Tatry 2017
: 2017-07-14, 10:09
Wstęp
Czekania tyle, a jak przyszło co do czego, to prognozy pogody zagrały nam na nosie. Pokazało ledwie kilkanaście stopni (i to w porywach) i wielkie zlewy. Chcąc nie chcąc, pojechaliśmy więc na wakacje, ale zaopatrzeni we wszelakie grube rzeczy. Co zrobić...
Planów tym razem nie mieliśmy. W zasadzie nie liczyliśmy na wiele. Mieliśmy działać spontanicznie, planując wieczorem dnia poprzedniego w oparciu o dwadzieścia różnych prognoz, w tym na najlepszą. Na kolano, które boli, jak ma padać. Bolało.
Część Pierwsza - w chmurze.
Kolano bolało od rana. Właściwie całą noc też. Rankiem zaparkowaliśmy pojazd w Siwej. Za dychę. I mimo dużej kolejki na traktoropociąg typu Rakoń (piękna rzecz) udało się nam do niego wskoczyć. Było nieźle. Ruszyliśmy w kierunku schroniska na Chochołowskiej, nie do końca wiedząc, gdzie pójdziemy.
Na szczęście dość szybko nam zleciało mało ciekawe przejście doliny. I w międzyczasie postanowiliśmy, że pierwszego dnia to raczej coś na rozgrzewkę będziemy robić, a nie jakieś tam wyrypy na dzień dobry.
Ze zwierząt występowała krowa. Julka bardzo nie chciała jej pogłaskać. Bo jej będzie śmierdzieć ręka. A krowa była bardzo przyjazna. Oblizała mi całą rękę aż po łokieć. Muchy goniły za mną do końca dnia.
Chwilkę siedzimy przed schroniskiem, a potem wbijamy się w błotnisty szlak na Grzesia. Stopniowo nabieramy wysokości i pojawiają się oczekiwane widoki.
Atrakcją tego dnia są graniczne słupki. Julka zalicza każdy po kolei.
A pogoda jest taka, jaką każdy widzi. Chłodno, jak na lipiec. Wietrznie. Zmiennie, niestabilnie. Czasem wyskakuje słońce, za moment przychodzi chmurzysko i robi się mordor.
No ale na szczęście na Grzegorza nie jest daleko, więc niebawem stajemy na jego malowniczym szczycie.
Wieje dość mocno, na szczęście w plecy, ale mniejsi turyści muszą się mocno trzymać słupków granicznych, żeby ich nie zwiało.
Chwilkę siedzimy, pięć sekund zastanowienia się, analizy warunków pogodowych i ruszamy w tunel kosówek wyłaniający się przed nami.
Zerkamy z zaciekawieniem na brakujący nam wciąż fragment rohackiej perci z Pacholą i Salatynem. Przy okazji zauważamy, że im wyżej, tym ciemniej.
Po drodze odkrywamy Wielkie Jezioro Łuczniańskie (Velke Lucne Pleso), do którego oczywiście leci masa kamieni - stały punkt programu.
A to moja banda wakacyjna, w drodze.
Do Rakonia coraz bliżej. Fajny ten szlak jest na rozgrzewkę. Zresztą nie szedłem nim dobrych kilka lat, więc co nieco trzeba sobie przypomnieć.
A ludzi na szlaku mało. Co prawda przed nami widać dość dużą, zogranizowaną "bandę", ale tak to pojedyńcze osoby się zdecydowały pójść wyżej. Większość siedzi na dole, widzimy ich doskonale z góry, jak się przemieszczają na polanie.
A widoczność, choć nie powala, daje nam sporo radości. Widać Starorobociański na przykład.
Oraz Ornak z Trzydniowiańskim.
A my posuwamy się do przodu, od słupka do słupka.
Przed Rakoniem dopada nas ciemna, złowieszcza chmura. Robi się ciemno. Jest klimat.
Czarnowidząca żona oczywiście nie byłaby sobą, gdyby nie zaczęła wróżyć rychłej ulewy, burzy, gradobicia, końca świata... No, a że chmury faktycznie były ciemne, trudno było lekceważyć te krakanie.
W każdym razie ubieramy się cieplej i trawersujemy sobie Rakonia, bo się nam nie chce iść na jego nudny szczyt.
Plus jest taki, że dwie minuty szybciej osiągamy siodło pod Wołowcem, a i ścieżynka też jest bardziej przyjazna niż grzbietowa, kamienista droga.
Wieje jak ch. No i ciemniej się zrobiło. Wołowiec schował się w chmurze. Myślimy, co robić. Bo się zaciągnęło nieźle. Iść żeby iść? Bez widoków?
Decyduje Julka. Chce iść. Bo nigdy nie była w chmurze. Po pół godzinie spełnia swoje marzenie. Chyba sobie inaczej to wyobrażała. Coś mówiła o wacie cukrowej. Za dużo bajek....
Na górze szybko się okazuje, że sytuacja jest bardzo zmienna.
Dziewczyny chowają się przed wiatrem w rowie grzbietowym, ja idę upolować zauważonego wcześniej kamzika.
Na moment przejaśnia się nieco więcej...
Po czym zaczyna padać, wiać jeszcze bardziej i w takich to okolicznościach oddalamy się na tyle gwałtownie, na ile pozwala osuwający się spod nóg piarg.
Dwadzieścia minut dłuży się niemiłosiernie, w dodatku w połowie zejścia Julka MUSI siku. Ech...
Odbijamy do Wyżniej Chochołowskiej. Pięć minut po zejściu z grani wychodzi słońce. Ot, taka ironia losu. Ale wychodzi coś jeszcze. Taki bonus.
W palącym słońcu obniżamy się do doliny.
Oczywiście nie obywa się bez problemów, bo Julka panicznie boi się owadów. Lubi tylko biedronki i motylki, ale duża mucha na kamieniu albo bąk na kwiatku to już przeszkoda trudna do pokonania. No i słowo, które wywołuje paniczny lęk - szerszeń.
No ale w końcu się udaje zejść po ludzku do wygodnej drogi
A nawet załapać się na ostatni kurs Rakonia.
No i jak tylko wsiedliśmy do auta, lunęło i to porządnie.
Tak minął pierwszy, rozruchowy dzień.
Czekania tyle, a jak przyszło co do czego, to prognozy pogody zagrały nam na nosie. Pokazało ledwie kilkanaście stopni (i to w porywach) i wielkie zlewy. Chcąc nie chcąc, pojechaliśmy więc na wakacje, ale zaopatrzeni we wszelakie grube rzeczy. Co zrobić...
Planów tym razem nie mieliśmy. W zasadzie nie liczyliśmy na wiele. Mieliśmy działać spontanicznie, planując wieczorem dnia poprzedniego w oparciu o dwadzieścia różnych prognoz, w tym na najlepszą. Na kolano, które boli, jak ma padać. Bolało.
Część Pierwsza - w chmurze.
Kolano bolało od rana. Właściwie całą noc też. Rankiem zaparkowaliśmy pojazd w Siwej. Za dychę. I mimo dużej kolejki na traktoropociąg typu Rakoń (piękna rzecz) udało się nam do niego wskoczyć. Było nieźle. Ruszyliśmy w kierunku schroniska na Chochołowskiej, nie do końca wiedząc, gdzie pójdziemy.
Na szczęście dość szybko nam zleciało mało ciekawe przejście doliny. I w międzyczasie postanowiliśmy, że pierwszego dnia to raczej coś na rozgrzewkę będziemy robić, a nie jakieś tam wyrypy na dzień dobry.
Ze zwierząt występowała krowa. Julka bardzo nie chciała jej pogłaskać. Bo jej będzie śmierdzieć ręka. A krowa była bardzo przyjazna. Oblizała mi całą rękę aż po łokieć. Muchy goniły za mną do końca dnia.
Chwilkę siedzimy przed schroniskiem, a potem wbijamy się w błotnisty szlak na Grzesia. Stopniowo nabieramy wysokości i pojawiają się oczekiwane widoki.
Atrakcją tego dnia są graniczne słupki. Julka zalicza każdy po kolei.
A pogoda jest taka, jaką każdy widzi. Chłodno, jak na lipiec. Wietrznie. Zmiennie, niestabilnie. Czasem wyskakuje słońce, za moment przychodzi chmurzysko i robi się mordor.
No ale na szczęście na Grzegorza nie jest daleko, więc niebawem stajemy na jego malowniczym szczycie.
Wieje dość mocno, na szczęście w plecy, ale mniejsi turyści muszą się mocno trzymać słupków granicznych, żeby ich nie zwiało.
Chwilkę siedzimy, pięć sekund zastanowienia się, analizy warunków pogodowych i ruszamy w tunel kosówek wyłaniający się przed nami.
Zerkamy z zaciekawieniem na brakujący nam wciąż fragment rohackiej perci z Pacholą i Salatynem. Przy okazji zauważamy, że im wyżej, tym ciemniej.
Po drodze odkrywamy Wielkie Jezioro Łuczniańskie (Velke Lucne Pleso), do którego oczywiście leci masa kamieni - stały punkt programu.
A to moja banda wakacyjna, w drodze.
Do Rakonia coraz bliżej. Fajny ten szlak jest na rozgrzewkę. Zresztą nie szedłem nim dobrych kilka lat, więc co nieco trzeba sobie przypomnieć.
A ludzi na szlaku mało. Co prawda przed nami widać dość dużą, zogranizowaną "bandę", ale tak to pojedyńcze osoby się zdecydowały pójść wyżej. Większość siedzi na dole, widzimy ich doskonale z góry, jak się przemieszczają na polanie.
A widoczność, choć nie powala, daje nam sporo radości. Widać Starorobociański na przykład.
Oraz Ornak z Trzydniowiańskim.
A my posuwamy się do przodu, od słupka do słupka.
Przed Rakoniem dopada nas ciemna, złowieszcza chmura. Robi się ciemno. Jest klimat.
Czarnowidząca żona oczywiście nie byłaby sobą, gdyby nie zaczęła wróżyć rychłej ulewy, burzy, gradobicia, końca świata... No, a że chmury faktycznie były ciemne, trudno było lekceważyć te krakanie.
W każdym razie ubieramy się cieplej i trawersujemy sobie Rakonia, bo się nam nie chce iść na jego nudny szczyt.
Plus jest taki, że dwie minuty szybciej osiągamy siodło pod Wołowcem, a i ścieżynka też jest bardziej przyjazna niż grzbietowa, kamienista droga.
Wieje jak ch. No i ciemniej się zrobiło. Wołowiec schował się w chmurze. Myślimy, co robić. Bo się zaciągnęło nieźle. Iść żeby iść? Bez widoków?
Decyduje Julka. Chce iść. Bo nigdy nie była w chmurze. Po pół godzinie spełnia swoje marzenie. Chyba sobie inaczej to wyobrażała. Coś mówiła o wacie cukrowej. Za dużo bajek....
Na górze szybko się okazuje, że sytuacja jest bardzo zmienna.
Dziewczyny chowają się przed wiatrem w rowie grzbietowym, ja idę upolować zauważonego wcześniej kamzika.
Na moment przejaśnia się nieco więcej...
Po czym zaczyna padać, wiać jeszcze bardziej i w takich to okolicznościach oddalamy się na tyle gwałtownie, na ile pozwala osuwający się spod nóg piarg.
Dwadzieścia minut dłuży się niemiłosiernie, w dodatku w połowie zejścia Julka MUSI siku. Ech...
Odbijamy do Wyżniej Chochołowskiej. Pięć minut po zejściu z grani wychodzi słońce. Ot, taka ironia losu. Ale wychodzi coś jeszcze. Taki bonus.
W palącym słońcu obniżamy się do doliny.
Oczywiście nie obywa się bez problemów, bo Julka panicznie boi się owadów. Lubi tylko biedronki i motylki, ale duża mucha na kamieniu albo bąk na kwiatku to już przeszkoda trudna do pokonania. No i słowo, które wywołuje paniczny lęk - szerszeń.
No ale w końcu się udaje zejść po ludzku do wygodnej drogi
A nawet załapać się na ostatni kurs Rakonia.
No i jak tylko wsiedliśmy do auta, lunęło i to porządnie.
Tak minął pierwszy, rozruchowy dzień.