Jak Anioły niosły lwa z Łomnicy

Relacje z Tatr polskich i słowackich.
@nogiwgore
Posty: 67
Rejestracja: 2017-07-17, 15:56

Jak Anioły niosły lwa z Łomnicy

Postautor: @nogiwgore » 2017-08-16, 18:34

JAK ANIOŁY NIOSŁY LWA Z ŁOMNICY
Próbuje wejść na stopień metalowej drabinki, cholera! Trudno w tych rakach! Bardzo trudno. Jeszcze tak, żeby liny nie poplątać, karabinek przepiąć sprawnie i krok po kroku do góry. Ledwo co nauczyłam się brnąć w śniegu a teraz muszę jeszcze sprytnie pokonać tę ścianę. Tu śnieg, tu lód, tu goła skała i ja. Ja nie jestem lwem, żeby pazury klinować w skale i piąć się w górę. Na cholerę mi to było. Jest piękny październikowy dzień a ja wiszę na Łomnicy utyrana wcześniejszą śnieżną bulernią i naprawdę nie jestem lwem. A może jestem? Dziki zwierz, który goniony instynktem potrafi się wszędzie wdrapać, by osiągnąć cel. Lew chce zeżreć antylopę, ja chcę tam wejść. Jesteśmy tacy sami. Pazerni i chciwi. Nie pamiętam, jaki to był dzień tygodnia, kiedy zaczęła się ta przygoda, przed którą nigdy wcześniej nie musiałam być lwem. Dzwoni Marcel. Znamy się trzydzieści lat. To na tyle dużo, że możemy pozwolić sobie na komfort dzwonienia do siebie tylko w ważnych sprawach. Temat rozmowy: Łomnica. Cholera, nie mam czasu o tym rozmawiać. Mam trzydzieste urodziny – niebawem impreza na ponad sto osób. Liczę w głowie, ile trzeba nadmuchać balonów, czy wystarczy dla wszystkich burgerów – tych z mięsem i wegetariańskich, a jak spadnie deszcz to co z ogniskiem? Dobra, niech będzie ta Łomnica – w końcu każde urodziny spędzam w Tatrach a z Marcelem już mamy swoje tempo na linie, naprawdę jestem zajęta – niech będzie, tak tak idziemy. Po tej deklaracji zajęłam się balonami i serpentynami. I tak sobie myślę… Łomnica, Łomnica… Królowa. Tatrzańska, piękna kobieta – jak fajnie, powoli zaczyna docierać do mnie, na co ja się zgodziłam. Mało jest w Tatrach kobiet – są różne granie, turnie, ale ona jedna jedyna. Tylko to jest trudna góra, no nie! po co ja to znowu robię? Może lepiej odpuścić? Tyle pięknych gór. Ale ona jest jedna. Udaje jeszcze resztkami udawania, że się zastanawiam, ale jedną nogą już jestem na tej drabince, po której trudno wejść w rakach, jeszcze tak by liny nie zaplątać.

Lew trudno ma, bo coś go gna
I każe biec przed siebie.
Ryk i pazurów zgrzyt świat zna,
I drżą anioły w niebie.

Dzień przed wejściem, kiedy już zdrowo po dziesiątej wieczorem docieram do Zakopanego, mamy taki mały problemik. Straciliśmy kontakt z naszym kierownikiem wycieczki. Starając się zachować zimną krew szykujemy plany awaryjne, ale wszędzie jest dużo śniegu a my nie jesteśmy Yeti i sami nie pójdziemy ani wysoko ani daleko. Z totalną niepewnością górskiego jutra kładziemy się spać, bo co by się dnia następnego nie wydarzyło, sen jest potrzebny. Chwilę nie śpimy. Co będzie jak kierownik się nie odezwie? Odezwał się z rana. Kawa i działamy. Na miejscu jest widok – dostojna, piękna, ogromna i dumna Łomnica oświetlona porannym słońcem, które jeszcze bardziej ją ozdabia. Królowa. Można się zakochać. A na dole – panie, daj pan spokój! Po trzydziestu minutach brnięcia w śniegu, niekiedy po uda, mam ochotę powiedzieć „wiecie co chłopaki – ja wracam”. A gdzieś to mam, bulernia straszna – idziesz w tym śniegu, chcesz na łatwiznę po śladach to wpadasz i co raz dostajesz po twarzy ośnieżoną kosówką. Gorąco, pot leje się po czole a to jeszcze nawet nie początek. Pierwszy kryzys przychodzi na przełęczy – wystarczy popatrzeć do góry – ile jeszcze. Pogoda dopisuje, ale jest dużo śniegu a ten, kiedy czuje słońce to się rozkleja i mięknie. Niełatwo się idzie, się brnie. A tu jeszcze skała. Pije dużo, bo picie to zawsze jakaś przerwa, chwila na oddech i oswojenie się ze światem aktualnym. Z nadzieją patrzę na wagonik. Ale wagonik dzisiaj nie działa – wieje. Wagonik – nogi – wagonik – nogi. Lew – siła – lew – siła. Szczyt – magnes – szczyt – magnes. Wiem, że mogę powiedzieć, że koniec. Chłopaki zrozumieją. Nie. chodźmy dalej.

Ciężki lwa los, gdy każe coś
Wbijać pazury w skałę.
To lwi, wewnętrzny dziki głos
Prowadzi doskonale.

Wchodzenie po ścianie to ciąg różnych cudów. Patrzę do góry i nie wyobrażam sobie, że moja noga czy ręka sięgnie a tu co? Sięga. Czasami zwalnia, czasami się dłużej zastanawia, ale sięga. Głowa się wyłącza. Przestaje istnieć rząd, banki, niezmyte gary, niezapłacony rachunek za prąd. Nie ma w głowie zastanawiania się, czy przedszkole zapłacone, czy najpierw wymienić podłogę czy wyremontować strych, czy koleżanka mówiła prawdę, czy jest sens czyścić kanapę czy może lepiej kupić nową. Przestają mnie obchodzić wartości odżywcze pomidorów z marketu, zanieczyszczenie powietrza w Japonii i problem zabijania Wielorybów (chociaż osobiście uważam to za okrucieństwo!) jest ten stan, ta euforia, mantra… rak – rak – czekan – rak – rak – czekan – uważaj na linę – rak – rak – czekan – o cholera, znowu drabinka, znowu trzeba wbić metalowe pazury w skałę, umiejętnie postawić stopę – oddech – przerwa – picie – dalej – spojrzenie w górę – daleko? – nie, już niedaleko. Nieważne, właśnie niech będzie daleko. Niech to trwa. Oddech – wydech – odpoczynek – wewnętrzny lew, pazerny na więcej. Głodny kolejnego ruchu, chciałby biec dalej, ale dalej już nie ma.

I jak ten lew, co czuje zew
Gdy wbija swe pazury.
Buzuje krew i wiatru śpiew
By wspinać się do góry.

Szczyt. To jest to miejsce w górach, które kończy pewien etap. Jesteśmy sami – we trójkę. Na niebie spektakl białych chmur, dokoła góry i cisza przerywana świstem wiatru. Jesteśmy szczęśliwi – odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Oscypek – jak zawsze – się należy i łyk herbaty z imbirem. I można byłoby tę historię zakończyć sukcesem, ale jeszcze czeka nas zejście tę samą drogą. Wiem, jak wspina się lew, ale nie mam pojęcia jak schodzi z tej skały. Na radość i gratulacje przyjdzie czas, teraz go nie ma bo kierownik pospiesza. Wewnętrzny lew się uspokaja, łagodnieje i teraz już może być totalnym cieniasem – ma, to co chciał. O co chodzi w tych górach? O bycie lwem? Wspinanie się? Szczyt? Wyczyszczenie głowy z płacenia rachunków, robienia listy zakupów i odbieraniu niepotrzebnych telefonów od konsultantów chcących wcisnąć wszystko od golarki do dziurek w nosie po suplementy diety na koncentrację podczas oglądania seriali? Nie wiem. Naprawdę. Na razie nie wyobrażam sobie zejścia tą sama drogą a ono się dzieje. patrzę na nieruchomy wagonik i na to, że nikogo poza nami nie ma. Równe jest to temu, że nie ma również wyjścia i trzeba być znowu lwem. Lwem schodzącym w dół.

Taki los lwi, że nagle ćmi.
Lwia czujność w przepaść spada.
Zmęczenie kładzie się na brwi
I wtedy lew upada.

Z łatwością przyznaje się do swoich słabości, poza tym schodzę zmęczona z Łomnicy a nie jestem supermenem, mam prawo. Stawiam krok po kroku, czy ze zmęczenia czy też z jakiegoś dziwnego zdenerwowania nogi mi się trzęsą i tracę do nich zaufanie. Robią co chcą, do tego stopnia, że zsuwam się ze ściany. Ile metrów? A czy to ważne? Czuję bezsilność i porażkę własnych nóg. Wygrzebuje się szybko, ale wiem, że już ani jednego pewnego kroku nie postawię. Jestem zła na te nogi – wiedziałam, że śnieg jest głupi, do dupy z tym wszystkim i jeszcze ta lina się plącze i – do cholery jasnej – znowu ta pieprzona drabinka. Nie jestem już żadnym lwem, tylko spłoszonym lwiątkiem. Ale szczęśliwym. Przecież się udało a to o czym jeszcze nie wiem – brnięcie w śniegu polubię rok później wchodząc na Kazbek, kiedy stanie się moim sojusznikiem w długim marszu ponad chmury. Nogi się też nauczą mnie słuchać. Teraz nie chcą. Ciało jest podzielone na pół. Chciałoby się zintegrować, ale nie potrafi. Jedna połowa wie, jak powinnam iść, druga się buja jak pijana. Wsparcie od chłopaków mam zawsze, nie dość, że dżentelmeni i dziewczynie pomogą, to dzielnie znoszą moje narzekania. A ja już tak bardzo chce być na dole.

Padnięty lew, naturze wbrew
Bezbronny jest i goły.
Rozpierzchł się bunt, uleciał gniew
Nie boją się anioły.

A jestem sama. Chłopaki poszli szybciej a ja się wlokę. Już mi się nic nie stanie, już nie mam gdzie spaść – musze tylko dojść do kolejki. Kierownik poganiał i straszył, że ostatnie krzesełko odjedzie, że będzie trzeba drałować kolejne kilometry. Ale tutaj wykazałam się większym sprytem i sprawdziłam szybko w necie, o której ostatnia kolejka odjeżdża – zdążę. Idę sama. Dokoła biało. Jak snująca się śpiąca królewna na wielkim śnieżnym prześcieradle. Śpiewam piosenkę, liczę kroki, zjeżdżam na tyłku – wszystko byleby nie zasnąć. To już nie ciało idzie, to świadomość ciągnie zwłoki (to był ten czas, kiedy nie biegałam codziennie kilku kilometrów i wydawało mi się, że jestem tytanem a wydawanie się gubi). Teraz anegdota, która powtórzy się za niecały rok w drodze na Kazbek – Marcel pisze mi na śniegu pozdróweczki i motywujące hasła. To jest cholernie zabawne. Śmieje się sama do siebie, mam przypływ energii – szkoda, że tylko na trzydzieści sekund. Kiedy doczłapuję się resztkami sił do poziomu kosówki i przed oczami jawi mi się tęcza – jawa to czy sen. Nie wiem. Jedyne, co mam w głowie to, że kosówka jest blisko końca – oni gdzieś tam czekają. Zasnę – znajdą mnie. Nie zasypiam – błądzę w kosówce i wydaje mi się, że z nieba albo z tej Łomnicy anioły zeszły i wloką mnie za bety. Mgła taka, że nie widzę nic. Nagle płasko, nie ma kosówki, nie ma nic. Aniołów też nie ma. Siadam koło chłopaków i nie mam siły się uśmiechnąć, ale jestem tego dnia najszczęśliwszymi zwłokami na świecie. Marcel podaje herbatę z rumem, albo to był rum z herbatą. Nie mam siły nic powiedzieć, słów nie trzeba. Lew jest dzielny, nawet upadły. Zmęczony, padnięty, ze zdartymi pazurami, ale lew!

EPILOG
W tym czasie Brat, szefuje w kuchni jednej z najlepszych restauracji na podhalu – karmi nas osiem razy bardziej niż moja przekochana babcia. Padamy spać a dnia następnego idziemy nad Morskie Oko, bo dawno nie byliśmy. Za dużo ludzi, ale spacer jest miły, pełno fajnych rozmów, które zostają w górach. Nad Morskim naprawdę spotykam pana z reklamówką z jednej popularnej sieciówki supermarketów, który wraz z małżonką szuka ustronnego miejsca by wypić bimberek, słucham jak inny pan pokazując synowi Mięgusze tłumaczy, że oto Rysy – największa polska góra i obserwuje sobie nastolatków, którzy jakoś w nieznany mi sposób interpretują mapę obliczając, że z Morskiego do Doliny Pięciu Stawów jest czterdzieści minut… nic nie mówię. Myślami ciągle jeszcze brnę w śniegu i czuje zapach mokrej skały, mam naprawdę głowę w chmurach. Tych znad Łomnicy. Marcel rusza na Wrota Chałubińskiego, ja zostaje nad Morskim i czytam górskie legendy. Nie mogę się skupić nad lekturą, Marcel dość szybko zawraca. Oboje chcielibyśmy powiedzieć o szczęściu, energii i radości, jaka się rozpływa od czubka głowy po końcówki palców u stóp, ale po co. Znamy się trzydzieści lat i wiemy, że każde z nas na swój sposób zjednoczyło się z tą górą i do końca życia będzie pamiętało dźwięk, zapach, śniegowe buły w rakach i bulernię metalowymi pazurami na metalowej drabince. radość





Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Awatar użytkownika
telefon 110
Posty: 2046
Rejestracja: 2014-09-20, 22:32

Re: Jak Anioły niosły lwa z Łomnicy

Postautor: telefon 110 » 2017-08-20, 10:54

@nogiwgore pisze:
Lew trudno ma, bo coś go gna
I każe biec przed siebie.
Ryk i pazurów zgrzyt świat zna,
I drżą anioły w niebie.


Ładne(wiersz).
https://www.youtube.com/watch?v=iHU53NedhkQ

Są łańcuchy, jest lina a nawet pan z kamerą na kasku rejestrujący na bierząco.
Jest postęp.
Jest lepiej.
Awatar użytkownika
telefon 110
Posty: 2046
Rejestracja: 2014-09-20, 22:32

Re: Jak Anioły niosły lwa z Łomnicy

Postautor: telefon 110 » 2017-08-20, 13:09

@nogiwgore pisze:
A jestem sama. Chłopaki poszli szybciej a ja się wlokę. Już mi się nic nie stanie, już nie mam gdzie spaść – musze tylko dojść do kolejki. Kierownik poganiał i straszył, że ostatnie krzesełko odjedzie, że będzie trzeba drałować kolejne kilometry. Ale tutaj wykazałam się większym sprytem i sprawdziłam szybko w necie, o której ostatnia kolejka odjeżdża – zdążę. Idę sama. Dokoła biało. Jak snująca się śpiąca królewna na wielkim śnieżnym prześcieradle. Śpiewam piosenkę, liczę kroki, zjeżdżam na tyłku – wszystko byleby nie zasnąć. To już nie ciało idzie, to świadomość ciągnie zwłoki (to był ten czas, kiedy nie biegałam codziennie kilku kilometrów i wydawało mi się, że jestem tytanem a wydawanie się gubi).

A to już nie fajnie.
Powiedz chłopakom (czy tym z którymi tam chodzisz)- że się nie zostawia nikogo samego.
@nogiwgore
Posty: 67
Rejestracja: 2017-07-17, 15:56

Postautor: @nogiwgore » 2017-08-20, 19:18

nie nie, to nie tak. mój samotny spacer był umowny. Moje chłopaki dbają o mnie zawsze najlepiej jak potrafią :)
a postęp... jest :) ale my z większości naszych wyjść mamy filmiki, tylko wrzucam je na bloga :)

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 17 gości