Znaczki zlotowe rozdane - zlot można zaczynać
Przemieszczamy się do naszego ulubionego pokoju czyli dwójki ośmioosobowej I oczywiście musimy się nagadać, jednak koło 22 znikamy w śpiworach - każdy jest trochę zmęczony po podróży.
Rano pogoda nie rozpieszcza, jest powyżej zera, lekka mżawka, mgła. Wierzymy jednak w odmianę i zaraz po śniadaniu ruszamy cała grupka w głąb doliny w kierunku Przełęczy pod Kopą Kondracką.
Tuż przed nami szykuje się inna ekipa. Może bym o niej nie wspominał, gdyby nie jej skład: Marek idzie ze swoimi dziećmi - starsze ma 7 lat a młodsze - 3 lata! Będziemy dziś śledzić z uwagą ich drogę na szczyt.
W miarę nabierania wysokości, ostry na początku horyzont zaczyna się rozmywać w lekkiej mgiełce. Docieramy do Kamienia, gdzie zarządzamy pierwszy mały postój. Tu się rozdzielamy. Ekipa babska pod wodzą Adasia decyduje się na odwrót, a pozostali zagłębiają się w mgłę otulającą zbocze. Podejście robi się strome i szybko zdobywamy wysokość, tracąc jednocześnie orientację w terenie. GPS z grubsza wskazuje, że szlak jest gdzieś pod nami, ale gdzie jest przełęcz, wiemy tylko orientacyjne. Przecinamy nieduży żleb, by wyjść na wypukłe żeberko - każda wypukła formacja to dodatkowe bezpieczeństwo.
Jest trochę oblodzone, ale raki dobrze trzymają. Rysiek ma je na nogach pierwszy raz i uczy się zaufania do sprzętu. Jeszcze trochę wysiłku i wychodzimy... 100 metrów od przełęczy i sporo wyżej ponad nią. Za to bliżej Kopy...
I teraz następuje cud natury. Chmury w parę minut się rozstępuję i roztacza się przed nami niesamowity widok na wszystkie strony świata.
Po słowackiej stronie doliny toną w chmurach, a nad nimi górują wszystkie okoliczne granie skąpane w zimowym słońcu. Kopa Kondracka lśni nieskazitelną bielą na tle intensywnie niebieskiego nieba, po polskiej stronie mamy widok aż po horyzont zakończony poduchą chmur i na deser na wschodzie pokazują się Tatry Wysokie. Euforia
Spełniło się moje marzenie chodzenia ponad chmurami
Troszkę wieje, niektóre porywy są nawet dość silne, ale decydujemy - idziemy na Kopę. To w końcu trzecia próba, poprzednie dwie skończyły się we mgle przy słupku na przełęczy. Podobnie było z Giewontem.
Szeroki grzbiet ułatwia nam zadanie, a bliskość szczytu sprawia, że stajemy na nim błyskawicznie. Tu porywy są jeszcze silniejsze. Zapieramy się mocno kijami i chwilę naradzamy co dalej.
Pada pomysł pójścia na Przełęcz Kondracką i może nawet na Giewont. Niestety - wieje zza Kopy, tam gdzie idzie szlak graniowy. Nie ma też pewności, jak wygląda zejście z Przełęczy w dół wprost do Piekła Decyduje rozsądek i wracamy drogą, którą przyszliśmy. Jest też z nami Rysiek - nowicjusz zimowy i nie chcemy go zbędnie narażać. Jest prawie pusto, ale Ci co dziś weszli, też decydują się na powrót drogą przez przełęcz pod Kopą.
Robimy szybko obowiązkowe zdjęcie szczytowe i ruszamy w dół. Tu natykamy się na dzielnych młodych taterników idących ze swoim tatą. Piotr proponuje asekurację małolatom, by nie odfrunęli z porywami wiatru Trójka naszych ruszają jeszcze raz na szczyt, a ja pomału schodzę z pozostałymi na przełęcz.
Chwilę czekamy na grupę szczytową i już w komplecie, powoli schodzimy z Przełęczy wprost w dolinę. Oczywiście ze sporymi odstępami, by nie cisnąć niepotrzebnie na mocno ośnieżone zbocze. Zejście żlebem jest nieco łatwiejsze niż nasza droga podejściowa - śnieg zamiast lodu ułatwia stawianie kroków, więc błyskawicznie tracimy wysokość i spokojnie docieramy do schroniska.
Jeszcze wieczorne fotografowanie chmur.
Siadamy do obiadu i udajemy się na zasłużoną poobiednią drzemkę. Z przygodami dociera Baca i jesteśmy w komplecie
Wpada też do nas znajomy z poprzednich zlotów. Wyciąga Colę. Z puszczy - jak twierdzi. Białowieskiej. Jeden łyk utwierdza nas w przekonaniu, że to wyjątkowa Cola. Nawet nie pytam ile miała procent Wielki ukłon od ircowników, bo specjalnie dla nas przeciągnął urlop i wpadł na Kondratową, by się z nami spotkać.
Jako że obsługa schroniska pozwoliła nam posiedzieć na dole i mieliśmy jadalnię na wyłączność, miły i sympatyczny wieczór trwał prawie do dwudziestej trzeciej. W międzyczasie zdążyliśmy zaliczyć morsowanie w klapkach, które zakończyło się efektownym zjazdem na tychże, tudzież na innych częściach ciała, w efekcie czego trzeba było szukać plastrów na obtarcia
W międzyczasie padały też co śmielsze pomysły przejścia do historii. Jednak moja propozycja, by dokonać pierwszego zimowego wejścia na Giewont w klapkach nocą - jakkolwiek wzbudziła aplauz, nie znalazła chętnych do realizacji Sława musi poczekać.
Noc była piękna, księżycowa, z milionem gwiazd, ale w nocy się zasnuło i rankiem stwierdzamy, że widoczność siadła, w dodatku świeży opad zasypał wszystkie ślady z poprzedniego dnia.
Postanawiamy ruszyć w stronę Giewontu, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja i czy są jakieś szanse podejść wyżej. Lekko prószy śnieg, temperatura jednak poniżej zera, co daje jakieś szanse na fajną wycieczkę.
Ponownie ruszamy w głąb doliny. Przedzieramy się przez świeży śnieg. Przed nami widać pojedynczy ślad - ktoś przeciera pewnie drogę i ma zapewne podobny do naszego plan. Wkrótce go spotkamy - wycofał się powyżej Piekła - rozsądek zwyciężył.
My też docieramy w okolice Piekła, wcześniej jednak Koziołek ponownie ciągnie babską część grupy w swoją stronę, bo chce pobrykać w świeżym śniegu. Siła charakteru i urok osobisty sprawiają, że kobiety nie potrafią mu odmówić. A co będzie jak dorośnie
My idziemy dalej. Z trzech stron czają się ściany pełne śniegu. Czekają... A środkiem płynie lodowiec. Spiętrzone lawinisko straszy śmiałków, a sterczące seraki przypominają, że żarty się skończyły. Pierwszy raz widzę tak groźnie wyglądający żleb.
No cóż, Giewont nie jest nam pisany tym razem. Naszą uwagę przykuwa jednak całkiem zgrabna górka z lewej strony. Od razu mamy gotową nazwę - to Kondratowy Pik Ircowników - potem na mapie sprawdzamy, że to żebro nazywa się Krokiew - gdybyśmy wiedzieli, można by podjąć próbę zejścia z lądowaniem telemarkiem
Natychmiast powstaje plan zdobycia Piku Ircowników. Radek fachowo toruje drogę wzdłuż żeberka. Idzie nam całkiem dobrze, bo śnieg jest dobrze zmrożony i rzadko się w nim zapadamy. Dwadzieścia minut i jesteśmy na szczycie.
Na szczycie zakładamy biwak i wyciągamy z plecaka pieczareczki - w occie, a jakże.
Towarzyszą nam kozice. Stoją niedaleko na zboczu i ignorują silny wiatr. Zastanawiamy się głośno czy jest im zimno
Schodząc, odkrywamy niewielki nawis śnieżny. Nadaje się świetnie na próby lawinowe Pierwszy naciera Radek i roznosi lawinę w pył Zostaje nam tylko przejść środkiem i sprawdzić, że śnieg jest jednak stabilny i mamy niewielką szanse zjechać w białym puchu.
Za chwilę spotykamy parę młodych wędrowców, która również podjęła próbę wyjścia na Giewont. Za naszą radą zmieniają plan i pójdą na Pik Ircowników. Giewont jest dziś zresztą skryty w chmurach i mgle i jeszcze go dzisiaj nie widzieliśmy.
My zaś odkrywamy ekipę Koziołka, który harcuje w śniegu. Dziewczyny rozbiły biwak i czekają, kiedy mu się w końcu znudzi. No to sobie poczekają Przyłączamy się do nich i już w komplecie rozkręcamy małą imprezę śnieżną.
Piotrek robi nam szkolenie, jak się otwiera piwo rakiem Całkiem niechcący sam się chwilę wcześniej tego nauczył, wdeptując w puszkę, która chłodziła się w śniegu Na szczęście niewiele cennego trunku uciekło w śnieg.
Zapasy zużyte, piwa brak - wracamy. Wszyscy ruszają ścieżką, tylko ja wbijam się z dziką rozkoszą w sam środek doliny i wytyczam nowy ślad na nietkniętej ludzką stopą wielkiej śnieżnej pościeli Ale radocha! Cała Dolina Kondratowa moja
Spotykamy się ponownie pod schroniskiem i zarządzamy odpoczynek. Wpadamy na nasze łóżka zadowoleni z życia.
Zapada zmierzch, skończył się krótki, zimowy dzień, a przed nami kolejny punkt planu - wyprawa na Kalatówki na szarlotkę i piwo. Schodząc mamy okazję podyskutować o szczegółach wczorajszej akcji ratowniczej i poznać zawiłości i zdradliwość tutejszej topografii Półgodzinny spacer kończy się w kawiarence, wciągamy pyszne ciastko, gadamy, planujemy, śmiejemy się i wspominamy.
Robi się sennie, więc podrywamy się i kolejne pół godziny mija nam na podejściu na Halę Kondratową. Uff, nie zgubiliśmy się
Przed schroniskiem zarządzam performens. Wszyscy mają biegać z czołówkami. Ma się ten posłuch. Biegają.
Znowu rozsiadamy się w jadalni, by wyciągnąć resztki zapasów. Taka tradycja. Po co znosić w plecaku jak można zjeść Zagląda do nas schroniskowy kot zwabiony zapachami. Zostaje przechwycony i chwilę tłumaczymy mu, jak ma pozować do zdjęcia. Posłuchał. A mówią, że koty są charakterne.
Dzień powrotu to już stały schemat. Pobudka, pakowanie przed śniadaniem. Wchodząc do jadalni, Piotr kolejny raz zaczepia głową o framugę drzwi. Stoi chwilę nieruchomy i zdziwiony, ale nie widzę gwiazdek wirujących wokół głowy, więc chyba przeżył. Potem śniadanie, plecak na plecy i schodzimy.
Nie śpieszymy się bardzo, w końcu to tylko godzina. Chcemy się jeszcze nacieszyć swoim towarzystwem. W Kuźnicach łapiemy busa i ostania niespodzianka zlotu - Kolibecka zamknięta - otwarcie o dwunastej. Tyle niestety nie możemy czekać. Pędzimy więc do centrum Zakopanego, gdzie się rozstajemy.
Tym razem nie wymigaliśmy się od kawy i siedzimy jeszcze chwilę w mieszkaniu góralki, podziwiając Giewont za oknem, a potem jazda w drogę. Bez niespodzianek i na spokojnie docieramy na dwudziestą do domu.
Skład zacząłem kompletować jeszcze w listopadzie, bo schronisko na Kondratowej jest malutkie, a przy licznej ekipie dostępność łóżek może być problematyczna. O ile ze składem poszło szybko, to z terminem było nieco gorzej... weekendy były już zajęte i zaproponowałem nowy wariant zlotu - od niedzieli do środy. Większości pasowało, więc szybko dokonałem rezerwacji i zostało odliczanie dni.
Ruszamy w niedzielny poranek o 7 rano i z wielkim zdziwieniem stwierdzamy, że kraj jakiś wymarły, na drodze prawie nie ma ruchu i w efekcie lądujemy w Krakowie po zaledwie 4,5 godzinach jazdy. Niesamowite. Mamy więc szansę dołączyć do pozostałych, którzy przybywają do Zakopanego pociągiem i busem na umówioną w okolicy czternastej zbiórkę.
Wpadamy na Zakopiankę i szukamy jakiś przydrożnej knajpki, by coś zjeść. Jeden raz szedłem głodny do schroniska z ciężkim plecakiem i byłem na granicy "odcięcia mocy", więc przysiągłem sobie więcej nie powtórzyć tego błędu
Jedziemy do centrum Zakopanego, gdzie u zaprzyjaźnionej góralki mam zostawić pod domem auto. W mieście istne szaleństwo - bo jest to dzień, w którym ma się odbyć indywidualny konkurs Pucharu Świata w skokach narciarskich. Tysiące ludzi krążą w biało-czerwonych czapach, szalikach, pelerynach trąbiąc z całych sił w wielkie wuwuzele. Góralka pakuje nas w swoje auto, jedziemy na kuźnickie rondo, a tu wszystkie drogi obstawione policją i gęsto od ludzi. Wszyscy pędzą na skocznię. Nasz kierowca się jednak nie zraża i wywozi nas tajnymi i sekretnymi dróżkami znanymi tylko miejscowym w miejsce, skąd mamy 10 minut do Kuźnic
Zarzucamy plecaki i ruszamy na szlak w kierunku Kalatówek. Nareszcie!
Przed nami ruszyła część, ekipy, która przyjechała wcześniej. Ruszamy dziarsko, ale już początek szlaku na Kalatówki daje się we znaki - jest ślisko. Na razie jednak dajemy radę bez raków. Sprawnie docieramy na leśną odnogę szlaku, jeszcze parę minut i Kalatówki. Mijamy polanę i wchodzimy na wąską ścieżkę w kierunku Hali Kondratowej. Tu już jest gorzej, na stromych odcinkach buty się ślizgają, a ciężki plecak wcale nie pomaga w łapaniu równowagi. Szybka decyzja i zakładamy raki.
Teraz od razu nabieramy tempa i w ciągu kilku minut łapiemy kontakt z ekipą przed nami Jak zwykle radość ze spotkania i za chwilę spokojnie maszerujemy do schroniska. Tylko Wojtek nas trochę pogania, bo wygląda, że ma w plecaku zapasy na dwa miesiące
Jeszcze parę minut, ostatnia prosta i widać światełko schroniska. Witają nas jego nowi gospodarze. Szybko nawiązujemy nić porozumienia
Po około godzinie jako ostatni dojeżdża do nas Radek. No to jesteśmy prawie w komplecie. Baca ma w tym roku dołączyć do nas dzień później.
Znaczki zlotowe rozdane - zlot można zaczynać
Przemieszczamy się do naszego ulubionego pokoju czyli dwójki ośmioosobowej I oczywiście musimy się nagadać, jednak koło 22 znikamy w śpiworach - każdy jest trochę zmęczony po podróży.
Rano pogoda nie rozpieszcza, jest powyżej zera, lekka mżawka, mgła. Wierzymy jednak w odmianę i zaraz po śniadaniu ruszamy cała grupka w głąb doliny w kierunku Przełęczy pod Kopą Kondracką.
Tuż przed nami szykuje się inna ekipa. Może bym o niej nie wspominał, gdyby nie jej skład: Marek idzie ze swoimi dziećmi - starsze ma 7 lat a młodsze - 3 lata! Będziemy dziś śledzić z uwagą ich drogę na szczyt.
W miarę nabierania wysokości, ostry na początku horyzont zaczyna się rozmywać w lekkiej mgiełce. Docieramy do Kamienia, gdzie zarządzamy pierwszy mały postój. Tu się rozdzielamy. Ekipa babska pod wodzą Adasia decyduje się na odwrót, a pozostali zagłębiają się w mgłę otulającą zbocze. Podejście robi się strome i szybko zdobywamy wysokość, tracąc jednocześnie orientację w terenie. GPS z grubsza wskazuje, że szlak jest gdzieś pod nami, ale gdzie jest przełęcz, wiemy tylko orientacyjne. Przecinamy nieduży żleb, by wyjść na wypukłe żeberko - każda wypukła formacja to dodatkowe bezpieczeństwo.
Jest trochę oblodzone, ale raki dobrze trzymają. Rysiek ma je na nogach pierwszy raz i uczy się zaufania do sprzętu. Jeszcze trochę wysiłku i wychodzimy... 100 metrów od przełęczy i sporo wyżej ponad nią. Za to bliżej Kopy...
I teraz następuje cud natury. Chmury w parę minut się rozstępuję i roztacza się przed nami niesamowity widok na wszystkie strony świata.
Po słowackiej stronie doliny toną w chmurach, a nad nimi górują wszystkie okoliczne granie skąpane w zimowym słońcu. Kopa Kondracka lśni nieskazitelną bielą na tle intensywnie niebieskiego nieba, po polskiej stronie mamy widok aż po horyzont zakończony poduchą chmur i na deser na wschodzie pokazują się Tatry Wysokie. Euforia
Spełniło się moje marzenie chodzenia ponad chmurami
Troszkę wieje, niektóre porywy są nawet dość silne, ale decydujemy - idziemy na Kopę. To w końcu trzecia próba, poprzednie dwie skończyły się we mgle przy słupku na przełęczy. Podobnie było z Giewontem.
Szeroki grzbiet ułatwia nam zadanie, a bliskość szczytu sprawia, że stajemy na nim błyskawicznie. Tu porywy są jeszcze silniejsze. Zapieramy się mocno kijami i chwilę naradzamy co dalej.
Pada pomysł pójścia na Przełęcz Kondracką i może nawet na Giewont. Niestety - wieje zza Kopy, tam gdzie idzie szlak graniowy. Nie ma też pewności, jak wygląda zejście z Przełęczy w dół wprost do Piekła Decyduje rozsądek i wracamy drogą, którą przyszliśmy. Jest też z nami Rysiek - nowicjusz zimowy i nie chcemy go zbędnie narażać. Jest prawie pusto, ale Ci co dziś weszli, też decydują się na powrót drogą przez przełęcz pod Kopą.
Robimy szybko obowiązkowe zdjęcie szczytowe i ruszamy w dół. Tu natykamy się na dzielnych młodych taterników idących ze swoim tatą. Piotr proponuje asekurację małolatom, by nie odfrunęli z porywami wiatru Trójka naszych ruszają jeszcze raz na szczyt, a ja pomału schodzę z pozostałymi na przełęcz.
Chwilę czekamy na grupę szczytową i już w komplecie, powoli schodzimy z Przełęczy wprost w dolinę. Oczywiście ze sporymi odstępami, by nie cisnąć niepotrzebnie na mocno ośnieżone zbocze. Zejście żlebem jest nieco łatwiejsze niż nasza droga podejściowa - śnieg zamiast lodu ułatwia stawianie kroków, więc błyskawicznie tracimy wysokość i spokojnie docieramy do schroniska.
Jeszcze wieczorne fotografowanie chmur.
Siadamy do obiadu i udajemy się na zasłużoną poobiednią drzemkę. Z przygodami dociera Baca i jesteśmy w komplecie
Wpada też do nas znajomy z poprzednich zlotów. Wyciąga Colę. Z puszczy - jak twierdzi. Białowieskiej. Jeden łyk utwierdza nas w przekonaniu, że to wyjątkowa Cola. Nawet nie pytam ile miała procent Wielki ukłon od ircowników, bo specjalnie dla nas przeciągnął urlop i wpadł na Kondratową, by się z nami spotkać.
Jako że obsługa schroniska pozwoliła nam posiedzieć na dole i mieliśmy jadalnię na wyłączność, miły i sympatyczny wieczór trwał prawie do dwudziestej trzeciej. W międzyczasie zdążyliśmy zaliczyć morsowanie w klapkach, które zakończyło się efektownym zjazdem na tychże, tudzież na innych częściach ciała, w efekcie czego trzeba było szukać plastrów na obtarcia
W międzyczasie padały też co śmielsze pomysły przejścia do historii. Jednak moja propozycja, by dokonać pierwszego zimowego wejścia na Giewont w klapkach nocą - jakkolwiek wzbudziła aplauz, nie znalazła chętnych do realizacji Sława musi poczekać.
Noc była piękna, księżycowa, z milionem gwiazd, ale w nocy się zasnuło i rankiem stwierdzamy, że widoczność siadła, w dodatku świeży opad zasypał wszystkie ślady z poprzedniego dnia.
Postanawiamy ruszyć w stronę Giewontu, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja i czy są jakieś szanse podejść wyżej. Lekko prószy śnieg, temperatura jednak poniżej zera, co daje jakieś szanse na fajną wycieczkę.
Ponownie ruszamy w głąb doliny. Przedzieramy się przez świeży śnieg. Przed nami widać pojedynczy ślad - ktoś przeciera pewnie drogę i ma zapewne podobny do naszego plan. Wkrótce go spotkamy - wycofał się powyżej Piekła - rozsądek zwyciężył.
My też docieramy w okolice Piekła, wcześniej jednak Koziołek ponownie ciągnie babską część grupy w swoją stronę, bo chce pobrykać w świeżym śniegu. Siła charakteru i urok osobisty sprawiają, że kobiety nie potrafią mu odmówić. A co będzie jak dorośnie
My idziemy dalej. Z trzech stron czają się ściany pełne śniegu. Czekają... A środkiem płynie lodowiec. Spiętrzone lawinisko straszy śmiałków, a sterczące seraki przypominają, że żarty się skończyły. Pierwszy raz widzę tak groźnie wyglądający żleb.
No cóż, Giewont nie jest nam pisany tym razem. Naszą uwagę przykuwa jednak całkiem zgrabna górka z lewej strony. Od razu mamy gotową nazwę - to Kondratowy Pik Ircowników - potem na mapie sprawdzamy, że to żebro nazywa się Krokiew - gdybyśmy wiedzieli, można by podjąć próbę zejścia z lądowaniem telemarkiem
Natychmiast powstaje plan zdobycia Piku Ircowników. Radek fachowo toruje drogę wzdłuż żeberka. Idzie nam całkiem dobrze, bo śnieg jest dobrze zmrożony i rzadko się w nim zapadamy. Dwadzieścia minut i jesteśmy na szczycie.
Na szczycie zakładamy biwak i wyciągamy z plecaka pieczareczki - w occie, a jakże.
Towarzyszą nam kozice. Stoją niedaleko na zboczu i ignorują silny wiatr. Zastanawiamy się głośno czy jest im zimno
Schodząc, odkrywamy niewielki nawis śnieżny. Nadaje się świetnie na próby lawinowe Pierwszy naciera Radek i roznosi lawinę w pył Zostaje nam tylko przejść środkiem i sprawdzić, że śnieg jest jednak stabilny i mamy niewielką szanse zjechać w białym puchu.
Za chwilę spotykamy parę młodych wędrowców, która również podjęła próbę wyjścia na Giewont. Za naszą radą zmieniają plan i pójdą na Pik Ircowników. Giewont jest dziś zresztą skryty w chmurach i mgle i jeszcze go dzisiaj nie widzieliśmy.
My zaś odkrywamy ekipę Koziołka, który harcuje w śniegu. Dziewczyny rozbiły biwak i czekają, kiedy mu się w końcu znudzi. No to sobie poczekają Przyłączamy się do nich i już w komplecie rozkręcamy małą imprezę śnieżną.
Piotrek robi nam szkolenie, jak się otwiera piwo rakiem Całkiem niechcący sam się chwilę wcześniej tego nauczył, wdeptując w puszkę, która chłodziła się w śniegu Na szczęście niewiele cennego trunku uciekło w śnieg.
Zapasy zużyte, piwa brak - wracamy. Wszyscy ruszają ścieżką, tylko ja wbijam się z dziką rozkoszą w sam środek doliny i wytyczam nowy ślad na nietkniętej ludzką stopą wielkiej śnieżnej pościeli Ale radocha! Cała Dolina Kondratowa moja
Spotykamy się ponownie pod schroniskiem i zarządzamy odpoczynek. Wpadamy na nasze łóżka zadowoleni z życia.
Zapada zmierzch, skończył się krótki, zimowy dzień, a przed nami kolejny punkt planu - wyprawa na Kalatówki na szarlotkę i piwo. Schodząc mamy okazję podyskutować o szczegółach wczorajszej akcji ratowniczej i poznać zawiłości i zdradliwość tutejszej topografii Półgodzinny spacer kończy się w kawiarence, wciągamy pyszne ciastko, gadamy, planujemy, śmiejemy się i wspominamy.
Robi się sennie, więc podrywamy się i kolejne pół godziny mija nam na podejściu na Halę Kondratową. Uff, nie zgubiliśmy się
Przed schroniskiem zarządzam performens. Wszyscy mają biegać z czołówkami. Ma się ten posłuch. Biegają.
Znowu rozsiadamy się w jadalni, by wyciągnąć resztki zapasów. Taka tradycja. Po co znosić w plecaku jak można zjeść Zagląda do nas schroniskowy kot zwabiony zapachami. Zostaje przechwycony i chwilę tłumaczymy mu, jak ma pozować do zdjęcia. Posłuchał. A mówią, że koty są charakterne.
Dzień powrotu to już stały schemat. Pobudka, pakowanie przed śniadaniem. Wchodząc do jadalni, Piotr kolejny raz zaczepia głową o framugę drzwi. Stoi chwilę nieruchomy i zdziwiony, ale nie widzę gwiazdek wirujących wokół głowy, więc chyba przeżył. Potem śniadanie, plecak na plecy i schodzimy.
Nie śpieszymy się bardzo, w końcu to tylko godzina. Chcemy się jeszcze nacieszyć swoim towarzystwem. W Kuźnicach łapiemy busa i ostania niespodzianka zlotu - Kolibecka zamknięta - otwarcie o dwunastej. Tyle niestety nie możemy czekać. Pędzimy więc do centrum Zakopanego, gdzie się rozstajemy.
Tym razem nie wymigaliśmy się od kawy i siedzimy jeszcze chwilę w mieszkaniu góralki, podziwiając Giewont za oknem, a potem jazda w drogę. Bez niespodzianek i na spokojnie docieramy na dwudziestą do domu.