01.08.2015 Otargańce, potargańce.
: 2015-08-10, 00:09
Piątkowym wieczorem wyruszamy z NS w dwa auta ekipą jak za starych lat. Droga do Przybyliny daleka, kręta jest i mroczna, ale chociaż trochę szybciej mija dzięki rozmowom przez CB radio. Ostatni 25 km odcinek od Strbskiego Plesa do celu dłuży się okropnie. W końcu w mroku docieramy do początku szlaku. Teraz można szukać miejsca do zaparkowania pojazdo – hoteli. Tak, pierwszy obóz pod szczytami rozbijamy w zaparkowanych na leśnym parkingu samochodach. Szybka kolacja, ząbki, paciorek i sio w śpiwory.
Ranek budzi nas wcześnie, po piątej, włażąc do aut i śpiworów swoimi wilgotnymi , zimnymi łapskami. Nie po zostaje nic innego jak wrzucić w siebie jakieś śniadanie, na siebie jakiś plecak, w ręce jakieś kije i ruszyć wgłąb jakiejś doliny. Była 6.00 gdy zanurzyliśmy się w chłodne powietrze wąwozu. Drogi do pierwszego rozejścia szlaków nie pamiętam. Dżemałem jeszcze. No sorry, taką mamy godzinę.
Na rozejściu dolin Rackovej i Jamnickiej wchodzimy na szlak zielony wprost na jeżącą się przed nami grań. Wyprzedzają nas Słowacy, pewnie na dopingu, a my powoli, ale skutecznie nabieramy wysokości oraz widoków na świat. Gdy człek się wyrwie raz na kilka tygodni w góry, a tym bardziej Tatry, to nie za bardzo wie, na czym skupić swój wzrok.
Za plecami jak na dłoni cały Niżne Tatry, z Kralovą Holą, gdzie byliśmy w maju. Przed nami Otargańce, prężące swoje szczyty w porannym słońcu, po lewej Baraniec, wykończony dalej Rohaczami. Po prawej pokazuje się Bystra, w głębi Starorobociański Wierch.
Sesja za sesją i widzimy, że tempo nam spada, ale nie przejmujemy się tym , mamy całą grań i i dzień dla siebie. Spokojnie wchodzimy i schodzimy z kolejnych szczytów, które oczywiście jak na złość wymagają oddania sporej części zgromadzonej z trudem wysokości. Padają kolejno Ostredok, Niżna i Wyżna Magurka, Rysia Przełęcz bez rysia. W końcu ostateczne podejście pod Jakubinę wyciska z nas ostatnie soki. Raz po raz ktoś z ekipy ponarzeka a to na kondycję, a to na skurcz, a to na kolano...Emeryci górscy w wycieczce zakładowej co-najmniej... Eh, starość nie radość, młodość nie trzeźwość mawiali, a ten nasz stan jakiś taki pomiędzy.
Z Jakubiny turlamy zady do granicy, na Jarząbczy Wierch. Poranne plany zrobienia Klina spaliły na panewce z powodu zbyt wakacyjnego tempa na pierwszej części szlaku. Do tego trzyma nas reżim godzinowy powrotu do dziecka... Nie ma miejsca na improwizację, plan jest sztywny jak pal Azji. Schodzimy.
Zielonym szlakiem na Zahradky. Masakra dla kolan. Moje ledwo dają radę, reszta ekipy też dociera w dolinę wyrżnięta jak przez maszynkę do mięsa. Najlepsze, że mapa twierdziła iż 30 min na ten odcinek jest wystarczające. Taaa, pewnie na sankach w zimie. Do tego tabliczki pokazują kolejne 2.5h do aut...Trochę nas to przybija, bo w nogach już sporo kwasu...Spadamy w dolinę, kolejny odcinek, który na tabliczkach widnieje jako 15 minutowy próbuję pokonać w tym samym czasie wychodząc na czoło naszego peletonu. Zapieprzam jak za dawnych lat, a i tak tracę minutę. Po drodze jeszcze prawie zszedłem na zawał. Maszeruję sobie przez gęsty świerkowy las i w pewnym momencie za drzewem na zakręcie słyszę pomruk, wark taki, głośny dość i w moją stronę skierowany. Staję wryty. Serce spieprzyło gdzieś w okolice mózgu i kołacze między półkulami robiąc tam techno party. NIEDŹWIEDŹ JAK NIC! Zawracam na pięcie i zapierdzielam z powrotem patrząc przez ramię czy bestia już mnie chce zeżreć żywcem i popić Keltem. Ale nie. O dziwo nie goni mnie. Pewnie śmierdzę za bardzo. Za to zza drzewa wychodzi słowacki turysta i w chusteczkę smara swoje gluty. Żeby cię...myślę. To on zapodał takiego smarko-warka pod tym świerkiem, że mnie z prawie z butów wysadził... Po tym zajściu muszę wypocząć psychicznie. Czekam na resztę stada, która jeszcze dokłada 5 minut do tabliczki. Pojechało ich z tymi czasami czy co? Masz do wyboru iść swoim tempem i tracić sporo minut do każdego odcinka, albo lecieć na złamanie karku i paść na ryj. Marna perspektywa. Tak się załamaliśmy tymi czasami, że z kolejnych okresów urwaliśmy 45 minut . Czyli jednak najważniejsza jest motywacja. Najlepiej zakatarzony niedźwiedź na szlaku
Ranek budzi nas wcześnie, po piątej, włażąc do aut i śpiworów swoimi wilgotnymi , zimnymi łapskami. Nie po zostaje nic innego jak wrzucić w siebie jakieś śniadanie, na siebie jakiś plecak, w ręce jakieś kije i ruszyć wgłąb jakiejś doliny. Była 6.00 gdy zanurzyliśmy się w chłodne powietrze wąwozu. Drogi do pierwszego rozejścia szlaków nie pamiętam. Dżemałem jeszcze. No sorry, taką mamy godzinę.
Na rozejściu dolin Rackovej i Jamnickiej wchodzimy na szlak zielony wprost na jeżącą się przed nami grań. Wyprzedzają nas Słowacy, pewnie na dopingu, a my powoli, ale skutecznie nabieramy wysokości oraz widoków na świat. Gdy człek się wyrwie raz na kilka tygodni w góry, a tym bardziej Tatry, to nie za bardzo wie, na czym skupić swój wzrok.
Za plecami jak na dłoni cały Niżne Tatry, z Kralovą Holą, gdzie byliśmy w maju. Przed nami Otargańce, prężące swoje szczyty w porannym słońcu, po lewej Baraniec, wykończony dalej Rohaczami. Po prawej pokazuje się Bystra, w głębi Starorobociański Wierch.
Sesja za sesją i widzimy, że tempo nam spada, ale nie przejmujemy się tym , mamy całą grań i i dzień dla siebie. Spokojnie wchodzimy i schodzimy z kolejnych szczytów, które oczywiście jak na złość wymagają oddania sporej części zgromadzonej z trudem wysokości. Padają kolejno Ostredok, Niżna i Wyżna Magurka, Rysia Przełęcz bez rysia. W końcu ostateczne podejście pod Jakubinę wyciska z nas ostatnie soki. Raz po raz ktoś z ekipy ponarzeka a to na kondycję, a to na skurcz, a to na kolano...Emeryci górscy w wycieczce zakładowej co-najmniej... Eh, starość nie radość, młodość nie trzeźwość mawiali, a ten nasz stan jakiś taki pomiędzy.
Z Jakubiny turlamy zady do granicy, na Jarząbczy Wierch. Poranne plany zrobienia Klina spaliły na panewce z powodu zbyt wakacyjnego tempa na pierwszej części szlaku. Do tego trzyma nas reżim godzinowy powrotu do dziecka... Nie ma miejsca na improwizację, plan jest sztywny jak pal Azji. Schodzimy.
Zielonym szlakiem na Zahradky. Masakra dla kolan. Moje ledwo dają radę, reszta ekipy też dociera w dolinę wyrżnięta jak przez maszynkę do mięsa. Najlepsze, że mapa twierdziła iż 30 min na ten odcinek jest wystarczające. Taaa, pewnie na sankach w zimie. Do tego tabliczki pokazują kolejne 2.5h do aut...Trochę nas to przybija, bo w nogach już sporo kwasu...Spadamy w dolinę, kolejny odcinek, który na tabliczkach widnieje jako 15 minutowy próbuję pokonać w tym samym czasie wychodząc na czoło naszego peletonu. Zapieprzam jak za dawnych lat, a i tak tracę minutę. Po drodze jeszcze prawie zszedłem na zawał. Maszeruję sobie przez gęsty świerkowy las i w pewnym momencie za drzewem na zakręcie słyszę pomruk, wark taki, głośny dość i w moją stronę skierowany. Staję wryty. Serce spieprzyło gdzieś w okolice mózgu i kołacze między półkulami robiąc tam techno party. NIEDŹWIEDŹ JAK NIC! Zawracam na pięcie i zapierdzielam z powrotem patrząc przez ramię czy bestia już mnie chce zeżreć żywcem i popić Keltem. Ale nie. O dziwo nie goni mnie. Pewnie śmierdzę za bardzo. Za to zza drzewa wychodzi słowacki turysta i w chusteczkę smara swoje gluty. Żeby cię...myślę. To on zapodał takiego smarko-warka pod tym świerkiem, że mnie z prawie z butów wysadził... Po tym zajściu muszę wypocząć psychicznie. Czekam na resztę stada, która jeszcze dokłada 5 minut do tabliczki. Pojechało ich z tymi czasami czy co? Masz do wyboru iść swoim tempem i tracić sporo minut do każdego odcinka, albo lecieć na złamanie karku i paść na ryj. Marna perspektywa. Tak się załamaliśmy tymi czasami, że z kolejnych okresów urwaliśmy 45 minut . Czyli jednak najważniejsza jest motywacja. Najlepiej zakatarzony niedźwiedź na szlaku