Niżne w całości
: 2014-12-08, 17:42
Dawno nie pisałem relacji, długo mnie tu nie było, czuję się w moralnej powinności coś skrobnąć. Może o Niżnych Tatrach.
***
Marek obiecywał okno pogodowe i dałem się skusić.
W czwartek, 9 października zostawiamy samochód w Donovaly i autobusami (przesiadka w Bańskiej Bystrzycy) jedziemy do Telgartu.
Z Telgartu idziemy zielonym szlakiem na Kralovą Holę. Idzie się dobrze, ale im wyżej - tym gorsza widoczność, no i wieje zajebiaszczo. Na szczycie - nie widać już nic, za to wiatr chce łby pourywać...
Taką oto mamy tam widoczność…
Na kwadrans chowamy się w przedsionku budynku wieży przekaźnikowej, pijemy herbatę, coś tam przegryzamy i idziemy dalej - czerwonym szlakiem. Po drodze właściwie nie widzimy nic... Dopiero w rejonie Andrejcovej trochę się przeciera
Robimy naradę. Temat narady - zanocować w utulni czy iść dalej, na sedlo Priehyba gdzie można legalnie rozbić namioty. Decydujemy się iść do utulni co okazuje się być strzałem nie tylko w dychę, ale w sam jej środek. W utulni - ku naszemu zdziwieniu jest chatar. Okazuje się, że przychodzi na parę godzin dziennie. Zdziwienie przechodzi w entuzjazm kiedy okazuje się, że facet sprzedaje piwo Co prawda tylko Urpiner, za którym jakoś nadzwyczajnie nie przepadam, no ale piwo jest piwo, zawsze to lepiej niż Tyskie Za puszkę liczy sobie 1,50 euro.
Przed zapadnięciem zmroku facet się z nami żegna i schodzi do Pohoreli. Zostajemy sami, nikogo nie przywiało. Rąbiemy drzewo…
…rozpalamy w piecu. Rozchodzi się ciepło po całej izbie, gotujemy sobie obiad na kuchenkach, pijemy browarka… Jest po prostu bajecznie, uwielbiam takie chwile. Żadnego pośpiechu, żadnych hałasów, cicho, pusto, klimatycznie…
W piątek wcześnie robimy pobudkę bo spory odcinek mamy do pokonania i nie ma co czasu mitrężyć. Idziemy dalej czerwonym na zachód, nieodmiennie z marną widocznością.
Idziemy, idziemy, niewiele widzimy, nikogo nie spotykamy (poza rowerzystami w rejonie sedlo Priehyba).
Robimy kilka przystanków, najdłuższy przy utulni Ramża i przed wieczorkiem dochodzimy do celu czyli na przełęcz Certovica.
Uderzamy do Chaty pod Sedlom, ale mają komplet. Gospodarz odsyła nas do pani Janczarovej, tłumaczy jak tam trafić. Póki co jednak idziemy coś zjeść i wypić do motelu na przełęczy bo jesteśmy w najwyższej gastronomicznej potrzebie. Rozsiadamy się i… po krótkim rozpoznaniu decydujemy się tam zostać, bo jesteśmy zmachani (jakieś 29 kilosów w nogach) i niespecjalnie chce nam się ciemku już szukać pani Janczarovej. Płacimy 20 euro za osobę; w cenie mamy obiad i śniadanie, a nawet jedno piwo.
W sobotę pogoda znowu nie rozpieszcza. Idziemy czerwonym, szybko dochodzimy do Chaty Stefanika. Tam tłok, ciżba, głośno, ale znajdujemy kawałek miejsca do siedzenia. Wypijam piwo, Marek Kofolę i idziemy dalej. I dalej nic nie widzimy… Marek jeszcze nie był na Dumbierze więc proponuję, żeby na przełęczy pod szczytem zostawił plecak, zaliczył szczyt na lekko, ja poczekam. Przy widoczności circa 50 metrów nie chce mi się dla celów statystycznych iść na szczyt, byłem tam już przy dobrej widoczności.
Marek szybko załatwia sprawę i idziemy dalej, do Kamiennej Chaty pod Chopokiem. I tu też tłok, ciżba, głośno, ale i tu udaje nam się znaleźć miejsce do siedzenia. Jemy po zupie fasolowej, jakieś ciasto, zgodnie wypijamy po Kofoli. Marek zalicza Chopoka i idziemy dalej. Cały czas w podobnych warunkach…
Przed zmrokiem dochodzimy do utulni pod sedlom Durkovej. A w utulni… tłok, ciżba, głośno. Kupujemy po browarku (Corgon) i rozbijamy namioty. Kolacja, pogaduchy i lulu. Kumpel przysyła zaskakującego smsa, że prowadzimy w meczu z Niemcami. Potem drugiego, że wygraliśmy 2:0. Zaryzykowałem i uwierzyłem.
W niedzielę – wreszcie jest okno pogodowe! Jest słońce i bardzo dobra przejrzystość powietrza!
Raźno, sprawnie i z ochotą ruszamy na ten ostatni etap. Pogoda jest wymarzona – widoki, przestrzenie, słońce, ciepło. Krótko mówiąc – jest idealnie.
Maszerujemy przez Latiborską Holę, Velką Chochulę, Prasivę…
…i dochodzimy na Hiadelskie Sedlo do utulni.
Tutaj robimy przerwę na obiad, schodzi nam z godzinę. A zaraz potem czeka nas ostatni konkretny wysiłek – czyli podejście na Kozi Chrbat. Trochę wysiłku to kosztuje bo na bardzo krótkim odcinku mamy 250 metrów przewyższenia. Dajemy radę, chwilę na Kozim odpoczywamy, a potem zostaje już tylko długie zejście do Donovaly. Z tego Koziego maszerujemy odkrytym terenem, słońce ciągle nam przygrzewa, zanadto spieszyć się nie musimy… Jest cudnie…
Późniejszym popołudniem na spokojnie dochodzimy do Donovaly…
…robimy przepakowanie i wracamy na ojczyzny łono.
Co na koniec można dodać? Fajne, naprawdę fajne 4 dni w górach; pogoda nie do końca była taka jak powinna, ale – przynajmniej jak o mnie chodzi – nie dla widoków łażę po górach. Ważne jest oderwanie od codzienności, wysiłek fizyczny, poznanie czy przypomnienie sobie nowych miejsc, noclegi poza domem… Wszystko to miałem przez te 4 dni.
Bóg zapłać za uwagę.
***
Marek obiecywał okno pogodowe i dałem się skusić.
W czwartek, 9 października zostawiamy samochód w Donovaly i autobusami (przesiadka w Bańskiej Bystrzycy) jedziemy do Telgartu.
Z Telgartu idziemy zielonym szlakiem na Kralovą Holę. Idzie się dobrze, ale im wyżej - tym gorsza widoczność, no i wieje zajebiaszczo. Na szczycie - nie widać już nic, za to wiatr chce łby pourywać...
Taką oto mamy tam widoczność…
Na kwadrans chowamy się w przedsionku budynku wieży przekaźnikowej, pijemy herbatę, coś tam przegryzamy i idziemy dalej - czerwonym szlakiem. Po drodze właściwie nie widzimy nic... Dopiero w rejonie Andrejcovej trochę się przeciera
Robimy naradę. Temat narady - zanocować w utulni czy iść dalej, na sedlo Priehyba gdzie można legalnie rozbić namioty. Decydujemy się iść do utulni co okazuje się być strzałem nie tylko w dychę, ale w sam jej środek. W utulni - ku naszemu zdziwieniu jest chatar. Okazuje się, że przychodzi na parę godzin dziennie. Zdziwienie przechodzi w entuzjazm kiedy okazuje się, że facet sprzedaje piwo Co prawda tylko Urpiner, za którym jakoś nadzwyczajnie nie przepadam, no ale piwo jest piwo, zawsze to lepiej niż Tyskie Za puszkę liczy sobie 1,50 euro.
Przed zapadnięciem zmroku facet się z nami żegna i schodzi do Pohoreli. Zostajemy sami, nikogo nie przywiało. Rąbiemy drzewo…
…rozpalamy w piecu. Rozchodzi się ciepło po całej izbie, gotujemy sobie obiad na kuchenkach, pijemy browarka… Jest po prostu bajecznie, uwielbiam takie chwile. Żadnego pośpiechu, żadnych hałasów, cicho, pusto, klimatycznie…
W piątek wcześnie robimy pobudkę bo spory odcinek mamy do pokonania i nie ma co czasu mitrężyć. Idziemy dalej czerwonym na zachód, nieodmiennie z marną widocznością.
Idziemy, idziemy, niewiele widzimy, nikogo nie spotykamy (poza rowerzystami w rejonie sedlo Priehyba).
Robimy kilka przystanków, najdłuższy przy utulni Ramża i przed wieczorkiem dochodzimy do celu czyli na przełęcz Certovica.
Uderzamy do Chaty pod Sedlom, ale mają komplet. Gospodarz odsyła nas do pani Janczarovej, tłumaczy jak tam trafić. Póki co jednak idziemy coś zjeść i wypić do motelu na przełęczy bo jesteśmy w najwyższej gastronomicznej potrzebie. Rozsiadamy się i… po krótkim rozpoznaniu decydujemy się tam zostać, bo jesteśmy zmachani (jakieś 29 kilosów w nogach) i niespecjalnie chce nam się ciemku już szukać pani Janczarovej. Płacimy 20 euro za osobę; w cenie mamy obiad i śniadanie, a nawet jedno piwo.
W sobotę pogoda znowu nie rozpieszcza. Idziemy czerwonym, szybko dochodzimy do Chaty Stefanika. Tam tłok, ciżba, głośno, ale znajdujemy kawałek miejsca do siedzenia. Wypijam piwo, Marek Kofolę i idziemy dalej. I dalej nic nie widzimy… Marek jeszcze nie był na Dumbierze więc proponuję, żeby na przełęczy pod szczytem zostawił plecak, zaliczył szczyt na lekko, ja poczekam. Przy widoczności circa 50 metrów nie chce mi się dla celów statystycznych iść na szczyt, byłem tam już przy dobrej widoczności.
Marek szybko załatwia sprawę i idziemy dalej, do Kamiennej Chaty pod Chopokiem. I tu też tłok, ciżba, głośno, ale i tu udaje nam się znaleźć miejsce do siedzenia. Jemy po zupie fasolowej, jakieś ciasto, zgodnie wypijamy po Kofoli. Marek zalicza Chopoka i idziemy dalej. Cały czas w podobnych warunkach…
Przed zmrokiem dochodzimy do utulni pod sedlom Durkovej. A w utulni… tłok, ciżba, głośno. Kupujemy po browarku (Corgon) i rozbijamy namioty. Kolacja, pogaduchy i lulu. Kumpel przysyła zaskakującego smsa, że prowadzimy w meczu z Niemcami. Potem drugiego, że wygraliśmy 2:0. Zaryzykowałem i uwierzyłem.
W niedzielę – wreszcie jest okno pogodowe! Jest słońce i bardzo dobra przejrzystość powietrza!
Raźno, sprawnie i z ochotą ruszamy na ten ostatni etap. Pogoda jest wymarzona – widoki, przestrzenie, słońce, ciepło. Krótko mówiąc – jest idealnie.
Maszerujemy przez Latiborską Holę, Velką Chochulę, Prasivę…
…i dochodzimy na Hiadelskie Sedlo do utulni.
Tutaj robimy przerwę na obiad, schodzi nam z godzinę. A zaraz potem czeka nas ostatni konkretny wysiłek – czyli podejście na Kozi Chrbat. Trochę wysiłku to kosztuje bo na bardzo krótkim odcinku mamy 250 metrów przewyższenia. Dajemy radę, chwilę na Kozim odpoczywamy, a potem zostaje już tylko długie zejście do Donovaly. Z tego Koziego maszerujemy odkrytym terenem, słońce ciągle nam przygrzewa, zanadto spieszyć się nie musimy… Jest cudnie…
Późniejszym popołudniem na spokojnie dochodzimy do Donovaly…
…robimy przepakowanie i wracamy na ojczyzny łono.
Co na koniec można dodać? Fajne, naprawdę fajne 4 dni w górach; pogoda nie do końca była taka jak powinna, ale – przynajmniej jak o mnie chodzi – nie dla widoków łażę po górach. Ważne jest oderwanie od codzienności, wysiłek fizyczny, poznanie czy przypomnienie sobie nowych miejsc, noclegi poza domem… Wszystko to miałem przez te 4 dni.
Bóg zapłać za uwagę.