Weekend na dzikim zachodzie.
: 2015-09-22, 00:13
Chapter I.
Jak się babci wyrwie w czwartek takie zdanie: „to może ja zostanę na weekend z wnusiem?” to człek nie wie, w którą mapę palce włożyć, punktualnie podrzuca dziecko pod drzwi i leci przed siebie na złamanie karku i w ogóle... czyli w Tatry.
O 9.00 parkujemy pojazd u wrót Doliny Chochołowskiej. Trochę spóźnieni na krokusy, ale lepiej późno niż wcale... Jest rześki poranek, mokro po nocnej burzy, pociąg ucieka nam spod nosów. Po chwili jednak jesteśmy tymczasowymi posiadaczami rowerów, którymi w 25 minut osiągamy górną część doliny w okolicy leśniczówki, a w parę minut później odbicie żółtego szlaku na Iwaniacką Przełęcz. Ubieramy buty na nogi, kijki na ręce i odbijamy w błotnistą ścieżkę, podczas gdy tłumek ludzików innych niestrudzenie podąża prosto na Chochołowską. Może jednak są jeszcze te krokusy, myślę sobie wpadając w błoto...
A błoto tu jak diabli, zwózka na całego, ciap, ciap, mokro i ślisko, ale idzie się przyjemnie. Do tego stopnia przyjemnie, że z tabliczki szlakowej wyświetlającej 1.50 godziny czasu potrzebnego na przejście tejże, odgryzamy połowę i na przełęczy meldujemy się w 45 minut. Coś tu jest nie tak, myślimy, drapiąc się po głowach, na Słowacji dokładamy do czasu, a tu tniemy go na pół ? No trudno. Teraz za to będzie pot i łzy – mówi Gosia kierując nas na Suchy Wierch Ornaczański. Nie było tak źle. Za to za po lewicy piękny spektakl chmur podnoszących się z Doliny Kościeliskiej na Kominiarski.
Na grani Oranku zefirek smaga po buziach, ale słonko dodaje parę stopni do odczuwalnej temperatury, więc można spocząć pod kosówką na zasłużone śniadanie i małą piankę. W międzyczasie dzwonię do trzech upatrzonych wcześniej noclegów w Zubercu – w dwóch mają full, w trzecim trochę za dużą cenę. Na ten moment jesteśmy więc bezdomni.
Za to coraz bliżej jest nasz cel. Tylko trzeba jeszcze wdrapać się na kilka kup kamieni. Jedną, niejaką Kotłową Czubkę zachciewa nam się trawersować. Kiepski pomysł to był, rzeknę. Po głazach kluczymy dobrą chwilę uważając by z którymś nie polecieć, ale w końcu góra wypluwa nas na szlaku, do tego nawet szybciej niż ludzi idących granią.
Jest Siwa Przełęcz. Teraz ostro do góry. Serwują tu nawet rogaciznę, sztuk jeden. To za mało na dwie osoby więc nie zjadamy jej.
Następna w kolejce do drapania kijkami po grzbiecie jest Gaborowa. A ja mam garba od plecaka. I kiepsko wygląda to podejście. W prawo stromo, w lewo trochę mniej, ale jednak stromo... Idziemy w prawo. Stary robot szczerzy kły.
Zakos za zakosem, w końcu jest, przebity kijkami na wylot szczyt pada u naszych stóp.
Gosia już tu bywała onegdaj, ja jestem o po raz pierwszy, jak na tatrzańskiego ignoranta przystało. Widoki są takie, jakie mają być. Widać co ma być widać. Błyszcza z Bystrą na przykład, którym jeszcze rano odgrażałem się, że je dziś również ubiję.
Teraz dyplomatycznie wycofuję się tych gróźb i zakopuję kijek wojenny do następnego razu. Nie ma już dziś czasu i nie ma mocy w nogach...Dobrze żarło, ale zdechło, skurcz w udzie na podejściu jest tego przykładem. Schodzimy na Siwą, a potem dalej czarnym przez Dolinę Starorobociańską. Jest po 16.00, niedźwiedzie wstają na śniadanie, a ja mam niż energetyczny i nogi mi się plątają jak sznurówki. Wrzucam w obieg całą czekoladę i dopiero jako tako mogę iść dalej, a szlak do końca dłuży mi się jak flaki z olejem. Cóż, tak się płaci za szaleńcze tempo z rana. Duch młodzieńczy, ale ciało nie takie.
W końcu dolina, jeszcze 2 km i siadamy w wagonikach kolejki. Niech będzie błogosławione to żelazne ustrojstwo. Gdybym musiał dreptać do końca doliną – czytalibyście o mnie w kronikach TOPRu O 17.30 jesteśmy przy aucie.
Z parkingu przejeżdżamy na Słowację do Oravic. Już wcześniej pojawił się pomysł, by wymoczyć gnaty w ciepłych źródłach. Po 18.00 jesteśmy na miejscu, jedyne wolne miejsce noclegowe znajdujemy na campingu Oravice. Za 10 eur od osoby mamy pokój, standard raczej dolny, ale na łeb się nie wali i nie kapie. Za to godzina leżenia w 35 stopniowej wodzie jest tego warta. Po kąpieli nabieramy nowych sił, aż tyle, że zdołamy jeszcze zjeść czesnaczkovą, bryndzowe haluszki, po jednym piwie i dowlec się na kwaterę by paść na pyski o 21.00. Szał.
To była szybka, dobra akcja. Rano ładnie urwaliśmy czasy rowerem w dolinie co na pewno będziemy w przyszłości powtarzać. W dół również szybko poszło z pomocą kolejki. Dzięki temu urwaliśmy czas na kąpiel w basenach, bez której na drugi dzień pewnie mielibyśmy poważne zakwasy.
TBC
Jak się babci wyrwie w czwartek takie zdanie: „to może ja zostanę na weekend z wnusiem?” to człek nie wie, w którą mapę palce włożyć, punktualnie podrzuca dziecko pod drzwi i leci przed siebie na złamanie karku i w ogóle... czyli w Tatry.
O 9.00 parkujemy pojazd u wrót Doliny Chochołowskiej. Trochę spóźnieni na krokusy, ale lepiej późno niż wcale... Jest rześki poranek, mokro po nocnej burzy, pociąg ucieka nam spod nosów. Po chwili jednak jesteśmy tymczasowymi posiadaczami rowerów, którymi w 25 minut osiągamy górną część doliny w okolicy leśniczówki, a w parę minut później odbicie żółtego szlaku na Iwaniacką Przełęcz. Ubieramy buty na nogi, kijki na ręce i odbijamy w błotnistą ścieżkę, podczas gdy tłumek ludzików innych niestrudzenie podąża prosto na Chochołowską. Może jednak są jeszcze te krokusy, myślę sobie wpadając w błoto...
A błoto tu jak diabli, zwózka na całego, ciap, ciap, mokro i ślisko, ale idzie się przyjemnie. Do tego stopnia przyjemnie, że z tabliczki szlakowej wyświetlającej 1.50 godziny czasu potrzebnego na przejście tejże, odgryzamy połowę i na przełęczy meldujemy się w 45 minut. Coś tu jest nie tak, myślimy, drapiąc się po głowach, na Słowacji dokładamy do czasu, a tu tniemy go na pół ? No trudno. Teraz za to będzie pot i łzy – mówi Gosia kierując nas na Suchy Wierch Ornaczański. Nie było tak źle. Za to za po lewicy piękny spektakl chmur podnoszących się z Doliny Kościeliskiej na Kominiarski.
Na grani Oranku zefirek smaga po buziach, ale słonko dodaje parę stopni do odczuwalnej temperatury, więc można spocząć pod kosówką na zasłużone śniadanie i małą piankę. W międzyczasie dzwonię do trzech upatrzonych wcześniej noclegów w Zubercu – w dwóch mają full, w trzecim trochę za dużą cenę. Na ten moment jesteśmy więc bezdomni.
Za to coraz bliżej jest nasz cel. Tylko trzeba jeszcze wdrapać się na kilka kup kamieni. Jedną, niejaką Kotłową Czubkę zachciewa nam się trawersować. Kiepski pomysł to był, rzeknę. Po głazach kluczymy dobrą chwilę uważając by z którymś nie polecieć, ale w końcu góra wypluwa nas na szlaku, do tego nawet szybciej niż ludzi idących granią.
Jest Siwa Przełęcz. Teraz ostro do góry. Serwują tu nawet rogaciznę, sztuk jeden. To za mało na dwie osoby więc nie zjadamy jej.
Następna w kolejce do drapania kijkami po grzbiecie jest Gaborowa. A ja mam garba od plecaka. I kiepsko wygląda to podejście. W prawo stromo, w lewo trochę mniej, ale jednak stromo... Idziemy w prawo. Stary robot szczerzy kły.
Zakos za zakosem, w końcu jest, przebity kijkami na wylot szczyt pada u naszych stóp.
Gosia już tu bywała onegdaj, ja jestem o po raz pierwszy, jak na tatrzańskiego ignoranta przystało. Widoki są takie, jakie mają być. Widać co ma być widać. Błyszcza z Bystrą na przykład, którym jeszcze rano odgrażałem się, że je dziś również ubiję.
Teraz dyplomatycznie wycofuję się tych gróźb i zakopuję kijek wojenny do następnego razu. Nie ma już dziś czasu i nie ma mocy w nogach...Dobrze żarło, ale zdechło, skurcz w udzie na podejściu jest tego przykładem. Schodzimy na Siwą, a potem dalej czarnym przez Dolinę Starorobociańską. Jest po 16.00, niedźwiedzie wstają na śniadanie, a ja mam niż energetyczny i nogi mi się plątają jak sznurówki. Wrzucam w obieg całą czekoladę i dopiero jako tako mogę iść dalej, a szlak do końca dłuży mi się jak flaki z olejem. Cóż, tak się płaci za szaleńcze tempo z rana. Duch młodzieńczy, ale ciało nie takie.
W końcu dolina, jeszcze 2 km i siadamy w wagonikach kolejki. Niech będzie błogosławione to żelazne ustrojstwo. Gdybym musiał dreptać do końca doliną – czytalibyście o mnie w kronikach TOPRu O 17.30 jesteśmy przy aucie.
Z parkingu przejeżdżamy na Słowację do Oravic. Już wcześniej pojawił się pomysł, by wymoczyć gnaty w ciepłych źródłach. Po 18.00 jesteśmy na miejscu, jedyne wolne miejsce noclegowe znajdujemy na campingu Oravice. Za 10 eur od osoby mamy pokój, standard raczej dolny, ale na łeb się nie wali i nie kapie. Za to godzina leżenia w 35 stopniowej wodzie jest tego warta. Po kąpieli nabieramy nowych sił, aż tyle, że zdołamy jeszcze zjeść czesnaczkovą, bryndzowe haluszki, po jednym piwie i dowlec się na kwaterę by paść na pyski o 21.00. Szał.
To była szybka, dobra akcja. Rano ładnie urwaliśmy czasy rowerem w dolinie co na pewno będziemy w przyszłości powtarzać. W dół również szybko poszło z pomocą kolejki. Dzięki temu urwaliśmy czas na kąpiel w basenach, bez której na drugi dzień pewnie mielibyśmy poważne zakwasy.
TBC