Baranie perci 2016
: 2016-07-14, 21:09
Nadszedł oczekiwany moment, gdy można było spędzić troszkę czasu w wyższych górach.
Zaraz po ciężkiej w nocy w pracy wsiadamy do transformersa i ruszamy.
Niemniej pierwszego popołudnia odbyliśmy jedynie lekki rozruch drogą pod reglami, a co niektórzy ćwiczyli wspinaczkę.
Następnego dnia jednak jesteśmy zwarci i gotowi, by ruszyć na podbój Tatr. Na dzień dobry idziemy pobić rekord wysokości. Włazimy zatem przez Bramę Kantaka.
Ludziów miliony, więc pierwsze fragmenty pokonujemy bardzo szybko, z ulgą odbijamy w kierunku Doliny Miętusiej, a następnie pchamy się morderczym szlakiem czerwonym.
Szlak nieco daje się we znaki, na dodatek Julka średnio jest dysponowana, nic dziwnego, na kwaterze czeka plac zabaw, trampolina, pokój zabaw... No ale wyciągnięte bańki łagodzą nieco sytuację.
Następny postój przy Piecu. Tradycyjnie bańki. I głupie pytania. Na przykład takie: Tato, chcę na barana. Weźmiesz?
Idziemy coraz wyżej. I pytania te powtarzają się coraz częściej.
A do góry jeszcze kawał drogi. Na szczęście po drodze są źródełka, można zamoczyć kamyk i chwilkę popisać po innym.
Na Chudej Przełączce mamy zaklepany postój.
Ale nim tam człowiek dotrze....
Młoda powoli pęka. Coraz częściej musimy przystawać. Ale nic dziwnego. Ja już dawno jadę drugą flaszkę wody. Pali słoneczko, pali...
W końcu docieramy na upragnione siodełko.
Standardziki z tego miejsca. Wyglądają wspaniale.
Szczególnie te dwa wklęsłe cycki.
Powolutku, ruszamy w kierunku Twardej Kopy. Im wyżej, tym ładniej. Gdzieś jeszcze słychać świstaka, gwiżdże jak opętany dobry kwadrans. Ale daleko jest, nie ma szans go zlokalizować.
I Twarda Kopa. Bardzo lubię ten odcinek. A niektórzy myśleli, że to już szczyt.
Tymczasem dopiero stąd widać Ciemniaka. I resztę grupy. I stąd robi piękne wrażenie.
W końcu tata się zlitował, w ramach inwestycji na kolejne dni pozwolił zasłonić przed słońcem swój kark.
Do Ciemniaka na szczęście bardzo blisko, a tam pokazują się widoczki na wszelkie możliwe strony świata.
Głównie jednak patrzeliśmy na Wysokie.
A to Amelka. Niestety, coś się Julce odwidziało. Raz wyszła z plecaka do zdjęcia. W góry chodził piesek Rocket, na zmianę z rżącym konikiem, a właściwie Klaczą. I raz był kucyk My little pony. Jeżyk wędrował w plecaku. Jakoś dziwnie z tym mi było...
No, ale dosyć tego, poszliśmy po rekord. Przy okazji atrakcją miały być kamienne kopczyki.
Im bliżej Krzesanicy było, tym ładniej.
Rzut okiem wstecz
No i stało się, prawie 30 metrów wyżej, niż dotychczas.
Obowiązkowo trzeba było postawić "swoją" piramidkę.
W tym czasie mogłem chwilkę popodglądać tych w dole.
Pod Krzesanicą znalazła się jeszcze jedna atrakcja, a mianowicie płat śniegu, na który oczywiście trzeba było pójść.
No to teraz w dół pod Małołączniak.
Tata robił zbyt dużo zdjęć
Więc spotkała go sroga kara
Masakra na Giewoncie
Niewiele lepiej na Kasprowym
A tam chcielibyśmy, ale Julka....
Pierwotnie chcieliśmy schodzić przez Kopę, ale jakoś tak się zaczęło zaciągać, no to poszliśmy na Kobylarza.
Najpierw nie było tak źle
Ale potem się okazało, że to było głupi pomysł, bo ciężko się schodziło po usuwających
kamieniach. W jednym momencie sam posłałem w dół kilka kamieni, na szczęście zdążyłem zawołać i pani odsunęła się, bo kamień leciał prosto na nią.
Przejście łańcuchów w dół też pokazało nam mniej więcej, co możemy, a czego nie. Julka zeszła, ale z pomocą i z wiarą, że ją trzymam. Sama zbytnio nie wiedziała, co z czym jeść, przynajmniej w kierunku "w dół".
Zeszliśmy, bez specjalnego korkowania, ale wiedzieliśmy już, że w dół zejście musi być zawsze łatwe, bo do góry Julka da radę. A ze schodzeniem trzeba jeszcze czasu.
Skoruśniakiem to już bardziej na barana, żeby pogonić, ku Przysłopowi.
I na pożegnanie dnia Kominiarski.
Stamtąd to już godzinka prosto na kwaterę.
I tyle, z pierwszej wyprawy.
Zaraz po ciężkiej w nocy w pracy wsiadamy do transformersa i ruszamy.
Niemniej pierwszego popołudnia odbyliśmy jedynie lekki rozruch drogą pod reglami, a co niektórzy ćwiczyli wspinaczkę.
Następnego dnia jednak jesteśmy zwarci i gotowi, by ruszyć na podbój Tatr. Na dzień dobry idziemy pobić rekord wysokości. Włazimy zatem przez Bramę Kantaka.
Ludziów miliony, więc pierwsze fragmenty pokonujemy bardzo szybko, z ulgą odbijamy w kierunku Doliny Miętusiej, a następnie pchamy się morderczym szlakiem czerwonym.
Szlak nieco daje się we znaki, na dodatek Julka średnio jest dysponowana, nic dziwnego, na kwaterze czeka plac zabaw, trampolina, pokój zabaw... No ale wyciągnięte bańki łagodzą nieco sytuację.
Następny postój przy Piecu. Tradycyjnie bańki. I głupie pytania. Na przykład takie: Tato, chcę na barana. Weźmiesz?
Idziemy coraz wyżej. I pytania te powtarzają się coraz częściej.
A do góry jeszcze kawał drogi. Na szczęście po drodze są źródełka, można zamoczyć kamyk i chwilkę popisać po innym.
Na Chudej Przełączce mamy zaklepany postój.
Ale nim tam człowiek dotrze....
Młoda powoli pęka. Coraz częściej musimy przystawać. Ale nic dziwnego. Ja już dawno jadę drugą flaszkę wody. Pali słoneczko, pali...
W końcu docieramy na upragnione siodełko.
Standardziki z tego miejsca. Wyglądają wspaniale.
Szczególnie te dwa wklęsłe cycki.
Powolutku, ruszamy w kierunku Twardej Kopy. Im wyżej, tym ładniej. Gdzieś jeszcze słychać świstaka, gwiżdże jak opętany dobry kwadrans. Ale daleko jest, nie ma szans go zlokalizować.
I Twarda Kopa. Bardzo lubię ten odcinek. A niektórzy myśleli, że to już szczyt.
Tymczasem dopiero stąd widać Ciemniaka. I resztę grupy. I stąd robi piękne wrażenie.
W końcu tata się zlitował, w ramach inwestycji na kolejne dni pozwolił zasłonić przed słońcem swój kark.
Do Ciemniaka na szczęście bardzo blisko, a tam pokazują się widoczki na wszelkie możliwe strony świata.
Głównie jednak patrzeliśmy na Wysokie.
A to Amelka. Niestety, coś się Julce odwidziało. Raz wyszła z plecaka do zdjęcia. W góry chodził piesek Rocket, na zmianę z rżącym konikiem, a właściwie Klaczą. I raz był kucyk My little pony. Jeżyk wędrował w plecaku. Jakoś dziwnie z tym mi było...
No, ale dosyć tego, poszliśmy po rekord. Przy okazji atrakcją miały być kamienne kopczyki.
Im bliżej Krzesanicy było, tym ładniej.
Rzut okiem wstecz
No i stało się, prawie 30 metrów wyżej, niż dotychczas.
Obowiązkowo trzeba było postawić "swoją" piramidkę.
W tym czasie mogłem chwilkę popodglądać tych w dole.
Pod Krzesanicą znalazła się jeszcze jedna atrakcja, a mianowicie płat śniegu, na który oczywiście trzeba było pójść.
No to teraz w dół pod Małołączniak.
Tata robił zbyt dużo zdjęć
Więc spotkała go sroga kara
Masakra na Giewoncie
Niewiele lepiej na Kasprowym
A tam chcielibyśmy, ale Julka....
Pierwotnie chcieliśmy schodzić przez Kopę, ale jakoś tak się zaczęło zaciągać, no to poszliśmy na Kobylarza.
Najpierw nie było tak źle
Ale potem się okazało, że to było głupi pomysł, bo ciężko się schodziło po usuwających
kamieniach. W jednym momencie sam posłałem w dół kilka kamieni, na szczęście zdążyłem zawołać i pani odsunęła się, bo kamień leciał prosto na nią.
Przejście łańcuchów w dół też pokazało nam mniej więcej, co możemy, a czego nie. Julka zeszła, ale z pomocą i z wiarą, że ją trzymam. Sama zbytnio nie wiedziała, co z czym jeść, przynajmniej w kierunku "w dół".
Zeszliśmy, bez specjalnego korkowania, ale wiedzieliśmy już, że w dół zejście musi być zawsze łatwe, bo do góry Julka da radę. A ze schodzeniem trzeba jeszcze czasu.
Skoruśniakiem to już bardziej na barana, żeby pogonić, ku Przysłopowi.
I na pożegnanie dnia Kominiarski.
Stamtąd to już godzinka prosto na kwaterę.
I tyle, z pierwszej wyprawy.