TRAMPKI W ŚNIEGU, CZYLI TATRY ZAMIAST WENECJI.

Relacje z Tatr polskich i słowackich.
@nogiwgore
Posty: 67
Rejestracja: 2017-07-17, 15:56

TRAMPKI W ŚNIEGU, CZYLI TATRY ZAMIAST WENECJI.

Postautor: @nogiwgore » 2017-07-17, 22:26

https://www.facebook.com/nogiwgore/post ... 1865521685

MIAŁAM TAM W OGÓLE NIE JECHAĆ. MIAŁA BYĆ WENECJA.
#Tatry #Dolinapieciustawow #babiagora #beskidy #góry #morskieoko
To już chyba trzecie podejście. Wenecja – oddalona o dwanaście godzin drogi samochodem od domu wydaje się być mniej osiągalna niż Mozambik. Poprzednich dwóch powodów nie pamiętam, ale były na tyle głupie, że nie warto by było rezygnować za trzecim razem. Teraz stoję w drogerii i kupuję mleczko do opalania, sprawdzając wcześniej jaka jest temperatura w Wenecji. Gorąco! Witaj weekendzie majowy – spakowane trzy lekkie sukienki, klapeczki – brakuje tylko tego mleczka. Poziom beztroski jest tak duży, że mogę sobie pozwolic na luksus długiego wybierania, czytania etykiet, porównywania mocy filtra, wygładzania skóry, utrzymywania opalenizny – Wenecjo przybywamy!
Telefon, po którym moja mina musiała wzbudzać litość kasjerki i wszystkich klientów owej drogerii, którzy stali koło mnie. oddałam mleczko do opalania i wyszłam ze łzami w oczach. Niech to pyta! Auto padło, ale nie żeby tak w miarę lekko, że można szybko naprawić, dokupić część, naprawić na drugi dzień – nie ma opcji. Ja w płacz. Życie w weekend majowy legło w gruzach. Niemniej jednak trwało dalej i trzeba było cos zarówno i z tym smutnym już życiem i weekendem majowym zrobić.
- chodź, jedziemy w góry – rzecze usiłujący ratować sytuację Paweł.
- w dupie mam jakieś góry, ja chce do Wenecji!
Tu zaczyna się naprawdę zgrabna dyplomacja mojego wówczas chyba chłopaka, który z nieziemską cierpliwością zapewnia mnie, że będzie super – pójdziemy nad Morskie Oko a wieczorem zapijemy smutki grzańcem z miodu w knajpie, w której odbyła się nasza pierwsza rozmowa. W ogóle mi się ten pomysł nie podoba, ale jestem totalnie bezradna i po pierwsze nie mam nic lepszego do zaproponowania a po drugie to trzeba wewnętrznie ustalić fakty – nigdy w życiu nie byłam w górach. Kiedyś, jak byłam mała na Trzech Koronach – widziałam nawet stamtąd Tatry, ale sorry – te ośnieżone wysokie szczyty nie mogły istnieć naprawdę. Finalnie, kompletnie bez przekonania zgadzam się na spedzenie weekendu majowego w Zakopanym. W zasadzie bardziej interesuje mnie grzaniec z miodu pitnego, niż jakies góry, ale masz – niech będzie.
Jak prawdziwi polscy turyści udajemy się zatem na mój pierwszy spacer w polskich Tatrach – Morskie oko. Na luzaka, w trampkach czarnych, skarpetkach błękitnych i bawełnianej bluzie – za parę godzin będzie mokra od mgły i strasznie zmarznę, ale teraz jest nawet fajnie – przede wszystkim ładnie. Jednak już na początku tego spaceru zaczynają mnie wkurzac ludzie. Lubię ich, ale jak nic nie mówią i nie zachodza mi drogi. O górach nie wiem kompletnie nic, ale nie rozumiem, dlaczego idąc kilometr musza co chwila się zatrzymywac żeby coś zjeść, dlaczego tak głośno gadają, co tu w ogóle robią konie jak po górach się chodzi na nogach. Żale się, że miały być góry a tu mamy pół krakowskiego rynku, tylko na asfalcie w lesie – kompletnie mi się nie podoba. Kompan mojej podróży i życia tak przy okazji jak nigdy się ze mną zgadza i przy Wodogrzmotach Mickiewicza podejmuje męską decyzję – idziemy do Doliny Pięciu Stawów. Nie mam zielonego pojęcia gdzie to jest i co to w ogóle. Pamiętam jakieś opowieści mamy z jej tatrzańskich czasów, ale w głowie mi się nie mieściło, że można się aż tak bardzo jarać jakimis stawami w górach. W dodatku takimi, w których nie można pływać. Ignorancja z mojej strony – najwyższych lotów. Skręcając w las zaczyna się jednak jakas przygoda.
Las. No przeciez wiem, jak wygląda las, bo dwadzieścia lat mieszkałam na wsi. Daleko przez las. Nie ma sprawy, dzień w dzień bez wzgląd na pogode sunęłam pięć kilometrów do podstawówki na lekcję i do domu – to jest dziesięć kilometrów dziennie przez siedem lat. Licząc dziesięć miesięcy w roku, po 20 dni… niech policzę…. Czternaście tysięcy kilometrów na nogach w samej podstawówce. Idziemy dalej. w lesie płynie rzeka – taka piękna z powalonymi drzewami – nagle jestem w jakimś basniowym swiecie i podoba mi się to bardzo, bo ja przeciez tu nigdy nie byłam. W ogóle mało jeszcze wtedy wiem. Ta wycieczka jest na prawde fajna, dopóki przede mną na wysokości pięknego wodospadu nie pojawia się, do cholery jasnej – śnieg. Jest maj, przypominam. Co tutaj robi TO? jestem powaznie zawiedziona, ale brnę tym śniegiem. Czuje się troche jak debil, bo dokoła wszyscy w kurtkach, zimowych butach, nawet w rękawiczkach a ja w trampkach, błękitnych skarpetkach w brokatowe gwiazdki i bawełnianej bluzie. Ale to może z nimi cos jest nie tak….
Nie. jednak ze mną, bo sprawa się komplikuje wtedy. Kiedy okazuje się, że przez owy śnieg kawałek szlaku jest nieczynna i trzeba przejść bokiem – dopiero kilka lat później dowiem się jak to się nazywa i jak postępować w takich sytuacjach – na razie walę w tych trampkach na krechę, ślizgam się jakbym nie umiała chodzić, łapie się bezradnie kosodrzewiny dziękując wszystkiemu, co jest, że ta gdzieniegdzie wystaje. Trzeba iśc do góry, bo wrócić tędy się nie da – za stromo, za dużo śniegu. Jest okropnie. Buty mam przemoczone, bluza nasiąknieta mgłą zrobiła się ciężko a rączki takie chude, cieniutkie i zmarznięte. Brnę, ale wymiękam. Do Pawła to się już w ogóle nie odzywam – pogadamy sobie o tych górach na dole, teraz to ja musze przeżyć. Przewracam się – jakis pan podaje ręke i całkiem serdecznie, aż z politowaniem stwierdza, że chyba mam nienajlepsze buty. Kapituluje i musze panu przyznać rację. Jakos z pomocą innych, gówniara w trampkach doszła do tego schroniska. Piwo z Pawłem wypiliśmy raczej w milczeniu. No, może jak mi się zrobiło troche cieplej to powiedziałam, ze całkiem tu ładnie – żeby mu było miło a po chwili to już w ogóle olałam ten żal do świata – w końcu weszliśmy. To najważniejsze. Najgorsze za nami.
Gówno prawda. Teraz trzeba wrócić. Obejście szlaku, brnięcie w śniegu, buty przemoczone, zimno jak cholera. Skąd miałam siłę prowadzić tę tyradę…
-nigdy więcej, jak mogłeś, chciałeś mnie zabić, to najgorsza majówka na świecie, w ogóle musimy się rozejść, nie chcę cie znać….
Czego tam jeszcze nie było w tym monologu. Jakoś zeszłam, trochę zjechałam, palnęłam kilka razy, że ja tu zostaję a ty rób sobie co chcesz. Pomarudziłam, pomarudziłam, ale zeszłam z ogromnym fochem i nieustanną nuta na ustach, że nigdy więcej nie pójdę w góry. Naprawdę! Nigdy!
Post scriptum
Na drugi dzień Paweł kupił mi górską kurtkę, w razie gdybym kiedyś jednak zechciała pójść w góry. Nie wiem tylko co mnie podkusiło, żeby pierwsze wejście na Babią i Giewont zrobić w tych samych czarnych trampkach i błękitnych skarpetkach w brokatowe gwiazdki. Co mnie w ogóle podkusiło, żeby jednak w te góry pójść.
Obrazek

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 57 gości