Otargańce, czyli 15 zlot bandy Wiesia
: 2015-09-01, 21:04
Otargańce czyli okrążanie wroga z flanki... taki tytuł przyszedł mi do głowy po 3 dniach spędzonych w Tatrach Zachodnich na tegorocznym zlocie.
Dzień pierwszy: Flanka lewa - Dolina Jamnicka
Sprawna pobudka, śniadanie i o 9 ruszamy na szlak. Opcja na dziś to "rozchodzenie doliną". To określenie trochę zmieni tego dnia znaczenie, szczególnie jeśli chodzi o słowo "doliną"
Już na początek okazuje się, że jednak nie da się ruszyć na szlaki bezpośrednio z Pribyliny, tak jak planowaliśmy i najlepszym wariantem jest dojazd autem około 4 km w pobliże campingu, gdzie zaczyna się wejście do Doliny Wąskiej. Tak też będziemy czynić przez najbliższe 3 dni.
Ruszamy krótkim odcinkiem Doliny Wąskiej, odkrywając kolejne atrakcje: polany, płynący obok szlaku potok, tamę.
Po pół godzinie osiągamy rozstaj szlaków. My dziś wybieramy kierunek na lewo. Docieramy w okolice, gdzie odbywa się zwózka drewna, słychać piły, na drodze wielka ciężarówka z dźwigiem ładującym pnie ogromnych świerków. Obserwujemy chwilę załadunek, czekając na pozwolenie na przejście. Wreszcie jest machnięcie ręką i ... wpadamy w błotnistą, rozjeżdżoną przez ciągniki drogę. Za nic nie przypomina to szlaku, nawet mamy chwilę zwątpienia czy na pewno jest tu jakiś przejście, ale znaki na drzewach nas w tym upewniają, brniemy więc dalej. Skacząc po wykrotach - trochę lasem, trochę między koleinami - mijamy błotnisty odcinek, który kończy się kolejną ekipą ściągającą ze zboczy pnie świerków połamanych przez kalamitę.
Pracujący zatrzymują na chwilę maszyny, szybko przebiegamy parędziesiąt metrów i wreszcie droga się kończy, a zaczyna normalny górski szlak. Dolina przez długi czas jest płaska, ale w pewnym momencie droga zaczyna się wznosić. Mijamy leśną kolibę - w środku jest piecyk, prycze, przygotowany opał, obok wiatka do wypoczynku i schronienia się przed deszczem. Cena 5 euro "dla chętnych", na kartce podany jest rachunek do wpłaty
Plan rozwija nam się dynamicznie - dolina się kończy, a zaczyna wspinaczka leśnym zboczem moreny ją zamykającej. Mój urok i siła perswazji, że może "chociaż do rozstaju" przynoszą skutek w postaci zdobywania kolejnych metrów wysokości W pewnym momencie idąc "za drzewko" natykam się na piękne borowiki i nawet mam chęć je tu zostawić, ale w ekipie jest silna frakcja grzybiarzy, którzy na ich widok szaleją ze szczęścia i za chwilą wszystkie sztuki lądują w reklamówce
Do naszego niebieskiego z boku dołącza zielony szlak i idziemy dłuższy czas ich wspólną częścią. Po raz kolejny ustalamy, że dotrzemy do następnego rozstaju szlaków, a potem się zobaczy Ścieżka idzie ostro zygzakiem w górę, dzięki czemu dość szybko wychodzimy ponad las. Przekraczamy mostki, mijamy kilka polanek i już jesteśmy na rozejściu "pod Klinom". Słupek informuje nas o czasach wyjść na okoliczne szczyty. Dziś chyba nie ma szans na ataki szczytowe.
Idziemy więc dalej we trójkę górnym piętrem doliny, która przypomina nieco Kvetnicę. Z lewej strony króluje Baranec, łąka pełna kwiatów, szumią kaskady górskich potoków. Przekraczamy pola kosówki i wreszcie zza moreny wyłania się strzelisty Rohacz Ostry, a nieco niżej jest nasze "pleso". Widać stąd końcowy fragment podejścia na Jamnickie Sedlo, ale dzieli nas od niego jeszcze godzina marszu. Zostaje więc cieszyć się ze zdobycia Jamnickiego Plesa, które mamy na wyłączność Basia zachwyca się kijankami w stawie - każdy ma co lubi Do planowanej piętnastej mamy trochę czasu, wokół absolutna cisza i spokój, więc zakładamy dłuższy biwak. Rohacz pięknie odbija się w wodach jeziora, zza wielkiej piramidy Wołowca wyłania się na chwilę śmigłowiec TOPR, zatacza krąg i znika. Znowu sami. Robimy dziesiątki zdjęć, bo aura też sprzyja - pojawia się słońce. Chwilo, trwaj!
Jamnickie Sedlo kusi, ale jest trochę późno i postanawiamy twardo trzymać się planu, że "idziemy do piętnastej". Ostatnie foto i w dół. Idzie nam to bardzo sprawnie, mijamy kolejne charakterystyczny punkty szlaku.
Dzień drugi: Flanka prawa - Dolina Raczkowa
Część ekipy wyraźnie zmęczona "spacerem doliną" poprzedniego dnia, od rana kilkukrotnie upewniała się, że dziś to na pewno będzie dolina
Dajemy sobie trochę luzu i wstajemy około 7:30, śniadanko i znowu do aut. Sprawnie parkujemy w pobliżu campingu jak starzy bywalcy i za chwilę znowu pokonujemy 30 minutowy łącznik do szlaków przez Dolinę Wąską.
Tym razem odbijamy na prawo, na żółty szlak, który wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi ma być płaski Ten lekko się wznosi, ale do przyjęcia, jak orzekają zwolennicy dolin Ponownie mijamy pracujących przez zwózce drewna, zbocza wokół pokryte są wiatrołomami po kalamicie, a ekipy wyposażone w piły i ciężki sprzęt pracowicie usuwają ten bałagan.
Machnięcie ręką, że droga wolna i szybko przebiegamy dalej. Dolina Raczkowa pomału pnie się w górę, ale na tyle łagodnie, że nikt nie narzeka. Idziemy grupką, gdy nagle zza zakrętu wyłania się terenówka, a w niej sympatycznie wyglądający skrzacik z rudą brodą i w zielonym mundurku Dziewczynom błyszczą oczy i szybko wystawiają na widok publiczny swoje wdzięki (nogi oczywiście). Terenówka staje z piskiem opon Pasażer siedzący obok kierowcy zostaje wyrzucony na zewnątrz, na jego miejsce pakują się trzy niewiasty, bo tyle jest miejsc i tylko kurz opada za śmigającym dalej autem i pasażerem, który zasuwa za nim pędem. Grzeczny piesek
No cóż, nie załapałem na podwózkę, to wypada ruszyć z kopyta. Doganiam dziewczyny i w komplecie idziemy dalej. Kończy się bita droga, a zaczyna normalny górski szlak - wąska kamienista ścieżka, wspinająca się dalej w górę. Jak zwykle ustalamy, że "idziemy do rozstaju", a tam ocenimy czas. Wypatrujemy na zboczu coś, co przypomina typowy słowacki słupek na szlaku i wydaje się on dość odległy, ale na szczęście okazuje się, że do rozstaju jest znacznie bliżej. Donosi nam o tym szybsza część grupy No na taki argument jest tylko jedna reakcja - pędzimy w górę. Trafiamy na potoczek, a na nim malowniczy mostek, gdzie odbywa się obowiązkowa sesja foto w różnych pozycjach Jeszcze "kilka ruchów" i rozkładamy klamoty przy kolibie.
Pomni doświadczeń dnia wczorajszego decydujemy się na odwrót Spokojnie schodzimy na parking, a zajmuje nam to ponad dwie godziny. Dolina Raczkowa to jednak długa dolina
Wieczór rozpoczynamy w kuchni - najpierw dwudaniowy obiad zlotowy czyli makaron+makaron. Potem przenosimy się na grilla przed dom. Kiełbasę kupujemy w miejscowych "potravinach". Robi się chłodno a my najedzeni wracamy do środka na wspominki i na ustalanie planu kolejnego dnia. A ten zapowiada się nieco trudniejszy. Dwa dni pięknej pogody utrwaliło w nas przekonanie, że trzeci nie może być gorszy. Pobudkę zarządzamy przed siódmą.
Dzień trzeci - grań Otargańców czyli atak frontalny
W zasadzie to mógłbym tę wycieczkę nazwać inaczej - tatrzańska maskara piłą Otargańców
Ten dzień przejdzie do historii zlotów - ze względu na najdłuższą jak dotąd akcję górską. Postanowienie dnia poprzedniego weszło w życie z godziną 7, gdy wszyscy karnie poderwali się i bez zbędnego marudzenia siedli do wspólnego śniadania.
Po ósmej zapakowani jechaliśmy po raz trzeci do ujścia Doliny Wąskiej. Jeszcze 30 minut znanego już na pamięć traktu i znowu stoimy u wylotu dwóch dolin. Koniec żartów, wbijamy się w środek w zielony szlak. Dodam, że mało chyba uczęszczany, do tego mocno sponiewierany przez kalamitę. Co chwila go gubimy, przecinamy, włazimy w jakieś skróty, stromizny, ale niewątpliwie szybko nabieramy wysokości. I wytapiamy litry potu. Na dystansie kilometra robimy około 300 metrów w górę. Dopiero po około godzinie w okolicy pracujących na stoku drwali ścieżka robi się klarowna i przede wszystkim łagodnieje. Tu straty w drzewostanie są największe, bo w zasadzie zostało zbocze pełne wykrotów. Podobno rok temu nie dało się tędy przejść.
Zarządzamy odpoczynek i łączymy grupę, bo trochę się rozciągnęliśmy. Czekają nas kolejne setki metrów - Otargańce, na które zmierzamy, zaczynają się na wysokości ponad 1700 metrów. Ponownie ruszamy skacząc przez połamane drzewa i liny, którymi ściągają je ze stoku pracujący tu drwale. Wreszcie las, robi się trochę chłodniej. Idzie się coraz lepiej, szlak jest wyraźny i nie tak stromy jak początek - przekraczamy kolejne warstwy górskiego krajobrazu - las, kosówka i wreszcie docieramy na pierwszy tego dnia wierzchołek - Ostredok (1673m npm). Zaczynają się skały. Idziemy wąską ścieżką przylepioną do grani i dość szybko osiągamy Ostredok wierzchołek północny (1714 m). Miejsce jest osłonięte, więc możemy założyć dłuższy biwak w oczekiwaniu na resztę grupy. Z racji wysokości jest dość chłodno, a poza tym lekko pochmurno i słonko nie przygrzewa, więc dziewczyny kończą lansik i zakładają długie spodnie, bluzy i kurtki. Nacieramy na piramidę kolejnego szczytu - jest to Niżnia Magura (1920 m), która pręży się przed nami, budząc w dziewczynach lekki niepokój. Zdobycie góry idzie nam jednak sprawnie, bo pomimo wysokości i ekspozycji szlak jest poprowadzony zakosami i dość szybko można na nią wejść.
Podział na dwie grupy - wolniejszą i szybszą stał się faktem. Łapiemy kontakt SMS i ustalamy, że my idziemy swoim tempem, oni swoim - tak będzie najlepiej i nie ma sensu czekać przez długie minuty na wolniejszych. Tym bardziej, że jest dość chłodno i o ile w trakcie marszu organizmy są rozgrzane, to parę minut siedzenia błyskawicznie je wychładza. Ubierać się na cebulkę tez nie ma sensu, bo intensywne podejście wytwarza dużo ciepła. A podejścia tego jest jeszcze sporo.
Teraz zaczyna się długi marsz od szczytu do szczytu. Dziewczyny świetnie sobie radzą. Czeka nas w sumie 6 szczytów, a każdy kolejny wyższy. Między szczytami tracimy z trudem zdobytą wysokość, na szczęście niedużo. Tendencja jest raczej taka, że każdy kolejny jest wyższy. Ostatni - Jakubina - będzie miał prawie 2200 m npm.
Wkraczamy w świat powyżej 2000 m npm Idąc wąskimi graniami, trawersując je czasem, wspinając się skalnymi kominami, klucząc między skałami - osiągamy kolejny szczyt. Jest to Pośrednia Magura (2050 m). Krótkie zejście na dół na Rysią Przełęcz (2000 m) i znowu do góry - coraz wyżej. Po obu stronach potężne ekspozycje, w dół lecą strome żleby mające 700 i więcej metrów przewyższenia, a grań ma czasem metr szerokości. Lubimy
Przypominają mi się Trzy Kopy i aby je podnieść na duchu, zabawiam pozostałe koleżanki opowieściami o trudnościach Tu jednak nie ma żadnych sztucznych ułatwień czy łańcuchów. Asekurujemy więc nowicjuszy i wspieramy dobrym słowem - i tak i mijamy kolejne szczyty.
Zaczynam sobie uświadamiać, że idziemy dość wolno, albo czas na znakach jest źle oszacowany. Całość miała być na 4:30, my idziemy 5 godzin i jesteśmy w połowie grani. Niewesoło. Zaczynamy się wspólnie martwić o wolniejszą grupę, z którą tracimy kontakt wzrokowy zaraz za pierwszą kulminacja grani.
Kolejna jest Wyżnia Magura (2095 m). Tu idziemy po skalnym rumoszu, gdzie w zasadzie nie widać szlaku i skacze się po bezładnie rozrzuconych odłamkach skał, a kierunek wyznaczają widoczne od czasu do czasu znaki.
Znowu krótkie zejście na Jakubińską Przełęcz (2069 m) i czas na finał. Jest to Raczkowa Czuba zwana po słowacku Jakubina (2194 m). Wejście wytapia z nas mnóstwo potu, bo z każdym metrem jest coraz bardziej stromo, a końcówka wiedzie już krótkimi zygzakami. Wreszcie sukces! Wyżej się już nie da Na szczyt wchodzimy o 16:30 a za nami prawie 7 godzin marszu.
Jest chłodno, wyciągam czapkę i rękawiczki. Cały dzień towarzyszy nam pochmurna ale stabilna pogoda. I całe szczęście. Spacer po mokrej skale nie należałby do przyjemnych. Nie siedzimy długo, trochę wody, kanapki i czas ruszyć w dół. Patrzę po raz kolejny z niepokojem na zegarek. Rozmawiamy ze spotkanymi na szczycie Polakami - też mają odczucie, że coś nie gra z oznaczeniami czasów, bo twierdzą, że szli szybko, a weszli w czasie zbliżonym do naszego. Krótka pogawędka, posiłek, foto i czas popatrzeć na drogę zejściową. Jej widok budzi trwogę Do połowy całej trasy brakuje jeszcze sporo, a tu nie dość że późno, to druga grupa ma duże opóźnienie. Mamy dwie opcje: zejście Doliną Jamnicką albo Raczkową. Pierwszy wariant przeszedł wczoraj Wojtek i mimo że dystans jest krótszy - zdecydowania odradzał. Głównie za sprawą trudnego zejścia z Jarząbczego Wierchu. Zostaje wariant drugi. Skrótów niestety nie ma - musimy zejść najpierw na Jarząbczy Wierch.
Śmigamy na wspomniany Jarząbczy Wierch (2137 m), który kończy grań Otargańców wbijającą się tu w główną grań Tatr. Grań jest trochę poszarpana, ale idzie się dość sprawnie i bez większych trudności pojawiamy się na Jarząbczym po około 30 minutach. Foto pamiątkowe i skręcamy w stronę Kończystego Wierchu. Odrobinę się rozciągamy, ale nie tracimy kontaktu wzrokowego. Kolejne 30 minut i pada ostatni dziś dwutysięcznik - Kończysty Wierch (2004 m). Poszło sprawnie, nadzieja wstępuję w serca, że zdążymy przed zmrokiem.
Tu pozwalamy sobie na kolejny odpoczynek, bo czasy w dół z grubsza znamy z wycieczki z dnia poprzedniego. Na grani od strony Starobociańskiego pozuje nam kozica. Ucinamy sobie też pogaduchy ze spotkanym polskim turystą, który częstuje nas swojską naleweczką Wygląda na stałego bywalca tatrzańskich grani.
Teraz już ostatnia prosta. 1000 metrów w dół i 8 km Zejście po trawiastym zboczu 500 metrów w dół, mimo iż nie sprawia trudności technicznych, jest męczące - szczególnie dla kolan. Kombinujemy z różnymi stylami pokonania stoku i jakoś udaje się zejść nad stawy bez strat w ludziach, a "kozice" wręcz zbiegają Bardzo szybko tracimy je z oczu. Nad stawami odbywa się koncert świstaków, jednak żadnego nie udaje nam się wypatrzeć.
Teraz już tylko odliczamy kolejne znane punkty: koliba, "polanka leśniczego", rozstaj przy Dolinie Wąskiej i wreszcie parking. Tempo marszu z każdym metrem rośnie, dla urozmaicenia wymyślamy wyzwania: 35 minut do polanki, 35 minut na rozstaj, wyprzedzenie widocznych przed nami turystów, potem kolejnych i tak.... z 3 godzinnego szlaku robimy 1.5 godziny Idąc, śpiewamy piosenkę z pancernych "Przed nocą zdążymy" Na finał ostatniego wyzwania mamy 20 sekund i wpadamy z językami na brodzie pod szlaban Jest dwudziesta - 11,5 godziny w drodze. Ufff....
Pół godziny wcześniej dostaliśmy SMS że dwie wędrowniczki z naszej ekipy już są na kwaterze - jak one to zrobiły?? My wpadamy głodni do naszej chatki, potem rzucamy się w kolejkę do łazienki... a tu niespodzianka Czeka nas zimny prysznic I tak zostaję niechcący morsem.
Trzeci dzień pod rząd zjadam spóźniony obiad z dwóch dań: zupa makaronowa z torebki i na drugie paczka makaronu Knorra zalana wodą Próbuję dotrzymać towarzystwa czuwającym, ale w końcu się poddaję i padam na łóżko. O 1 w nocy podrywam się jednak i jadę pod szlaban po drugą ekipę, która szczęśliwie i w komplecie opuszcza szlak po 16 godzinach akcji górskiej.
Dzień pierwszy: Flanka lewa - Dolina Jamnicka
Sprawna pobudka, śniadanie i o 9 ruszamy na szlak. Opcja na dziś to "rozchodzenie doliną". To określenie trochę zmieni tego dnia znaczenie, szczególnie jeśli chodzi o słowo "doliną"
Już na początek okazuje się, że jednak nie da się ruszyć na szlaki bezpośrednio z Pribyliny, tak jak planowaliśmy i najlepszym wariantem jest dojazd autem około 4 km w pobliże campingu, gdzie zaczyna się wejście do Doliny Wąskiej. Tak też będziemy czynić przez najbliższe 3 dni.
Ruszamy krótkim odcinkiem Doliny Wąskiej, odkrywając kolejne atrakcje: polany, płynący obok szlaku potok, tamę.
Po pół godzinie osiągamy rozstaj szlaków. My dziś wybieramy kierunek na lewo. Docieramy w okolice, gdzie odbywa się zwózka drewna, słychać piły, na drodze wielka ciężarówka z dźwigiem ładującym pnie ogromnych świerków. Obserwujemy chwilę załadunek, czekając na pozwolenie na przejście. Wreszcie jest machnięcie ręką i ... wpadamy w błotnistą, rozjeżdżoną przez ciągniki drogę. Za nic nie przypomina to szlaku, nawet mamy chwilę zwątpienia czy na pewno jest tu jakiś przejście, ale znaki na drzewach nas w tym upewniają, brniemy więc dalej. Skacząc po wykrotach - trochę lasem, trochę między koleinami - mijamy błotnisty odcinek, który kończy się kolejną ekipą ściągającą ze zboczy pnie świerków połamanych przez kalamitę.
Pracujący zatrzymują na chwilę maszyny, szybko przebiegamy parędziesiąt metrów i wreszcie droga się kończy, a zaczyna normalny górski szlak. Dolina przez długi czas jest płaska, ale w pewnym momencie droga zaczyna się wznosić. Mijamy leśną kolibę - w środku jest piecyk, prycze, przygotowany opał, obok wiatka do wypoczynku i schronienia się przed deszczem. Cena 5 euro "dla chętnych", na kartce podany jest rachunek do wpłaty
Plan rozwija nam się dynamicznie - dolina się kończy, a zaczyna wspinaczka leśnym zboczem moreny ją zamykającej. Mój urok i siła perswazji, że może "chociaż do rozstaju" przynoszą skutek w postaci zdobywania kolejnych metrów wysokości W pewnym momencie idąc "za drzewko" natykam się na piękne borowiki i nawet mam chęć je tu zostawić, ale w ekipie jest silna frakcja grzybiarzy, którzy na ich widok szaleją ze szczęścia i za chwilą wszystkie sztuki lądują w reklamówce
Do naszego niebieskiego z boku dołącza zielony szlak i idziemy dłuższy czas ich wspólną częścią. Po raz kolejny ustalamy, że dotrzemy do następnego rozstaju szlaków, a potem się zobaczy Ścieżka idzie ostro zygzakiem w górę, dzięki czemu dość szybko wychodzimy ponad las. Przekraczamy mostki, mijamy kilka polanek i już jesteśmy na rozejściu "pod Klinom". Słupek informuje nas o czasach wyjść na okoliczne szczyty. Dziś chyba nie ma szans na ataki szczytowe.
Idziemy więc dalej we trójkę górnym piętrem doliny, która przypomina nieco Kvetnicę. Z lewej strony króluje Baranec, łąka pełna kwiatów, szumią kaskady górskich potoków. Przekraczamy pola kosówki i wreszcie zza moreny wyłania się strzelisty Rohacz Ostry, a nieco niżej jest nasze "pleso". Widać stąd końcowy fragment podejścia na Jamnickie Sedlo, ale dzieli nas od niego jeszcze godzina marszu. Zostaje więc cieszyć się ze zdobycia Jamnickiego Plesa, które mamy na wyłączność Basia zachwyca się kijankami w stawie - każdy ma co lubi Do planowanej piętnastej mamy trochę czasu, wokół absolutna cisza i spokój, więc zakładamy dłuższy biwak. Rohacz pięknie odbija się w wodach jeziora, zza wielkiej piramidy Wołowca wyłania się na chwilę śmigłowiec TOPR, zatacza krąg i znika. Znowu sami. Robimy dziesiątki zdjęć, bo aura też sprzyja - pojawia się słońce. Chwilo, trwaj!
Jamnickie Sedlo kusi, ale jest trochę późno i postanawiamy twardo trzymać się planu, że "idziemy do piętnastej". Ostatnie foto i w dół. Idzie nam to bardzo sprawnie, mijamy kolejne charakterystyczny punkty szlaku.
Dzień drugi: Flanka prawa - Dolina Raczkowa
Część ekipy wyraźnie zmęczona "spacerem doliną" poprzedniego dnia, od rana kilkukrotnie upewniała się, że dziś to na pewno będzie dolina
Dajemy sobie trochę luzu i wstajemy około 7:30, śniadanko i znowu do aut. Sprawnie parkujemy w pobliżu campingu jak starzy bywalcy i za chwilę znowu pokonujemy 30 minutowy łącznik do szlaków przez Dolinę Wąską.
Tym razem odbijamy na prawo, na żółty szlak, który wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi ma być płaski Ten lekko się wznosi, ale do przyjęcia, jak orzekają zwolennicy dolin Ponownie mijamy pracujących przez zwózce drewna, zbocza wokół pokryte są wiatrołomami po kalamicie, a ekipy wyposażone w piły i ciężki sprzęt pracowicie usuwają ten bałagan.
Machnięcie ręką, że droga wolna i szybko przebiegamy dalej. Dolina Raczkowa pomału pnie się w górę, ale na tyle łagodnie, że nikt nie narzeka. Idziemy grupką, gdy nagle zza zakrętu wyłania się terenówka, a w niej sympatycznie wyglądający skrzacik z rudą brodą i w zielonym mundurku Dziewczynom błyszczą oczy i szybko wystawiają na widok publiczny swoje wdzięki (nogi oczywiście). Terenówka staje z piskiem opon Pasażer siedzący obok kierowcy zostaje wyrzucony na zewnątrz, na jego miejsce pakują się trzy niewiasty, bo tyle jest miejsc i tylko kurz opada za śmigającym dalej autem i pasażerem, który zasuwa za nim pędem. Grzeczny piesek
No cóż, nie załapałem na podwózkę, to wypada ruszyć z kopyta. Doganiam dziewczyny i w komplecie idziemy dalej. Kończy się bita droga, a zaczyna normalny górski szlak - wąska kamienista ścieżka, wspinająca się dalej w górę. Jak zwykle ustalamy, że "idziemy do rozstaju", a tam ocenimy czas. Wypatrujemy na zboczu coś, co przypomina typowy słowacki słupek na szlaku i wydaje się on dość odległy, ale na szczęście okazuje się, że do rozstaju jest znacznie bliżej. Donosi nam o tym szybsza część grupy No na taki argument jest tylko jedna reakcja - pędzimy w górę. Trafiamy na potoczek, a na nim malowniczy mostek, gdzie odbywa się obowiązkowa sesja foto w różnych pozycjach Jeszcze "kilka ruchów" i rozkładamy klamoty przy kolibie.
Pomni doświadczeń dnia wczorajszego decydujemy się na odwrót Spokojnie schodzimy na parking, a zajmuje nam to ponad dwie godziny. Dolina Raczkowa to jednak długa dolina
Wieczór rozpoczynamy w kuchni - najpierw dwudaniowy obiad zlotowy czyli makaron+makaron. Potem przenosimy się na grilla przed dom. Kiełbasę kupujemy w miejscowych "potravinach". Robi się chłodno a my najedzeni wracamy do środka na wspominki i na ustalanie planu kolejnego dnia. A ten zapowiada się nieco trudniejszy. Dwa dni pięknej pogody utrwaliło w nas przekonanie, że trzeci nie może być gorszy. Pobudkę zarządzamy przed siódmą.
Dzień trzeci - grań Otargańców czyli atak frontalny
W zasadzie to mógłbym tę wycieczkę nazwać inaczej - tatrzańska maskara piłą Otargańców
Ten dzień przejdzie do historii zlotów - ze względu na najdłuższą jak dotąd akcję górską. Postanowienie dnia poprzedniego weszło w życie z godziną 7, gdy wszyscy karnie poderwali się i bez zbędnego marudzenia siedli do wspólnego śniadania.
Po ósmej zapakowani jechaliśmy po raz trzeci do ujścia Doliny Wąskiej. Jeszcze 30 minut znanego już na pamięć traktu i znowu stoimy u wylotu dwóch dolin. Koniec żartów, wbijamy się w środek w zielony szlak. Dodam, że mało chyba uczęszczany, do tego mocno sponiewierany przez kalamitę. Co chwila go gubimy, przecinamy, włazimy w jakieś skróty, stromizny, ale niewątpliwie szybko nabieramy wysokości. I wytapiamy litry potu. Na dystansie kilometra robimy około 300 metrów w górę. Dopiero po około godzinie w okolicy pracujących na stoku drwali ścieżka robi się klarowna i przede wszystkim łagodnieje. Tu straty w drzewostanie są największe, bo w zasadzie zostało zbocze pełne wykrotów. Podobno rok temu nie dało się tędy przejść.
Zarządzamy odpoczynek i łączymy grupę, bo trochę się rozciągnęliśmy. Czekają nas kolejne setki metrów - Otargańce, na które zmierzamy, zaczynają się na wysokości ponad 1700 metrów. Ponownie ruszamy skacząc przez połamane drzewa i liny, którymi ściągają je ze stoku pracujący tu drwale. Wreszcie las, robi się trochę chłodniej. Idzie się coraz lepiej, szlak jest wyraźny i nie tak stromy jak początek - przekraczamy kolejne warstwy górskiego krajobrazu - las, kosówka i wreszcie docieramy na pierwszy tego dnia wierzchołek - Ostredok (1673m npm). Zaczynają się skały. Idziemy wąską ścieżką przylepioną do grani i dość szybko osiągamy Ostredok wierzchołek północny (1714 m). Miejsce jest osłonięte, więc możemy założyć dłuższy biwak w oczekiwaniu na resztę grupy. Z racji wysokości jest dość chłodno, a poza tym lekko pochmurno i słonko nie przygrzewa, więc dziewczyny kończą lansik i zakładają długie spodnie, bluzy i kurtki. Nacieramy na piramidę kolejnego szczytu - jest to Niżnia Magura (1920 m), która pręży się przed nami, budząc w dziewczynach lekki niepokój. Zdobycie góry idzie nam jednak sprawnie, bo pomimo wysokości i ekspozycji szlak jest poprowadzony zakosami i dość szybko można na nią wejść.
Podział na dwie grupy - wolniejszą i szybszą stał się faktem. Łapiemy kontakt SMS i ustalamy, że my idziemy swoim tempem, oni swoim - tak będzie najlepiej i nie ma sensu czekać przez długie minuty na wolniejszych. Tym bardziej, że jest dość chłodno i o ile w trakcie marszu organizmy są rozgrzane, to parę minut siedzenia błyskawicznie je wychładza. Ubierać się na cebulkę tez nie ma sensu, bo intensywne podejście wytwarza dużo ciepła. A podejścia tego jest jeszcze sporo.
Teraz zaczyna się długi marsz od szczytu do szczytu. Dziewczyny świetnie sobie radzą. Czeka nas w sumie 6 szczytów, a każdy kolejny wyższy. Między szczytami tracimy z trudem zdobytą wysokość, na szczęście niedużo. Tendencja jest raczej taka, że każdy kolejny jest wyższy. Ostatni - Jakubina - będzie miał prawie 2200 m npm.
Wkraczamy w świat powyżej 2000 m npm Idąc wąskimi graniami, trawersując je czasem, wspinając się skalnymi kominami, klucząc między skałami - osiągamy kolejny szczyt. Jest to Pośrednia Magura (2050 m). Krótkie zejście na dół na Rysią Przełęcz (2000 m) i znowu do góry - coraz wyżej. Po obu stronach potężne ekspozycje, w dół lecą strome żleby mające 700 i więcej metrów przewyższenia, a grań ma czasem metr szerokości. Lubimy
Przypominają mi się Trzy Kopy i aby je podnieść na duchu, zabawiam pozostałe koleżanki opowieściami o trudnościach Tu jednak nie ma żadnych sztucznych ułatwień czy łańcuchów. Asekurujemy więc nowicjuszy i wspieramy dobrym słowem - i tak i mijamy kolejne szczyty.
Zaczynam sobie uświadamiać, że idziemy dość wolno, albo czas na znakach jest źle oszacowany. Całość miała być na 4:30, my idziemy 5 godzin i jesteśmy w połowie grani. Niewesoło. Zaczynamy się wspólnie martwić o wolniejszą grupę, z którą tracimy kontakt wzrokowy zaraz za pierwszą kulminacja grani.
Kolejna jest Wyżnia Magura (2095 m). Tu idziemy po skalnym rumoszu, gdzie w zasadzie nie widać szlaku i skacze się po bezładnie rozrzuconych odłamkach skał, a kierunek wyznaczają widoczne od czasu do czasu znaki.
Znowu krótkie zejście na Jakubińską Przełęcz (2069 m) i czas na finał. Jest to Raczkowa Czuba zwana po słowacku Jakubina (2194 m). Wejście wytapia z nas mnóstwo potu, bo z każdym metrem jest coraz bardziej stromo, a końcówka wiedzie już krótkimi zygzakami. Wreszcie sukces! Wyżej się już nie da Na szczyt wchodzimy o 16:30 a za nami prawie 7 godzin marszu.
Jest chłodno, wyciągam czapkę i rękawiczki. Cały dzień towarzyszy nam pochmurna ale stabilna pogoda. I całe szczęście. Spacer po mokrej skale nie należałby do przyjemnych. Nie siedzimy długo, trochę wody, kanapki i czas ruszyć w dół. Patrzę po raz kolejny z niepokojem na zegarek. Rozmawiamy ze spotkanymi na szczycie Polakami - też mają odczucie, że coś nie gra z oznaczeniami czasów, bo twierdzą, że szli szybko, a weszli w czasie zbliżonym do naszego. Krótka pogawędka, posiłek, foto i czas popatrzeć na drogę zejściową. Jej widok budzi trwogę Do połowy całej trasy brakuje jeszcze sporo, a tu nie dość że późno, to druga grupa ma duże opóźnienie. Mamy dwie opcje: zejście Doliną Jamnicką albo Raczkową. Pierwszy wariant przeszedł wczoraj Wojtek i mimo że dystans jest krótszy - zdecydowania odradzał. Głównie za sprawą trudnego zejścia z Jarząbczego Wierchu. Zostaje wariant drugi. Skrótów niestety nie ma - musimy zejść najpierw na Jarząbczy Wierch.
Śmigamy na wspomniany Jarząbczy Wierch (2137 m), który kończy grań Otargańców wbijającą się tu w główną grań Tatr. Grań jest trochę poszarpana, ale idzie się dość sprawnie i bez większych trudności pojawiamy się na Jarząbczym po około 30 minutach. Foto pamiątkowe i skręcamy w stronę Kończystego Wierchu. Odrobinę się rozciągamy, ale nie tracimy kontaktu wzrokowego. Kolejne 30 minut i pada ostatni dziś dwutysięcznik - Kończysty Wierch (2004 m). Poszło sprawnie, nadzieja wstępuję w serca, że zdążymy przed zmrokiem.
Tu pozwalamy sobie na kolejny odpoczynek, bo czasy w dół z grubsza znamy z wycieczki z dnia poprzedniego. Na grani od strony Starobociańskiego pozuje nam kozica. Ucinamy sobie też pogaduchy ze spotkanym polskim turystą, który częstuje nas swojską naleweczką Wygląda na stałego bywalca tatrzańskich grani.
Teraz już ostatnia prosta. 1000 metrów w dół i 8 km Zejście po trawiastym zboczu 500 metrów w dół, mimo iż nie sprawia trudności technicznych, jest męczące - szczególnie dla kolan. Kombinujemy z różnymi stylami pokonania stoku i jakoś udaje się zejść nad stawy bez strat w ludziach, a "kozice" wręcz zbiegają Bardzo szybko tracimy je z oczu. Nad stawami odbywa się koncert świstaków, jednak żadnego nie udaje nam się wypatrzeć.
Teraz już tylko odliczamy kolejne znane punkty: koliba, "polanka leśniczego", rozstaj przy Dolinie Wąskiej i wreszcie parking. Tempo marszu z każdym metrem rośnie, dla urozmaicenia wymyślamy wyzwania: 35 minut do polanki, 35 minut na rozstaj, wyprzedzenie widocznych przed nami turystów, potem kolejnych i tak.... z 3 godzinnego szlaku robimy 1.5 godziny Idąc, śpiewamy piosenkę z pancernych "Przed nocą zdążymy" Na finał ostatniego wyzwania mamy 20 sekund i wpadamy z językami na brodzie pod szlaban Jest dwudziesta - 11,5 godziny w drodze. Ufff....
Pół godziny wcześniej dostaliśmy SMS że dwie wędrowniczki z naszej ekipy już są na kwaterze - jak one to zrobiły?? My wpadamy głodni do naszej chatki, potem rzucamy się w kolejkę do łazienki... a tu niespodzianka Czeka nas zimny prysznic I tak zostaję niechcący morsem.
Trzeci dzień pod rząd zjadam spóźniony obiad z dwóch dań: zupa makaronowa z torebki i na drugie paczka makaronu Knorra zalana wodą Próbuję dotrzymać towarzystwa czuwającym, ale w końcu się poddaję i padam na łóżko. O 1 w nocy podrywam się jednak i jadę pod szlaban po drugą ekipę, która szczęśliwie i w komplecie opuszcza szlak po 16 godzinach akcji górskiej.