GRANATOWY ŚWIAT Z GRANATOWEGO WIATRU
: 2017-07-17, 22:19
https://www.facebook.com/nogiwgore/post ... 7592087779
GRANATOWY ŚWIAT Z GRANATOWEGO WIATRU
#gory #tatry #orlaperc #granaty #tatrywysokie
Czasami mówi się o wietrze, że urywa głowę. Ten chce urwać nie tylko głowę, ale wszystko inne też, nawet myśli z tej głowy. Ale jest fajny – rześki, pełen pozytywnej energii, daje dobre powietrze, przegania demony. Od rana już wyglądał na takiego, co by coś spsocił. Niespokojnie się tułał między szczytami, miejsca znaleźć nie mógł i jak niesforny gówniarz latał z miejsca na miejsce bez żadnego celu. Jak tylko podeszliśmy pod Czarny Staw to nagonił tyle niespokojnych chmur nad góry, że przez chwilę nie było ich widać. To jest piękne widowisko – nad Kościelcem przedstawienie, Kozi zasłonięty – i bardzo dobrze, bo minęło już sporo czasu a my dalej nie możemy się dogadać, nawet coraz bardziej się nie lubimy. Granaty się pojawiają, znikają, pojawiają. Ja mam znowu urodziny, znowu jest nas czworo, ale już jest inaczej. Już bunt ustępuje pokorze a strach radości z tego, co dzieje się dokoła. A dokoła to cholerne pażdziernikowe wietrzysko. Nie idziemy – pada decyzja.
Idziemy – zmieniamy zdanie, kiedy wiatr jakby nam sprzyjał i przewiał czarne bałwany hen daleko , odsłonił wszystkie szczyty. Poszedł sobie i pozwolił nam zacząć swoją robotę. My jeszcze tego nie wiemy, ale wróci. Wróci gwałtownie, ale pokojowo nastawiony będzie nas niósł i pomagał, będzie elementem dobrej całości. Jakie sa podejścia każdy wie – nie mówię o podejściu pod Czarny Staw, bo to już nawet ja traktuje jako preludium do wielu przyszłych wycieczek i na tym etapie się nei narzeka, po prostu się idzie, pije kawę i idzie dalej. koniec tematu. Podejście jak podejście – kamienne schody, bulernia z męczarnią, postęp zerowy – widać jedynie coraz mniejszy Czarny Staw na dole i to jest jedyny dowód na to, że się poruszamy. Ale jest fajnie – w oddali widać wspinaczy, ludzi na szlaku mało, bo październik. Niebo jest pięknie niebieskie, góry pachną, słońce świeci, ale bez agresji. Warunki są takie, że da się złapać mantrę i nawet nie wiadomo kiedy osiągamy pierwszy szczyt. Jest pięknie. Coś się chmurzy, coś się kotłuje. Nikt nic nie mówi, ale każdy widzi, że pojawia się mgła, powietrze pachnie wilgotnymi Tatrami i mokrym mchem. Nie jest fajnie. Czekamy a każdy odmawia nieznaną nikomu modlitwę, żeby przyszedł wiatr, rozwiał chmury i pozwolił iść dalej.
Zrywa się. Granatowy Wiatr. Nagle z szarego zamglonego świata wyłania się słońce, kolory, bardzo ostre światło, cudny zapach – to on nam pomógł, przyszedł jakby na nasza prośbę, na zamówienie. Jakby wyczuł, że teraz jest potrzebny, że może zrobić coś dobrego. No bo powiedzmy sobie szczerze – kto lubi wiatr? Komu on jest potrzebny? Nam był. Idziemy granią – góra – dół, góra – dół. Jest prawdziwa gra żywiołów – wszystko do siebie pasuje tak bardzo, że to jest ten moment, kiedy można zjednoczyć się ze swiatem, czuje się góry tak bardzo, że jest się ich elementem. Wiatr wieje tak mocno, że nie słyszymy siebie. Na pamiątkowym zdjęciu wszyscy trzymamy się za głowy, żeby nie zwiało nam czapek. Ale to naprawde nie jest zły wiatr, to jest granatowy wiatr, który niesie nas do przodu i pomaga. Jest ciepły i serdeczny, jak górski przyjaciel. Nawet jak jakaś chmura próbuje się do nas przybliżyć to od razu ja odgania i toruje nam droge po zielonych, pachnących skałach. Przepiękna jest ta droga. Idziemy z wiatrem, nic nikt nie mówi. Każdy prowadzi jakąś swoją prywatną rozmowę ze światem. Wtedy rodza się górskie demony – ale o tym kiedy indziej. Na razie jest zbyt fajnie, żeby myśleć o demonach. Narazie jest granatowy wiatr, skały i my. I naprawdę niczego więcej nie potrzeba. Powietrze jest granatowe, granatowe góry, granatowy świat. Doświadczenie Granatów w pełni.
Schodząc – o czym nikt nie mówi – jest pewien niedosyt, żal, że już po wszystkim. Może to buta, ale w górach najgorsze jest osiągnięcie szczytu – wtedy to oznacza koniec. Wtedy jeszcze tego tak nie postrzegałam, ale wchodząc na Kazbek już tak. Cel osiągnięty – teraz ma się zupełnie inną energię. Ale my jeszcze wtedy nie wiemy za bardzo gdzie jest Kazbek, my schodzimy z Granatów i co się nagle dzieje. Cisza. Totalna cisza.
Granatowy wiatr ucichł. Jest bezszelestnie, słonecznie, spokojnie. Uciekł. Zostawił nas. Może dlatego, że wiedział, że już nie potrzebujemy jego pomocy, pożegnał nas i sobie poszedł. Jest cisza idealna, jedyny dźwięk to tupot ośmiu nóg po kamieniach. Jedyne emocje to ta fajna radość i cholera – jednak niedosyt. Może potrzebny, może to jest ta siła sprawcza, przez którą się w góry wraca. Bo to takie senne urywki. Nigdy już później nie udało mi się doświadczyć aż tak granatowego świata.
Schodząc jeszcze popatrzyłam na Kozi, z którym jak wiadomo się nie lubimy – nie był w ogóle granatowy. Był szaroczarny, ponury i smutny. Nad nim musiał więc wiać taki sam wiatr – wzdrygnęłam się i wybiłam z tej pięknej rzeczywistości, której do niedawna byłam częścią. Obejrzałam za siebie – w miejsce, z którego schodziliśmy – tam dalej było granatowe niebo i być może dmuchał jeszcze ten piękny, pachnący, dobry granatowy wiatr.
GRANATOWY ŚWIAT Z GRANATOWEGO WIATRU
#gory #tatry #orlaperc #granaty #tatrywysokie
Czasami mówi się o wietrze, że urywa głowę. Ten chce urwać nie tylko głowę, ale wszystko inne też, nawet myśli z tej głowy. Ale jest fajny – rześki, pełen pozytywnej energii, daje dobre powietrze, przegania demony. Od rana już wyglądał na takiego, co by coś spsocił. Niespokojnie się tułał między szczytami, miejsca znaleźć nie mógł i jak niesforny gówniarz latał z miejsca na miejsce bez żadnego celu. Jak tylko podeszliśmy pod Czarny Staw to nagonił tyle niespokojnych chmur nad góry, że przez chwilę nie było ich widać. To jest piękne widowisko – nad Kościelcem przedstawienie, Kozi zasłonięty – i bardzo dobrze, bo minęło już sporo czasu a my dalej nie możemy się dogadać, nawet coraz bardziej się nie lubimy. Granaty się pojawiają, znikają, pojawiają. Ja mam znowu urodziny, znowu jest nas czworo, ale już jest inaczej. Już bunt ustępuje pokorze a strach radości z tego, co dzieje się dokoła. A dokoła to cholerne pażdziernikowe wietrzysko. Nie idziemy – pada decyzja.
Idziemy – zmieniamy zdanie, kiedy wiatr jakby nam sprzyjał i przewiał czarne bałwany hen daleko , odsłonił wszystkie szczyty. Poszedł sobie i pozwolił nam zacząć swoją robotę. My jeszcze tego nie wiemy, ale wróci. Wróci gwałtownie, ale pokojowo nastawiony będzie nas niósł i pomagał, będzie elementem dobrej całości. Jakie sa podejścia każdy wie – nie mówię o podejściu pod Czarny Staw, bo to już nawet ja traktuje jako preludium do wielu przyszłych wycieczek i na tym etapie się nei narzeka, po prostu się idzie, pije kawę i idzie dalej. koniec tematu. Podejście jak podejście – kamienne schody, bulernia z męczarnią, postęp zerowy – widać jedynie coraz mniejszy Czarny Staw na dole i to jest jedyny dowód na to, że się poruszamy. Ale jest fajnie – w oddali widać wspinaczy, ludzi na szlaku mało, bo październik. Niebo jest pięknie niebieskie, góry pachną, słońce świeci, ale bez agresji. Warunki są takie, że da się złapać mantrę i nawet nie wiadomo kiedy osiągamy pierwszy szczyt. Jest pięknie. Coś się chmurzy, coś się kotłuje. Nikt nic nie mówi, ale każdy widzi, że pojawia się mgła, powietrze pachnie wilgotnymi Tatrami i mokrym mchem. Nie jest fajnie. Czekamy a każdy odmawia nieznaną nikomu modlitwę, żeby przyszedł wiatr, rozwiał chmury i pozwolił iść dalej.
Zrywa się. Granatowy Wiatr. Nagle z szarego zamglonego świata wyłania się słońce, kolory, bardzo ostre światło, cudny zapach – to on nam pomógł, przyszedł jakby na nasza prośbę, na zamówienie. Jakby wyczuł, że teraz jest potrzebny, że może zrobić coś dobrego. No bo powiedzmy sobie szczerze – kto lubi wiatr? Komu on jest potrzebny? Nam był. Idziemy granią – góra – dół, góra – dół. Jest prawdziwa gra żywiołów – wszystko do siebie pasuje tak bardzo, że to jest ten moment, kiedy można zjednoczyć się ze swiatem, czuje się góry tak bardzo, że jest się ich elementem. Wiatr wieje tak mocno, że nie słyszymy siebie. Na pamiątkowym zdjęciu wszyscy trzymamy się za głowy, żeby nie zwiało nam czapek. Ale to naprawde nie jest zły wiatr, to jest granatowy wiatr, który niesie nas do przodu i pomaga. Jest ciepły i serdeczny, jak górski przyjaciel. Nawet jak jakaś chmura próbuje się do nas przybliżyć to od razu ja odgania i toruje nam droge po zielonych, pachnących skałach. Przepiękna jest ta droga. Idziemy z wiatrem, nic nikt nie mówi. Każdy prowadzi jakąś swoją prywatną rozmowę ze światem. Wtedy rodza się górskie demony – ale o tym kiedy indziej. Na razie jest zbyt fajnie, żeby myśleć o demonach. Narazie jest granatowy wiatr, skały i my. I naprawdę niczego więcej nie potrzeba. Powietrze jest granatowe, granatowe góry, granatowy świat. Doświadczenie Granatów w pełni.
Schodząc – o czym nikt nie mówi – jest pewien niedosyt, żal, że już po wszystkim. Może to buta, ale w górach najgorsze jest osiągnięcie szczytu – wtedy to oznacza koniec. Wtedy jeszcze tego tak nie postrzegałam, ale wchodząc na Kazbek już tak. Cel osiągnięty – teraz ma się zupełnie inną energię. Ale my jeszcze wtedy nie wiemy za bardzo gdzie jest Kazbek, my schodzimy z Granatów i co się nagle dzieje. Cisza. Totalna cisza.
Granatowy wiatr ucichł. Jest bezszelestnie, słonecznie, spokojnie. Uciekł. Zostawił nas. Może dlatego, że wiedział, że już nie potrzebujemy jego pomocy, pożegnał nas i sobie poszedł. Jest cisza idealna, jedyny dźwięk to tupot ośmiu nóg po kamieniach. Jedyne emocje to ta fajna radość i cholera – jednak niedosyt. Może potrzebny, może to jest ta siła sprawcza, przez którą się w góry wraca. Bo to takie senne urywki. Nigdy już później nie udało mi się doświadczyć aż tak granatowego świata.
Schodząc jeszcze popatrzyłam na Kozi, z którym jak wiadomo się nie lubimy – nie był w ogóle granatowy. Był szaroczarny, ponury i smutny. Nad nim musiał więc wiać taki sam wiatr – wzdrygnęłam się i wybiłam z tej pięknej rzeczywistości, której do niedawna byłam częścią. Obejrzałam za siebie – w miejsce, z którego schodziliśmy – tam dalej było granatowe niebo i być może dmuchał jeszcze ten piękny, pachnący, dobry granatowy wiatr.