Czas na emeryturę...
: 2016-08-27, 13:02
Nienasyceni dwutygodniowym prawie pobytem w Tatrach, ruszamy znów. Tym razem w dwójkę, bez jeża, bez zagrożenia baranami. Julka zostaje w domu.
Kilka dni naprzód ostro planujemy, kłócimy się o trasy, w końcu pakujemy się do auta i kilka minut po drugiej meldujemy się na Łysej Polanie.
Drzemamy w aucie do czwartej, ale tak zimno nam, że z nudów jedziemy zobaczyć, jak daleko jest Jaworzyna.
W końcu, nie zważając na niedźwiedzie, wilki i dzikie świnie, wyruszamy w drogę, choć ciemno jest jak w dupie.
Jest piąta z małym hakiem.
Nim docieramy do Jaworzyny, robi się już jasno, więc asfalcikiem podążamy w głąb doliny Jaworowej, mijając po drodze ciekawe tablice słowackie. Nie wolno wchodzić do lasu, ale wolno zbierać grzyby. Bardzo ciekawe.
Wschodu nie widzieliśmy, ale nim dojdziemy do polany pod Muraniem, pierwsze promienie słońca zaczynają oświetlać szczyty. Niemniej niebo jest średnie do focenia, może Sprocket by sobie poradził, mnie to przerosło wczoraj
Wybieramy szlak zielony i zadowoleni posuwamy się do przodu, mimo ostrzegawczych tablic o dystansie, jaki nas czeka. 5 godzin na Sedielko? Hehehe, dobre...
Podejście jest łagodne i dość szybko wyrasta przed nami Jaworowy Mur.
Po drodze zaczynają się typowe górskie schorzenia. Zadyszka, ból nóg, ból dupy. Z początku zwalamy to na niewyspanie, ale szybko dochodzimy do wniosku, że po prostu jesteśmy do dupy, bez formy i nigdzie daleko nie damy rady dojść. Magda już wymyśla plany awaryjne, jakieś Smokowce, jakieś Szerokie Jaworzyńskie...
Niemniej udaje się nam wyprzedzić jakąś dwójkę turystów, co zdecydowanie podnosi nasze podupadłe morale i meldujemy się w Jaworowym Ogrodzie.
Ruszamy łukiem w górne partie doliny. Wyłazi słońce zza grani, wali nam po oczach. Magdzie coś poprzestawiało klepki, gapi się na Jaworowy Mur i wymyśla drogi, którymi moglibyśmy w sumie przedostać się na drugą stronę. Ściany są niemal pionowe, tylko dla orłów, nie dla sokołów.
No ale niech sobie pogada, póki może, bo za kilka chwil podejście zrobi się strome i ledwie będzie powietrze łykać. Póki co spogląda, obserwuje. Nie wydaje mi się to groźne.
Jak sobie dala wytłumaczyć, że Jaworowe Mury nie puszczą, wynajdywała ścieżki za naszymi plecami.
"Fotografuj na zoomie wszystkie owcze ścieżki".
Podejście zrobiło się faktycznie bardziej strome, więc zaczęliśmy nawzajem sapać, stękać, kląć, dyszeć i przekomarzać się, kto dłużej będzie wchodził. Wyszło nam, że pewnie nie wejdziemy nigdy.
Nagle przybyło sił, bo wylazł Lodowy i ewentualne ścieżki. No tak, na Sedielko nie damy rady, ale na Lodowego - bez problemu!
W ogóle to na dole zielona trawa, a wyżej jakaś jesień już nastaje, popalone trawy... szkoda, że bukowego lasu tam nie znalazłem, bo już się zacząłem napalać na żółte liście.
Słowacy wzięli się na sposób i zatrudnili kamziki z kamerami go pro, które rejestrują wszystkich udających się na lewizny, więc uważajcie.
Podejście pod najwyższe piętro doliny potwornie nas zmęczyło, ale po drodze znalazłem sprzęt do remontu szlaków, zawierający narzędzia, z którymi mam do czynienia na co dzień. Nie omieszkałem, mimo zmęczenia, wykonać przebudowy fragmentu szlaku, żeby następni turyści mieli łatwiej.
Po zakończonej pracy oczywiście posprzątałem swoje stanowisko pracy i udałem się na szyb, tfuu, na Lodową Przełęcz. W sumie podejście też prawie pionowe.
Trzy albo cztery zakosy po piarżysku i już się meldujemy u góry. Niech następni idący tam też trochę popracują nad stanem szlaku, to nie będzie potem komentarzy rodem z onetu, ze góry są do dupy, bo są za wysokie i kamieniste.
Przy okazji Magda otwiera biznes - antygóry - to będzie "dupna dziura w kształcie Jaworowego, tylko się będzie schodzić na sam dół a do góry będzie kolejka"
To mi się, kurna podoba, jutro zaczynam kopać dół, tylko mi zakwasy zejdą.
Na Lodowej wita nas straszny wiatr. Dlatego długo tam nie zabawiamy.
Jednak zauważamy dziwną rzecz. Bez formy, bez pary pod górę, a wyciągamy czas 4.30. I to nie z Jaworzyny, tylko z Łysej Polany!
Plan zakładał, że co stracimy na podejściach, zyskamy na zejściach. No i tak też się dzieje. Kwadrans mija, a my jesteśmy już przy Lodowym Stawie.
A ponieważ jest piątek, ludzi za wielu nie ma (pewnie w weekend będzie masa) to i bez korków dość szybko, choć z jękiem, zbliżamy się do Czerwonej Ławki.
Strasznie przedstawiona jest ta Ławka w internecie. Najtrudniejszy szlak! Przepaście! Uchodźcy stoją u góry i rzucają kamieniami w Bogu ducha winnych turystów!
Co się okazuje... nowe łańcuchy założyli, pewnie przez dwukierunkowość. Są trzy linie, można sobie wybrać kilka wariantów. Można też, na upartego, iść bez, bokiem.
Ale w końcowej partii lepiej już łańcucha użyć.
I kto ma dużą torbę z aparatem, a nie ma zębów, niech lepiej tam nie idzie!
A na Ławce jak to na Ławce. Pisali w necie, że ciasna przełęcz, ale to bzdura, Magda się zmieściła i pół księżyca też.
Z drugiej strony jest źle. Piarżysko okropne.
Szybko się jednak kończy i skaczemy po wielkich głazach, a potem wygodnym chodniczkiem schodzimy przez Strzeleckie Pola do Siwych Stawów, mijając po drodze upartą kozę, która za cholerę nie chciała zejść na bok, tylko uciekała po szlaku w dół.
Siwe stawki. Tu zawsze staję, żeby zrobić klasyczne ujęcie Ostrego. Tym razem trzeba się było nagimnastykować. Bo jakieś grube babsko w stroju kąpielowym moczyło nogi i zasłaniało pół kadru. Potem tłusta pani przemówiła, usłyszałem znany mi język ojczysty i wszystko stało się jasne.
Pędzimy do Zbójnickiego. Baniasta z Małą Wysoką.
Jakieś tam Krzesane Rogi i inne dziwne kamienie
Godzina od Ławki, jesteśmy już blisko. Patrzymy na ludzików stojących na Małej Wysokiej. Ale nie damy rady - tak mówimy.
Tak blisko do Chaty, a tu łeb lata na lewo i prawo, a aparat rozpalony do czerwoności...
I znowu te kozy... ta jakaś niewydarzona, skrzyżowana z muflonem
Już prawie...
Jaworowy, imponujący stamtąd i mistrzowie drugiego planu
Stamtąd idziemy
A to nas czeka...
Wlatuję do schroniska. Włosy stają mi dęba. Piwo 3 euro. Trudno, muszę. Duszkiem wchodzi. Od razu lepiej.
I jeszcze ten szlakowskaz - nowy, bo Czerwona Ławka od niedawna dwukierunkowa.
Kuźwa, kto to zmierzył?
Rohatka - 1h15. Taaaa.... Zakładamy, że w dwie godziny się wkulamy. I ruszamy, z bólem serca, nóg i dupy.
Podejście pod Rohatkę mija szybko, ale potem jest powoli albo bardzo powoli. Nie mamy pary.
W końcu finiszujemy. O dziwo, urwaliśmy z tabliczkowego czasu dwie minuty.
Ludzi kupa, więc zbiegamy w dół klamrami i piarżyskiem. To znaczy Magda zbiega, bo ja znów torba w zęby, co mnie spowalnia nieco.
Jesteśmy już w Kotle pod Grzebieniem. Nie no, na Wysoką nie... Grzebień też nie, mamy dość. Tabliczka zawieszona na skale dodaje nam mnóstwo energii i wlewa radość w nasze serca.
To już rzut kamieniem - mówimy i co nam pozostaje..
A tabliczka śmieje się do nas i woła głośno - Łysa Polana 4h15
Zamilknij na zawsze!
Wreszcie jest Litworowy Staw. Z Ganami, Rysami i innymi dużymi kamolami wyrastającymi wokół. No ładnie, ładnie.
A żal dupę ściskał, że Mała Wysoka nie padła...
Hruba i Młynarz
Ścieżka wygodna, więc nadrabiamy, co się da, chociaż stopy bolą, nogi też, wszystko boli.
Już prawie Litworowy...
I jest. Ale nie bawimy tam długo, słońce pali niemożliwie, staramy się uciec jak najszybciej w cień.
W końcu zakręcamy, a ja rzucam tekstem, przez który prawie nie doszło do rozwodu.
"Łe, spoko, teraz tylko trzy godziny i koniec"
Ale na zdjęciu widać, co nas czeka...
Zlatujemy kiepską ścieżką do Polany pod Wysoką, a tu Wołoszyn wcale się specjalnie nie przybliżył.
Dalej ciężko coś napisać.
- Nigdy więcej nie idę tym szlakiem.
- Nigdzie dalej nie idę.
- To poczekaj na tramwaj, może przyjedzie.
- Pomyśl, że została nam taka cała Chochołowska.
- To jadę Rakoniem!
Tak minęły dwie godziny z mojego życia. Poczułem się lepiej, gdy zrobiło się płasko, a z tyłu wyszły góry, co znaczyło, ze mamy już Polanę Biała Woda.
Myślałem, że w pół godziny dojdziemy, ale ciągnęło się i ciągnęło. Chciałem nawet rower buchnąć z leśniczówki, bo jakiś tam stał.
W końcu doszliśmy do gwaru, tłumów. kupiliśmy siedem dużych kofol, cztery kelty i równo o 18.00 stanęliśmy przy aucie.
No i że nikt specjalnie mnie nie zatrzymywał, odjechaliśmy bez opłat. Pan parkingowy szedł w moją stronę, ale jakoś tak bez wiary w siebie.
I tak zakończyliśmy swój jednodniowy pobyt w Tatrach.
Wg kalkulatora to tylko 35 km w prawie 13 godzin.
Dziękuję za uwagę.
Kilka dni naprzód ostro planujemy, kłócimy się o trasy, w końcu pakujemy się do auta i kilka minut po drugiej meldujemy się na Łysej Polanie.
Drzemamy w aucie do czwartej, ale tak zimno nam, że z nudów jedziemy zobaczyć, jak daleko jest Jaworzyna.
W końcu, nie zważając na niedźwiedzie, wilki i dzikie świnie, wyruszamy w drogę, choć ciemno jest jak w dupie.
Jest piąta z małym hakiem.
Nim docieramy do Jaworzyny, robi się już jasno, więc asfalcikiem podążamy w głąb doliny Jaworowej, mijając po drodze ciekawe tablice słowackie. Nie wolno wchodzić do lasu, ale wolno zbierać grzyby. Bardzo ciekawe.
Wschodu nie widzieliśmy, ale nim dojdziemy do polany pod Muraniem, pierwsze promienie słońca zaczynają oświetlać szczyty. Niemniej niebo jest średnie do focenia, może Sprocket by sobie poradził, mnie to przerosło wczoraj
Wybieramy szlak zielony i zadowoleni posuwamy się do przodu, mimo ostrzegawczych tablic o dystansie, jaki nas czeka. 5 godzin na Sedielko? Hehehe, dobre...
Podejście jest łagodne i dość szybko wyrasta przed nami Jaworowy Mur.
Po drodze zaczynają się typowe górskie schorzenia. Zadyszka, ból nóg, ból dupy. Z początku zwalamy to na niewyspanie, ale szybko dochodzimy do wniosku, że po prostu jesteśmy do dupy, bez formy i nigdzie daleko nie damy rady dojść. Magda już wymyśla plany awaryjne, jakieś Smokowce, jakieś Szerokie Jaworzyńskie...
Niemniej udaje się nam wyprzedzić jakąś dwójkę turystów, co zdecydowanie podnosi nasze podupadłe morale i meldujemy się w Jaworowym Ogrodzie.
Ruszamy łukiem w górne partie doliny. Wyłazi słońce zza grani, wali nam po oczach. Magdzie coś poprzestawiało klepki, gapi się na Jaworowy Mur i wymyśla drogi, którymi moglibyśmy w sumie przedostać się na drugą stronę. Ściany są niemal pionowe, tylko dla orłów, nie dla sokołów.
No ale niech sobie pogada, póki może, bo za kilka chwil podejście zrobi się strome i ledwie będzie powietrze łykać. Póki co spogląda, obserwuje. Nie wydaje mi się to groźne.
Jak sobie dala wytłumaczyć, że Jaworowe Mury nie puszczą, wynajdywała ścieżki za naszymi plecami.
"Fotografuj na zoomie wszystkie owcze ścieżki".
Podejście zrobiło się faktycznie bardziej strome, więc zaczęliśmy nawzajem sapać, stękać, kląć, dyszeć i przekomarzać się, kto dłużej będzie wchodził. Wyszło nam, że pewnie nie wejdziemy nigdy.
Nagle przybyło sił, bo wylazł Lodowy i ewentualne ścieżki. No tak, na Sedielko nie damy rady, ale na Lodowego - bez problemu!
W ogóle to na dole zielona trawa, a wyżej jakaś jesień już nastaje, popalone trawy... szkoda, że bukowego lasu tam nie znalazłem, bo już się zacząłem napalać na żółte liście.
Słowacy wzięli się na sposób i zatrudnili kamziki z kamerami go pro, które rejestrują wszystkich udających się na lewizny, więc uważajcie.
Podejście pod najwyższe piętro doliny potwornie nas zmęczyło, ale po drodze znalazłem sprzęt do remontu szlaków, zawierający narzędzia, z którymi mam do czynienia na co dzień. Nie omieszkałem, mimo zmęczenia, wykonać przebudowy fragmentu szlaku, żeby następni turyści mieli łatwiej.
Po zakończonej pracy oczywiście posprzątałem swoje stanowisko pracy i udałem się na szyb, tfuu, na Lodową Przełęcz. W sumie podejście też prawie pionowe.
Trzy albo cztery zakosy po piarżysku i już się meldujemy u góry. Niech następni idący tam też trochę popracują nad stanem szlaku, to nie będzie potem komentarzy rodem z onetu, ze góry są do dupy, bo są za wysokie i kamieniste.
Przy okazji Magda otwiera biznes - antygóry - to będzie "dupna dziura w kształcie Jaworowego, tylko się będzie schodzić na sam dół a do góry będzie kolejka"
To mi się, kurna podoba, jutro zaczynam kopać dół, tylko mi zakwasy zejdą.
Na Lodowej wita nas straszny wiatr. Dlatego długo tam nie zabawiamy.
Jednak zauważamy dziwną rzecz. Bez formy, bez pary pod górę, a wyciągamy czas 4.30. I to nie z Jaworzyny, tylko z Łysej Polany!
Plan zakładał, że co stracimy na podejściach, zyskamy na zejściach. No i tak też się dzieje. Kwadrans mija, a my jesteśmy już przy Lodowym Stawie.
A ponieważ jest piątek, ludzi za wielu nie ma (pewnie w weekend będzie masa) to i bez korków dość szybko, choć z jękiem, zbliżamy się do Czerwonej Ławki.
Strasznie przedstawiona jest ta Ławka w internecie. Najtrudniejszy szlak! Przepaście! Uchodźcy stoją u góry i rzucają kamieniami w Bogu ducha winnych turystów!
Co się okazuje... nowe łańcuchy założyli, pewnie przez dwukierunkowość. Są trzy linie, można sobie wybrać kilka wariantów. Można też, na upartego, iść bez, bokiem.
Ale w końcowej partii lepiej już łańcucha użyć.
I kto ma dużą torbę z aparatem, a nie ma zębów, niech lepiej tam nie idzie!
A na Ławce jak to na Ławce. Pisali w necie, że ciasna przełęcz, ale to bzdura, Magda się zmieściła i pół księżyca też.
Z drugiej strony jest źle. Piarżysko okropne.
Szybko się jednak kończy i skaczemy po wielkich głazach, a potem wygodnym chodniczkiem schodzimy przez Strzeleckie Pola do Siwych Stawów, mijając po drodze upartą kozę, która za cholerę nie chciała zejść na bok, tylko uciekała po szlaku w dół.
Siwe stawki. Tu zawsze staję, żeby zrobić klasyczne ujęcie Ostrego. Tym razem trzeba się było nagimnastykować. Bo jakieś grube babsko w stroju kąpielowym moczyło nogi i zasłaniało pół kadru. Potem tłusta pani przemówiła, usłyszałem znany mi język ojczysty i wszystko stało się jasne.
Pędzimy do Zbójnickiego. Baniasta z Małą Wysoką.
Jakieś tam Krzesane Rogi i inne dziwne kamienie
Godzina od Ławki, jesteśmy już blisko. Patrzymy na ludzików stojących na Małej Wysokiej. Ale nie damy rady - tak mówimy.
Tak blisko do Chaty, a tu łeb lata na lewo i prawo, a aparat rozpalony do czerwoności...
I znowu te kozy... ta jakaś niewydarzona, skrzyżowana z muflonem
Już prawie...
Jaworowy, imponujący stamtąd i mistrzowie drugiego planu
Stamtąd idziemy
A to nas czeka...
Wlatuję do schroniska. Włosy stają mi dęba. Piwo 3 euro. Trudno, muszę. Duszkiem wchodzi. Od razu lepiej.
I jeszcze ten szlakowskaz - nowy, bo Czerwona Ławka od niedawna dwukierunkowa.
Kuźwa, kto to zmierzył?
Rohatka - 1h15. Taaaa.... Zakładamy, że w dwie godziny się wkulamy. I ruszamy, z bólem serca, nóg i dupy.
Podejście pod Rohatkę mija szybko, ale potem jest powoli albo bardzo powoli. Nie mamy pary.
W końcu finiszujemy. O dziwo, urwaliśmy z tabliczkowego czasu dwie minuty.
Ludzi kupa, więc zbiegamy w dół klamrami i piarżyskiem. To znaczy Magda zbiega, bo ja znów torba w zęby, co mnie spowalnia nieco.
Jesteśmy już w Kotle pod Grzebieniem. Nie no, na Wysoką nie... Grzebień też nie, mamy dość. Tabliczka zawieszona na skale dodaje nam mnóstwo energii i wlewa radość w nasze serca.
To już rzut kamieniem - mówimy i co nam pozostaje..
A tabliczka śmieje się do nas i woła głośno - Łysa Polana 4h15
Zamilknij na zawsze!
Wreszcie jest Litworowy Staw. Z Ganami, Rysami i innymi dużymi kamolami wyrastającymi wokół. No ładnie, ładnie.
A żal dupę ściskał, że Mała Wysoka nie padła...
Hruba i Młynarz
Ścieżka wygodna, więc nadrabiamy, co się da, chociaż stopy bolą, nogi też, wszystko boli.
Już prawie Litworowy...
I jest. Ale nie bawimy tam długo, słońce pali niemożliwie, staramy się uciec jak najszybciej w cień.
W końcu zakręcamy, a ja rzucam tekstem, przez który prawie nie doszło do rozwodu.
"Łe, spoko, teraz tylko trzy godziny i koniec"
Ale na zdjęciu widać, co nas czeka...
Zlatujemy kiepską ścieżką do Polany pod Wysoką, a tu Wołoszyn wcale się specjalnie nie przybliżył.
Dalej ciężko coś napisać.
- Nigdy więcej nie idę tym szlakiem.
- Nigdzie dalej nie idę.
- To poczekaj na tramwaj, może przyjedzie.
- Pomyśl, że została nam taka cała Chochołowska.
- To jadę Rakoniem!
Tak minęły dwie godziny z mojego życia. Poczułem się lepiej, gdy zrobiło się płasko, a z tyłu wyszły góry, co znaczyło, ze mamy już Polanę Biała Woda.
Myślałem, że w pół godziny dojdziemy, ale ciągnęło się i ciągnęło. Chciałem nawet rower buchnąć z leśniczówki, bo jakiś tam stał.
W końcu doszliśmy do gwaru, tłumów. kupiliśmy siedem dużych kofol, cztery kelty i równo o 18.00 stanęliśmy przy aucie.
No i że nikt specjalnie mnie nie zatrzymywał, odjechaliśmy bez opłat. Pan parkingowy szedł w moją stronę, ale jakoś tak bez wiary w siebie.
I tak zakończyliśmy swój jednodniowy pobyt w Tatrach.
Wg kalkulatora to tylko 35 km w prawie 13 godzin.
Dziękuję za uwagę.