Zaklęta przełęcz
: 2016-09-11, 23:40
Pomysł wyjazdu wyszedł znienacka, jak się okazało, że mam sobotę wolną, a babcia jest dostępna.
o 22 wyjazd, po pierwszej na Palenicy, kładziemy siedzenia, włazimy w śpiwory i śpimy.
O piątej z hakiem, ku przerażeniu, stwierdzamy, że ludzi kupa, a parking pełny.
Ruszamy.
Ku zaklętej przełęczy.
To takie miejsce, gdzie nigdy nie byłem. Kiedyś, dawno temu, palnąłem, że tam wejdę tylko z osobą, z którą spędzę resztę życia.
Nie, żebym nie próbował....
Prób było kilka.
Najpierw zimą, ale to z góry było spisane na straty... tak też się okazało w praktyce.
Potem wydawało się, że to formalność. Piękna pogoda, obrączki na palcach... Wszystko szło jak z płatka. Do czasu.
Przed Kazalnicą jebło piorunami. Nawet nie wiem, skąd, kiedy i dlaczego.
Wycof.
Parę miesięcy później zostałem rasowym łosiem.
Trzecie podejście wydawało się równie pewne. Po wspólnym, zimowym wejściu na Rysy wydawało mi się, że jest nadzieja.
Prawie pewien byłem tego, kładąc się spać w schroniskowym wyrze.
Rano zobaczyłem mleko, deszcz ze śniegiem i wiedziałem już, że dupa blada.
Surowo wzbraniałem się przed kolejną próbą, która choć pewnie wyimaginowana, gdzieś tam we mnie siedziała. I wcale mi nie pomogły prognozy o możliwym załamaniu pogody.
Tak czy siak koło siódmej byliśmy już przy Morskim Oku, a jeśli myślicie, że było pusto na szlaku, grubo się mylicie.
Nużył mnie strasznie ten asfalt, ale kuń jechał dopiero od dziewiątej, ku mojej rozpaczy.
Nim dotarliśmy nad jezioro, zerknęliśmy na lewo, ku młakom. Mgiełka się niewinnie unosiła nad nimi, unosząc również nieco nutki tajemniczości nad naszym wyjściem.
W końcu dotarliśmy do pełnego schroniska, do którego wstąpiłem na moment, ale widząc tłumy, wycofałem się w podskokach.
Czarny Staw padł szybko, więc 98% ludzi skręciło w lewo, a my w prawo.
Dość szybko podeszliśmy pod Bandziocha, w tym czasie słońce zaczęło się przebijać przez te wszystkie turniczki żabie, owcze i białczańskie.
Perć wiła się wśród traw i kosówek, coraz wyżej i wyżej, a my, choć do góry powolni, stanowczo parliśmy w górę.
Ten szlak nie ma litości. Prze ostro do góry, kluczy między urwistymi żlebikami i piargami, ale przez to dość szybko zdołaliśmy nabrać nieco wysokości.
Czterdzieści minut od stawu minęło szybko. Kilka razy umarłem, kilka razy wydawało mi się, ze to już czas, by umrzeć. Jednak wciąż żyłem, a grań była coraz bliżej.
Tą część drogi znałem. Dziesięć lat temu właziłem na Mięgusza. Od Bańdziocha. Na sznurku. Ze Świętej Pamięci Jankiem Tyborem. Droga to impreza była. Ale facet wyprowadził mnie w takie miejsca, że sam bym na pewno tam nie polazł. Do dziś pamiętam, jak spietrany byłem. Choć udawałem, że nie.
Tu na zdjęciu początek drogi. Niewinny żlebik. Potem takie zachodziki z trawkami, w końcu grań.
Kusiło nawet mnie, żeby nie iść na przełęcz, tylko tam, ale kamienie śliskie były, a ja chciałem wrócić do domu. W jednym kawałku.
Dość wspomnień. Zaczęliśmy się zbliżać do Kazalnicy. To znaczy do jej podnóża.
najpierw łatwo
Potem jakaś stara klamra, tu jeszcze byłem, to tutaj zaczęło się błyskać i wyrosły mi rogi....
Przez chwilę miałem wahania, czy iść dalej, szukałem znaków na niebie, ale znalazłem jedynie to...
Leciał samolot, ale krzyża smoleńskiego nie było, rogów też nie, to poszliśmy dalej..
Wlazłem w kominek, śliski jak sto chu...w, wiedziałem, że w dół będzie kłopot. Za kominkiem było już łatwo, więc sobie pooglądałem okolicę.
Parę minut i już była Kazalnica. Tam było fajnie, naprawdę. Chociaż troszkę inaczej sobie ją wyobrażałem.
Morskie oko stamtąd to zaledwie mała, niebieska kałuża.
Z Kazalnicy trzeba było granią dojść pod galeryjkę. Tam miała być ekspozycja, ale żadnej nie widziałem.
Potem słynna galeryjka, ponoć strasznie trudna, ale chyba tylko w niepogodę, bo o dziwo szedłem i w nosie dłubałem. Tak, wiem, nieładnie.
W końcu, po czterech godzinach od parkingu osiągnęliśmy prawie pustą przełęcz, zdejmując klątwę.
I tu pojawiło się kilka pomysłów.
Zejść do Hińczowej.
Iść na Mięgusza.
_to blisko, ale nie znam za bardzo drogi
_nie chce mi się
_a po c0
_źle Ci tutaj?
Tośmy chwilę posiedzieli, pokurzyli i to by było na tyle...
No, czas na nas nadszedł, czas powrotu. Z początku ochoczo...
Magda jak kozica, prawie biegiem w dół, ja wolniej, z torbą w zębach, ale też systematycznie bliżej asfaltu.
Galeryjka padła, teraz na Kazalnicę. Coraz więcej ludzi wali do góry, ale bez przesady, zatoru nie ma. Tylko się dziwią niektórzy, że my w dół.
Może się wrócili?
Nieważne. Spójrzcie dokładnie na zdjęcie.
No niestety, te samoloty się nie zderzyły. A miałbym zdjęcie miesiąca...
za to na Rysach impreza na całego!!!
Chwilę siedzimy na Kazalnicy. Rozbieramy się do krótkich nogawek. Jest po dziesiątej.
A do imprezy na Rysach są kolejni chętni. Są ich setki.
Schodzimy z Kazalnicy. Magda szybko. Ja, zgodnie z przewidywaniami, z kłopotem na śliskiej skale.
pan woła - powoli.
Magda- mąż chodzi po tatrach od dwudziestu lat
pan - powoli...
W sumie to chwila nieuwagi i nieważne, kto ile chodzi. Pierdyknąć można zawsze.
Patrzę, gdzie Magda. Już zniknęła za zakrętem... ale zapierdziela.
Godzina mija od Chłopka i siedzimy nad Czarnym.
Rozmawia trzech dresów.
Jeden dzwoni.
"Kuwa, pięknie. Jestem nad stawem. Kuwa, idę na Rysy, kuwa. Pięknie, kuwa."
I za chwilę: reggatta to kuwa zajebista firma, kuwa. Plecaki po pięc stów, kuwa, są.
Zaczyna się atak masowej turystyki. Cel jeden - zdobyć Rysy. Nieważne jak, w czym. Jedni w trampkach, drudzy w goreteksie i z kaskami. Wszyscy prą ku zbawieniu. Widać dokładnie zatory, kolejkę ustawiającą się to na łańcuchach, to pod szczytem. No, co kto lubi...
Uciekamy nad Morskie i obchodzimy je drugą stroną. I patrzymy z uśmiechem, jak pogoda się chrzani, a chmury podchodzą i zakrywają Rysy...
Pięć sekund po wykonaniu tego zdjęcia jebłem na kamienie, potłukłem nogę i rękę, ale aparat trzymałem w powietrzu, ufff...
Oczywiście teren był banalny, ścieżynka wokół jeziora, wystarczyła chwila nieuwagi. Taki przewrotny los, zbiegasz po teoretycznie trudnych miejscach, a wyłożysz się na płaskim.
W tłumie zmieszani jemy, pijemy (tfu, ja piję, piwko) i ruszamy w dalszą drogę, bo nam mało.
Miałem mały kryzys, ale zeżarłem cały prowiant wchodząc i za chwilę było już OK. Juz była dolina za mnichem
I wydawało się, że idziemy ku słońcu, a w kotle morskiego oka kłębi się coś niedobrego
Taka mała dygresja. Szliśmy ceprostradą, ale cepra nie spotkaliśmy.
Szlak jest łatwy i banalny. Ale to zgubne. Gdy myślisz, że zaraz będziesz na przełęczy, która wyrasta przed tobą, zakręcasz w zakos i nadrabiasz kilometrów. A nogi bolą...
Mnich i Rysy z tłumami schowanymi w mleku
ostatnie spojrzenie na "moko"
I bajeczna, zaskakująca, pastelowa Piątka.
No dobra. Ludzi sporo. Tłok jak cholera. Szpiglas obwieszony turystami. Tak samo łańcuchy na przełęcz. A ja mam kłopot. Zeżarłem za dużo i za szybko. I jeszcze idąc. No... Na Szpiglas nie mogę iść.
Siedzę jak ciul, czekam, aż się brzuch uspokoi.
Brzuch nie daje za wygraną. Wbijamy się na łańcuchy. Magda szybko, bokiem. ja powoli. Nie mogę się denerwować. Ani przestraszyć. Idę z zaciśniętymi zębami. A gdzie tam kosówka....
Udało się minąć zator. Obniżam się. Powoli. Magda znika mi za wybrzuszeniami. Współczuję tym, co idą za mną.
W końcu wołam - stój. Nie da rady.
Rzucam plecak.
Magda nie byłaby sobą, gdyby nie zrobiła pamiątkowego zdjęcia.
uwaga - konkurs.
gdzie jest sokół?
Teraz już wszystko wydaje się łatwe. Szybko schodzimy pod stawy.
Udaje się nam jeszcze spostrzec sokoła krążącego wokół Siklawy i samą Siklawę.
Tu wycieczka praktycznie się kończy. Dalsza droga to zbieganie do auta i wymijanie ludzi na szlaku. A idą święte krowy środkiem, za ręce, pod prąd, w tenisówkach, z torebkami monari, wypudrowane lalunie i wyżelowane pedałki, robią selfie telefonami na kiju i takie tam.... nie wszyscy tacy, ale spora część...
brrrr...
Pewnie przesadzam, ale taki właśnie obraz widziałem. Podobnie było już niżej, na asfalcie, z tym, ze procent żelków i laluń zwiększył się. No tak, weekend. Ale wiedziałem, z czym się je ten rejon Tatr. Nie ma co narzekać.
przed 18 meldujemy się przy aucie i wracamy do domu, oczywiście przez Jurgów, bo objazdy...
No, miało być spokojnie, ale wyszło znów pod 35 km. Tym razem niechcący.
To nic. Ważne, że klątwa zdjęta.
o 22 wyjazd, po pierwszej na Palenicy, kładziemy siedzenia, włazimy w śpiwory i śpimy.
O piątej z hakiem, ku przerażeniu, stwierdzamy, że ludzi kupa, a parking pełny.
Ruszamy.
Ku zaklętej przełęczy.
To takie miejsce, gdzie nigdy nie byłem. Kiedyś, dawno temu, palnąłem, że tam wejdę tylko z osobą, z którą spędzę resztę życia.
Nie, żebym nie próbował....
Prób było kilka.
Najpierw zimą, ale to z góry było spisane na straty... tak też się okazało w praktyce.
Potem wydawało się, że to formalność. Piękna pogoda, obrączki na palcach... Wszystko szło jak z płatka. Do czasu.
Przed Kazalnicą jebło piorunami. Nawet nie wiem, skąd, kiedy i dlaczego.
Wycof.
Parę miesięcy później zostałem rasowym łosiem.
Trzecie podejście wydawało się równie pewne. Po wspólnym, zimowym wejściu na Rysy wydawało mi się, że jest nadzieja.
Prawie pewien byłem tego, kładąc się spać w schroniskowym wyrze.
Rano zobaczyłem mleko, deszcz ze śniegiem i wiedziałem już, że dupa blada.
Surowo wzbraniałem się przed kolejną próbą, która choć pewnie wyimaginowana, gdzieś tam we mnie siedziała. I wcale mi nie pomogły prognozy o możliwym załamaniu pogody.
Tak czy siak koło siódmej byliśmy już przy Morskim Oku, a jeśli myślicie, że było pusto na szlaku, grubo się mylicie.
Nużył mnie strasznie ten asfalt, ale kuń jechał dopiero od dziewiątej, ku mojej rozpaczy.
Nim dotarliśmy nad jezioro, zerknęliśmy na lewo, ku młakom. Mgiełka się niewinnie unosiła nad nimi, unosząc również nieco nutki tajemniczości nad naszym wyjściem.
W końcu dotarliśmy do pełnego schroniska, do którego wstąpiłem na moment, ale widząc tłumy, wycofałem się w podskokach.
Czarny Staw padł szybko, więc 98% ludzi skręciło w lewo, a my w prawo.
Dość szybko podeszliśmy pod Bandziocha, w tym czasie słońce zaczęło się przebijać przez te wszystkie turniczki żabie, owcze i białczańskie.
Perć wiła się wśród traw i kosówek, coraz wyżej i wyżej, a my, choć do góry powolni, stanowczo parliśmy w górę.
Ten szlak nie ma litości. Prze ostro do góry, kluczy między urwistymi żlebikami i piargami, ale przez to dość szybko zdołaliśmy nabrać nieco wysokości.
Czterdzieści minut od stawu minęło szybko. Kilka razy umarłem, kilka razy wydawało mi się, ze to już czas, by umrzeć. Jednak wciąż żyłem, a grań była coraz bliżej.
Tą część drogi znałem. Dziesięć lat temu właziłem na Mięgusza. Od Bańdziocha. Na sznurku. Ze Świętej Pamięci Jankiem Tyborem. Droga to impreza była. Ale facet wyprowadził mnie w takie miejsca, że sam bym na pewno tam nie polazł. Do dziś pamiętam, jak spietrany byłem. Choć udawałem, że nie.
Tu na zdjęciu początek drogi. Niewinny żlebik. Potem takie zachodziki z trawkami, w końcu grań.
Kusiło nawet mnie, żeby nie iść na przełęcz, tylko tam, ale kamienie śliskie były, a ja chciałem wrócić do domu. W jednym kawałku.
Dość wspomnień. Zaczęliśmy się zbliżać do Kazalnicy. To znaczy do jej podnóża.
najpierw łatwo
Potem jakaś stara klamra, tu jeszcze byłem, to tutaj zaczęło się błyskać i wyrosły mi rogi....
Przez chwilę miałem wahania, czy iść dalej, szukałem znaków na niebie, ale znalazłem jedynie to...
Leciał samolot, ale krzyża smoleńskiego nie było, rogów też nie, to poszliśmy dalej..
Wlazłem w kominek, śliski jak sto chu...w, wiedziałem, że w dół będzie kłopot. Za kominkiem było już łatwo, więc sobie pooglądałem okolicę.
Parę minut i już była Kazalnica. Tam było fajnie, naprawdę. Chociaż troszkę inaczej sobie ją wyobrażałem.
Morskie oko stamtąd to zaledwie mała, niebieska kałuża.
Z Kazalnicy trzeba było granią dojść pod galeryjkę. Tam miała być ekspozycja, ale żadnej nie widziałem.
Potem słynna galeryjka, ponoć strasznie trudna, ale chyba tylko w niepogodę, bo o dziwo szedłem i w nosie dłubałem. Tak, wiem, nieładnie.
W końcu, po czterech godzinach od parkingu osiągnęliśmy prawie pustą przełęcz, zdejmując klątwę.
I tu pojawiło się kilka pomysłów.
Zejść do Hińczowej.
Iść na Mięgusza.
_to blisko, ale nie znam za bardzo drogi
_nie chce mi się
_a po c0
_źle Ci tutaj?
Tośmy chwilę posiedzieli, pokurzyli i to by było na tyle...
No, czas na nas nadszedł, czas powrotu. Z początku ochoczo...
Magda jak kozica, prawie biegiem w dół, ja wolniej, z torbą w zębach, ale też systematycznie bliżej asfaltu.
Galeryjka padła, teraz na Kazalnicę. Coraz więcej ludzi wali do góry, ale bez przesady, zatoru nie ma. Tylko się dziwią niektórzy, że my w dół.
Może się wrócili?
Nieważne. Spójrzcie dokładnie na zdjęcie.
No niestety, te samoloty się nie zderzyły. A miałbym zdjęcie miesiąca...
za to na Rysach impreza na całego!!!
Chwilę siedzimy na Kazalnicy. Rozbieramy się do krótkich nogawek. Jest po dziesiątej.
A do imprezy na Rysach są kolejni chętni. Są ich setki.
Schodzimy z Kazalnicy. Magda szybko. Ja, zgodnie z przewidywaniami, z kłopotem na śliskiej skale.
pan woła - powoli.
Magda- mąż chodzi po tatrach od dwudziestu lat
pan - powoli...
W sumie to chwila nieuwagi i nieważne, kto ile chodzi. Pierdyknąć można zawsze.
Patrzę, gdzie Magda. Już zniknęła za zakrętem... ale zapierdziela.
Godzina mija od Chłopka i siedzimy nad Czarnym.
Rozmawia trzech dresów.
Jeden dzwoni.
"Kuwa, pięknie. Jestem nad stawem. Kuwa, idę na Rysy, kuwa. Pięknie, kuwa."
I za chwilę: reggatta to kuwa zajebista firma, kuwa. Plecaki po pięc stów, kuwa, są.
Zaczyna się atak masowej turystyki. Cel jeden - zdobyć Rysy. Nieważne jak, w czym. Jedni w trampkach, drudzy w goreteksie i z kaskami. Wszyscy prą ku zbawieniu. Widać dokładnie zatory, kolejkę ustawiającą się to na łańcuchach, to pod szczytem. No, co kto lubi...
Uciekamy nad Morskie i obchodzimy je drugą stroną. I patrzymy z uśmiechem, jak pogoda się chrzani, a chmury podchodzą i zakrywają Rysy...
Pięć sekund po wykonaniu tego zdjęcia jebłem na kamienie, potłukłem nogę i rękę, ale aparat trzymałem w powietrzu, ufff...
Oczywiście teren był banalny, ścieżynka wokół jeziora, wystarczyła chwila nieuwagi. Taki przewrotny los, zbiegasz po teoretycznie trudnych miejscach, a wyłożysz się na płaskim.
W tłumie zmieszani jemy, pijemy (tfu, ja piję, piwko) i ruszamy w dalszą drogę, bo nam mało.
Miałem mały kryzys, ale zeżarłem cały prowiant wchodząc i za chwilę było już OK. Juz była dolina za mnichem
I wydawało się, że idziemy ku słońcu, a w kotle morskiego oka kłębi się coś niedobrego
Taka mała dygresja. Szliśmy ceprostradą, ale cepra nie spotkaliśmy.
Szlak jest łatwy i banalny. Ale to zgubne. Gdy myślisz, że zaraz będziesz na przełęczy, która wyrasta przed tobą, zakręcasz w zakos i nadrabiasz kilometrów. A nogi bolą...
Mnich i Rysy z tłumami schowanymi w mleku
ostatnie spojrzenie na "moko"
I bajeczna, zaskakująca, pastelowa Piątka.
No dobra. Ludzi sporo. Tłok jak cholera. Szpiglas obwieszony turystami. Tak samo łańcuchy na przełęcz. A ja mam kłopot. Zeżarłem za dużo i za szybko. I jeszcze idąc. No... Na Szpiglas nie mogę iść.
Siedzę jak ciul, czekam, aż się brzuch uspokoi.
Brzuch nie daje za wygraną. Wbijamy się na łańcuchy. Magda szybko, bokiem. ja powoli. Nie mogę się denerwować. Ani przestraszyć. Idę z zaciśniętymi zębami. A gdzie tam kosówka....
Udało się minąć zator. Obniżam się. Powoli. Magda znika mi za wybrzuszeniami. Współczuję tym, co idą za mną.
W końcu wołam - stój. Nie da rady.
Rzucam plecak.
Magda nie byłaby sobą, gdyby nie zrobiła pamiątkowego zdjęcia.
uwaga - konkurs.
gdzie jest sokół?
Teraz już wszystko wydaje się łatwe. Szybko schodzimy pod stawy.
Udaje się nam jeszcze spostrzec sokoła krążącego wokół Siklawy i samą Siklawę.
Tu wycieczka praktycznie się kończy. Dalsza droga to zbieganie do auta i wymijanie ludzi na szlaku. A idą święte krowy środkiem, za ręce, pod prąd, w tenisówkach, z torebkami monari, wypudrowane lalunie i wyżelowane pedałki, robią selfie telefonami na kiju i takie tam.... nie wszyscy tacy, ale spora część...
brrrr...
Pewnie przesadzam, ale taki właśnie obraz widziałem. Podobnie było już niżej, na asfalcie, z tym, ze procent żelków i laluń zwiększył się. No tak, weekend. Ale wiedziałem, z czym się je ten rejon Tatr. Nie ma co narzekać.
przed 18 meldujemy się przy aucie i wracamy do domu, oczywiście przez Jurgów, bo objazdy...
No, miało być spokojnie, ale wyszło znów pod 35 km. Tym razem niechcący.
To nic. Ważne, że klątwa zdjęta.